Biblioteka


3. Uzdrowienie przy sadzawce Betesda (1)



 

Uzdrowienie przy sadzawce Betesda (1)

 
    Właściwie nie powinien iść do Jerozolimy na to kolejne święto Pięćdziesiątnicy, bo po prostu już się nie mieścił, bo okazało się, że jest tyle roboty: że tyle spraw niezałatwionych czeka jeszcze na Niego i nie ma mowy, by wyrwać się mógł z tego ludzkiego ukropu. Ale poszedł, prawie wbrew sobie i wbrew ludziom. Zgodnie z podjętym postanowieniem, że do Jerozolimy trzeba chodzić jak najczęściej i nawiązywać kontakty, w miarę możliwości z „górą”. Szedł zygzakiem, jak zwykle, odwiedzając po drodze miasta i wsie, gdzie już czekano na Niego „od wieków”, bo Jego uczniowie obiecali, że przyjdzie.
 Gdy po wielu dniach wędrowania zbliżali się do Betanii, pierwszą, która Go powitała, była Magdalena. Zobaczył ją w oddali, jak biegła z góry, z rozkrzyżowanymi ramionami, w białej, rozwianej sukni, z włosami falującymi na wietrze, ścieżką wijącą się wśród plantacji winogron.
 Przyszło Mu na myśl, że albo sama wypatrywała Go, albo poleciła komuś ze sług to robić. Miał czas, by spokojnie o tym myśleć, bo Magdalena była jeszcze daleko, choć szybko ta odległość się zmniejszała. Jeszcze chwila, a już widział jej rozradowane oczy, promieniejące wprost szczęściem, strużki łez na policzkach. „Płakała, czy też od samego wiatru oczy jej się załzawiły?” To było ostatnie, co pomyślał, bo w następnej chwili ona runęła Mu do nóg, całując Jego stopy. Podniósł ją natychmiast, a ona stała wyprężona jak struna z kurczowo zamkniętymi powiekami, spod których płynęły łzy, jakby chciała powiedzieć: nie wierzę, nie wierzę, że już jesteś, że to Ty jesteś. Aż jej nakazał ze śmiechem:
 – Otwórz oczy i opowiadaj, co w domu.
 Więc otworzyła je, popatrzyła Mu prosto w oczy na moment, by znowu je spuścić i recytowała jak wyuczone wersety w chederze:
 – Dom stoi wciąż jeszcze, nikt go nie spalił. Łazarz żyje, chociaż się temu codziennie dziwię, gdy przychodzi z miasta, że nie sterczy mu w plecach nóż, sztylet, strzała albo na głowie gzyms, kamień, beczka. Marta zdrowa, nie skarży się, że ją otruła kucharka albo że ją w nocy ukąsił skorpion podrzucony – tu znowu na moment podniosła oczy, przytknęła palec do ust i z miną konspiracyjną szepnęła: – ciiii, nikt nic nie słyszał. – Podjęła recytację: – Tylko ja się niczego nie boję, choć codziennie rano dziwię się, że jeszcze nie umarłam z tęsknoty, że mogę przełknąć kęs chleba, napić się wody. Ale siedzę, ale siedzę w tym oszalałym mieście, idę do niego wieczorem i wracam czasem rano. Jestem prawie co noc albo przynajmniej co drugą noc na imieninach, urodzinach, rocznicach ślubów, na przyjęciach, ucztach, zabawach, z okazji świąt, małych, większych i największych, świąt narodowych, państwowych, świąt miasta, magistratu, świąt Judei, świąt króla Heroda, najwyższych kapłanów, świąt Sanhedrynu, świąt faryzeuszy, saduceuszy i już nie wiem kogo, bo mi się wszystko pomyliło i nie mogę się połapać, gdyby nie Łazarz, któremu się nic nie myli i wie o każdej uroczystości.
 Na moment przerwała, rzuciła na Niego spłoszone spojrzenie, znowu je zgasiła powiekami i mówiła dalej, zaciskając pięści aż do białości:
 – Ale nie bój się o mnie, bo się uśmiecham, jestem wytworna, jak zawsze najlepiej ubrana dama w tej stolicy, która nie jest stolicą, i rozmawiam z najwyższym kapłanem na wytwornym przyjęciu, i z Piłatem na innym wytwornym przyjęciu, i z Herodem na innym wytwornym przyjęciu, i gdybym tam nie spotykała przynajmniej od czasu do czasu Nikodema albo Józefa z Arymatei, to bym albo zwariowała, albo uciekła do Ciebie, idąc dniami i nocami, niezależnie od tego, czy jesteś nad morzem Tyberiadzkim – już się nauczyłam, jak widzisz, nasze jezioro Galilejskie nazywać morzem Tyberiadzkim na sposób herodiadzki, triumfalistycznie, imperialistycznie, nacjonalistycznie i nie wiem jak jeszcze -stycznie. Myślę, że jak mi znowu każesz zostać w Jerozolimie, a sam odejdziesz po świętach i wrócisz dopiero na inne święta, to ja już…
 – Już skończ, już skończ – zawołał, śmiejąc się. – Nie zostawię cię drugi raz w Jerozolimie, bo widzę, że ten pobyt źle ci robi.
 – Ależ znakomicie, znakomicie – odparła, udając powagę. – Te liczne kontakty towarzyskie wyraźnie mnie rozwijają. Stwierdził to nawet sam Łazarz – tu wyakcentowała słowo „sam”.
 – Ale możesz mi wyjaśnić, dlaczego jesteś taka zdziwiona, znajdując codziennie twoich bliskich w znakomitym zdrowiu? Mówisz to, jakbyś się z tego nie cieszyła – dorzucił, chcąc ją sprowokować do wyjaśnień.
 – Nie zrozumiałeś mnie. Ja nie mówiłam, że się nie cieszę, ja się z tego cieszę – tu przeszła w żydłaczenie, naśladując trochę Tomasza. – Ja mogę nawet powiedzieć, że ja się bardzo cieszę. Tylko ja się dziwię.
 – Czemu się dziwisz?
 – Bo naprawdę, to oni już dawno powinni zginąć.
 – Tak jest źle?
 Wciąż jeszcze stali otoczeni gromadą przysłuchujących się i zaśmiewających się Jego ludzi. Wiedział, że w tym gadaniu Magdaleny kryje się gorzka prawda. Uznał, że najwyższy czas, aby dowiedzieć się czegoś bardziej konkretnego, co Magdalena będzie chciała mówić tylko do Niego.
 – Chodźmy, bo wszyscy jesteśmy zgłodniali, spragnieni i marzymy o tym, by wreszcie usiąść w twoim bezpiecznym domu – znowu ją sprowokował.
 – Ale ona się nie dała pociągnąć za język. Odparła krótko:
 – Czy takim bezpiecznym, to sam ocenisz.
 Ruszyli. Wysforował się z Magdaleną nieco do przodu, zostawiając resztę w pewnej odległości za sobą. Ci, przyzwyczajeni do takich sytuacji, postępowali za nimi, wesoło komentując to, co usłyszeli od Magdaleny.
 – Ale nie na próżno chodzę na rozmaite przyjęcia i na pewno nie po to, by oglądać matrony obwieszone złotem jak odpustowe kramy – jakby podświadomie przeszła znowu w recytowanie – wysłuchiwać stare kawały z brodą na osiem metrów, śmiać się z dwuznaczników czy nawet jednoznaczników bardziej wyuzdanych niż odezwania prostytutki, robić głupie miny, gdy zadają podchwytliwe pytania o Ciebie. Ale właśnie po to chodzę tam i jeszcze gdzie indziej, aby zbierać, zbierać, bez końca zbierać, wyłapywać, wyczuwać wszystko, co dotyczy Twojej osoby wprost albo i pośrednio. I jestem jak pełen dzban, stągiew, jak cysterna. I wiem wszystko, co tylko można wiedzieć na Twój temat. Co myślą kapłani i faryzeusze, wojskowi i świeccy, Herod i Rzymianie, kupcy i kury domowe. Możesz mnie pytać i jestem Ci w stanie odpowiedzieć na każde pytanie.
 – Tak jest źle? – powtórzył.
 – Jest gorzej niż źle.
 – A mianowicie.
 Czekał wyjaśnień.
 – Ciebie przeznaczono już na straty.
 – Co to znaczy?
 – Ciebie już nie ma, Ty nie istniejesz. Zniknąłeś, rozpłynąłeś się. Nie byłeś nawet jako przelotne zjawisko.
 – W końcu, jeżeli mnie nawet nie ma, to przecież byłem. No – usiłował znaleźć jakiś przekonywający argument – choćby wyrzuciłem kiedyś targ ze świątyni.
 – Na to znaleźli formułę. Na to i na wszystko inne.
 – Jaką? – pytał zaniepokojony.
 – Wariat – odpowiedziała krótko.
 – Ach tak.
 – Dokładnie tak. Wariatów się nie pamięta. Z założenia.
 – Wzrusza się najwyżej ramionami – dodał ze zrozumieniem.
 – I taką metodę wzruszenia ramionami zastosowano wobec Ciebie – potwierdziła. – O Tobie nikt nie mówi w „pewnych sferach”, wymienienie Twojego imienia należy do nietaktu.
 – To chyba Herod wprowadził tę metodę – domyślił się.
 – A, słuszna uwaga. Tak to chyba było. Tu początek. Niemniej, to obowiązuje tak u niego, jak u Piłata. Tak u Annasza, jak u Szymona Trędowatego i Gamaliela.
 – Nawet Gamaliela? – zdziwił się rozczarowany.
 – Przynajmniej na to wygląda. Chociaż początkowo zapowiadało się, że on stanie zdecydowanie po Twojej stronie. Bo Szymon nawet tego nie próbował.
 – Podobne reakcje zaobserwowałem i w Galilei, ściślej biorąc w Kafarnaum, dokąd przyszli moi kuzynowie, aby mnie porwać i ubezwłasnowolnić, twierdząc, że zwariowałem.
 – No coś podobnego! Szybko się rozeszło! – wykrzyknęła zdziwiona, a nawet przestraszona.
 – A jaki, twoim zdaniem, wypływa praktyczny z tego wniosek? – zapytał, nie reagując na jej zachowanie.
 – Pytasz, jaki… – tu przerwała, namyślając się. – Myślę – powiedziała po chwili – żebyś się częściej i bardziej pokazywał światu. A więc nie wyłącznie Galilejczykom, którzy Cię oblegają nie tylko tam, ale także i tu, gdziekolwiek się pojawisz, ale właśnie temu jerozolimskiemu światu.
 – Do takiego samego wniosku doszliśmy z Piotrem. Tylko trochę odsapniemy, oporządzę się i już maszeruję do świątyni.
 – Ale bądź na to przygotowany, że „Twoi przyjaciele” już zdołali urobić Ci opinię. Jeżeli ktoś powiedział, że ludzie w nic bardziej nie wierzą jak w oszczerstwa, to był mądry, a ten który powiedział, że wierzą jeszcze bardziej w plotki, to był genialny.
 – A jeżeli nikt tego dotąd nie sformułował, to z tego wynika, że genialna jesteś ty – dopowiedział ze śmiechem.
 Zbliżali się do wiodącej do ogrodu bramy, z której wybiegła przed chwilą Magdalena. Zobaczył teraz w niej Łazarza. Jeszcze parę kroków i rzucili się sobie w objęcia. Naraz Łazarz zdziwiony spytał:
 – Co Ty tak obmacujesz moje plecy?
 – Szukam noża albo sztyletu w nich sterczącego – odparł z udaną troską.
 – O, to Magdalena zdążyła Ci wszystko opowiedzieć i nastraszyć, że na mnie czyhają wciąż zamachowcy, podobnie jak na Martę. Faktycznie, zrobiła się bardzo strachliwa, ani bym się po niej tego nie spodziewał.
 – Nieprawda – zaoponowała Magda. – Powiedz lepiej – jeden przytomny człowiek w całym towarzystwie. Przecież to nie jest tajemnica, że nasz dom jest Twoim, Jezu, domem, że jest bazą, siedzibą, punktem dowodzenia czy centrum szpiegowskim pracującym dla Ciebie. No, tak jest czy nie?
 – Nie, nie żadnym centrum szpiegowskim. Jakim centrum szpiegowskim? – Łazarz zaprzeczył, udając oburzenie.
 – Albo, jak wolisz – Magda nie ustępowała – proszę bardzo, zostańmy przy innym, bardziej skromnym określeniu, na które się z pewnością zgodzisz: jesteś przyjacielem Jezusa.
 – A tak, to zgoda, tego się nie wstydzę ani zapieram, ale jestem dumny, że Jezus raczył mnie tym imieniem określić.
 – Dziękuję, dziękuję, dziękuję. Wystarczy. Im to naprawdę wystarczy, aby na ciebie wydać wyrok śmierci.
 – Czy nie wolno mieć Jezusa za przyjaciela? – zdziwił się Łazarz, udając naiwnego.
 – Nie zadawaj mi nieinteligentnych pytań, bo przestanę cię szanować. Ich zdaniem nie wolno być przyjacielem Jezusa. Owszem – poprawiła się. – To wolno rybakom galilejskim albo galilejskim rzezimieszkom. Ale nie wolno Judejczykom, czyli prawdziwym Izraelitom. A już w żadnym wypadku arystokratom, nie mówiąc już o członkach Sanhedrynu. Do tego poziomu nie wolno nikomu się zniżyć.
 – A gdyby się zniżył? – przerwał ten wywód Łazarz.
 – A gdyby się zniżył, to będzie musiał zginąć, żeby nikt inny nie śmiał tego naśladować – Magda zamknęła przydługi wywód.
 Szli przez cienisty, dobrze utrzymany ogród.
 – Wobec tego powiedz, dlaczego ty jeszcze żyjesz, dlaczego? – spytał żartobliwie Łazarza.
 – Może ja Ci na to pytanie odpowiem – włączyła się Magda – bo jak znam Łazarza, to ze skromności swojej wrodzonej, po mnie tego nie odziedziczył – zaśmiała się – on nie potrafi Ci tego wyjaśnić. Otóż, jeżeli mój ukochany braciszek wciąż jeszcze żyje, choć nie wiem, jak jeszcze długo, to dlatego, że jest fenomenem dziwnym w naszym parszywym świecie. On się po prostu przyjaźni ze wszystkimi. Słowo „przyjaźni się” to jest za dużo powiedziane, ale to ten kierunek. On ma dobre kontakty z Annaszem i z Kajfaszem, z Piłatem i z Herodem, z saduceuszami i faryzeuszami. Wystarczy? Myślę, że wystarczy i rozumiesz, dlaczego on jeszcze żyje.
 Byli już w sieni. Mył ręce w zimnej wodzie, którą Mu lała Magdalena. Niewolnik prawie równocześnie zdejmował Mu sandały i ścierał z nóg kurz mokrym ręcznikiem.
 – Chcesz zmienić suknię?
 – Z radością.
 Udał się do swojej izby. Ściągał przepoconą i zakurzoną szatę, zlewał się zimną wodą, wycierał szorstkim ręcznikiem. Wrzucił na siebie świeżą suknię, chłodną, pachnącą czystością. Przewiązał się też śnieżnobiałym, grubym sznurem i był gotowy do zajęcia miejsca przy stole.
 Weszli do jadalni, jak zawsze zapraszającej swym przestronnym wnętrzem. Zajął miejsce wskazane Mu przez Łazarza – to samo co zawsze – centralne.
 – A ty, Magda, dlaczego żyjesz? – Łazarz nawiązał do przerwanej rozmowy. – Powiedz Jezusowi.
 – Ja po prostu z nimi gram w myszkę i kotka, żartuję, kpię, jestem ironiczna, sarkastyczna, prowokuję, opowiadam dowcipy, anegdoty.
 – I tak wystarczy, żeby nie zginąć? – zapytał ją rozbawiony.
 – O, żeby nie zginąć, jeszcze potrzeba nic nie jeść. Tak jak ja nic nie jem! Piję tylko wino podawane ze wspólnych dzbanów. Jeżeli już muszę, to jem to, co i pan domu. Każę nabierać z półmiska, z którego podają panu domu.
 – Godzą się na to? – przerwał jej wywód.
 – Traktują to jako moją ekstrawagancję. Ale tych ekstrawagancji mam tyle, że jedna więcej czy jedna mniej nie robi różnicy. Niestety, tego nie mogę nauczyć mojego ukochanego brata – tu zwróciła się do Łazarza. – On zawsze każdemu wierzy, w każdym pokłada nadzieję i boję się, że jak się przekona, że trzeba postępować inaczej, będzie już za późno. Ja z założenia nie wierzę nikomu. Wobec tego kpię, żartuję. I dzięki temu wiem wszystko, co oni myślą o Tobie.
 – A przecież mówiłaś, że oni nie mówią o mnie.
 – Nie mówią oficjalnie, ale jak ich tylko pociągnąć za język – Boże! Końca nie ma.
 – Opowiadaj, co wiesz.
 Pił powoli lekkie wino, zmieszane z zimną wodą prawie pół na pół i słuchał tego, co Magdalena mówiła:
 – Oni dobrze wiedzą, żeś Ty nie szalony. Widzą, żeś niebezpieczny przez to, żeś taki inteligentny. I za wszelką cenę chcą Cię skompromitować. Bądź przygotowany na to, że spotkasz się z pułapkami najwyższej próby. Wiedzą, że masz rzesze ludzkie za sobą. – Tu przerwała i, bawiąc się kieliszkiem, zaczęła jakby innym głosem: – Oczywiście, są tacy, którzy są zbałamuceni i powtarzają to, co im zostało podsunięte, że zwodzisz ludzi. Ale ci, którzy się z Tobą zetknęli, mają jedną odpowiedź niepodważalną: „Jest dobry. I niebywale inteligentny”. A na koniec, ale to już po cichu, bo tego boją się najwięcej, że masz rację z Twoją interpretacją Pisma Świętego.
 Jeszcze przed rozejściem zwrócił się z prośbą do Łazarza:
 – Spotkałem się przelotnie z moją Matką w Kafarnaum. Ale nie było szans, aby spokojnie porozmawiać. Poprosiłem Ją, aby gdy przyjdzie do Jerozolimy na święto, próbowała mnie szukać tutaj, w naszym domu. Przepraszam, że zrobiłem to bez porozumienia się wcześniejszego z tobą.
 – Przecież wiesz, że ten dom jest Twoim domem – Łazarz Go uspokajał. – Goszczenie Twojej Matki będzie dla nas największym zaszczytem. Zresztą, myślę, że jeżeli nie znajdzie nic lepszego, może po prostu tutaj zamieszkać.

 Na drugi dzień – a więc w szabat – niespodziewanie Łazarz oświadczył Piotrowi:
 – No, to dzisiaj jesteście wolni. Ja biorę Jezusa pod swoją opiekę i gwarantuję Mu bezpieczeństwo. Przynajmniej trochę odetchniecie – zażartował.
 Ale źle trafił, bo akurat Piotr nie znał się na żartach. Zwłaszcza gdy chodziło o te sprawy.
 – Jeżeli uważasz, że nam wyświadczasz w ten sposób przysługę albo sprawiasz szczególną przyjemność, to się grubo mylisz. Nie jesteśmy gwardią przyboczną Jezusa. Owszem, chronimy Go i jak będzie trzeba, to i karku, i życia nadstawimy. Ale nie to jest naszą najważniejszą funkcją.
 – Poddaję się i przyznaję ci rację. A jeżeli cię uraziłem, to przepraszam – odpowiedział Łazarz tym samym pogodnym tonem.
 – A gdy chodzi o bezpieczeństwo – dorzucił Piotr łagodniejszym już głosem – to idąc z tobą, Jezus jest na pewno bardziej strzeżony, niż gdybyśmy wszyscy wokół Niego maszerowali z mieczami w ręku.
 – Słyszycie, dziewczęta – Łazarz zwrócił się do Magdy i Marty – wychodzimy, Jezus i ja, do Jerozolimy, żeby zobaczyć, jak świat wygląda. Czy któraś z was zechce nam towarzyszyć? – mówił to, udając, że nie wie, jak zareagują.
 – Dlaczego pytasz, skoro wiesz, że każda z nas marzy o tym? – odpowiedziała zawsze konkretna Marta.
 – Bardzo proszę. Jeżeli tak chcecie, to zapraszam Martę – Łazarz zdecydował. – Maria już się trochę nachodziła i nagadała. Dobrze?
 – Ale poczekajcie chwilę, bo muszę się przebrać – odpowiedziała zarumieniona z przejęcia.
 Rzeczywiście, za chwilę była gotowa. Nie przypuszczał, że zrobi to tak szybko. Nawet zaczął podejrzewać, że tego się spodziewała i miała wszystko gotowe. Była ubrana znakomicie. Czarna suknia ozdobiona lekkim złotym haftem. Na głowie miała leciutką, półprzezroczystą chustę czarną, przez którą były widoczne gęste włosy, ściągnięte na wysokości szyi złotą spinką. Na nogach lekkie pantofle, znowu czarne, z tym samym złotym ściegiem. Wyglądała jak ktoś zupełnie inny. Niepodobna do tej codziennej, zapracowanej Marty. Strój nadawał lekkości i wdzięku jej nieco przyciężkiej sylwetce. Jeszcze na niej poprawiała Magda jakieś detale, ciesząc się wyglądem siostry.
 – No, to wyglądasz tak jak trzeba i w tym stroju możesz iść na przyjęcie do samego cesarza Tyberiusza, a ostatecznie do Piłata, choć on na pięknych toaletach dam niewiele się zna. A może tylko udaje – dodała. – Kto go tam wie. Może zdaje mu się, że to dobrze pasuje do stylu Rzymianina-żołnierza.
 – Uważasz, że on jest takim żołnierzem? – spytał z powątpiewaniem.
 – Masz rację, to jest jedna z tajemnic, Jezu, które zdążyłam odkryć. Jak Herod Antypas udaje rozpustnika, a naprawdę jest znakomitym politykiem, podobnie z Piłatem: udaje żołnierza, a naprawdę jest znakomitym politykiem. Niestety, jeden i drugi chce Twojej śmierci.
 Zaskoczyło Go to, co usłyszał. Nie żeby miał inne zdanie. Nie odpowiedział. Nie chciał podejmować tego tematu.
 Wyszli bez słowa, zamyśleni, nie śpiesząc się. Przekonał się po raz któryś, jakim świetnym informatorem jest Łazarz. Mógł monologować godzinami, a wszystko, co mówił, nie tylko niosło masę informacji, ale było nasycone swoistą ciepłą zadumą nad biegiem spraw, jego osobistymi przemyśleniami, jakąś wielką mądrością życiową, wyrozumiałą dla błędów ludzkich i własnych. Swoje wywody wzbogacał pogodnym światłem dowcipu, żartu, który od czasu do czasu skrzył się w paradoksalnych stwierdzeniach. W tym jego monologowaniu wtórowała mu znakomicie Marta. Ku swojemu zdumieniu odkrył dopiero teraz inną Martę, jakiej dotąd nie znał: umiała mówić! I to bardzo mądrze. Wiedziała dużo, miała wyrobiony sąd, czasem zbieżny z tym, co mówił Łazarz, ale czasem całkiem odmienny, oryginalny.
 Im dłużej trwała ta rozmowa, tym bardziej przekonywał się o celu, w jakim została podjęta. Po prostu Łazarz chciał Go zorientować, czym żyje Jerozolima i jej mieszkańcy. Nie odczuwał tego jako lekcji, której udzielają oni światowcy – Jemu, prowincjuszowi z Galilei, ale aby Go zorientować w nastrojach, w odczuciach, w nadziejach i rozterkach tak całego społeczeństwa, jak poszczególnych jego grup. Przysłuchiwał się więc temu wszystkiemu z wdzięcznością, doceniając intencje swoich przyjaciół.
 – Dobrze, żebyś wiedział, a jak wiesz, to Cię z góry przepraszam za nudziarstwo – mówił Łazarz – że zwłaszcza jerozolimczycy mają kompleks Heroda Wielkiego. Wszyscy na niego narzekają, przeklinają go, wyzywają, wyśmiewają, złorzeczą. Nie usłyszysz inaczej mówiącego człowieka. To należy do dobrego tonu, prawie do obowiązków każdego Izraelity, niezależnie od tego czy to faryzeusz, czy saduceusz. Ale on wciąż straszy. Straszy we dnie i straszy w nocy, przecież wszystko, co tu jest zbudowane, to jego dzieło – od świątyni poczynając, a kończąc na twierdzy Antonia.
 – Choć równocześnie – dodała Marta – każdy, kto na niego narzeka i przeklina jego imię, marzy o tym, by państwo izraelskie było odbudowane w takim kształcie, do jakiego Herod je doprowadził. Tylko trzeba dopowiedzieć: wszystko, co uzyskał, uzyskał dzięki Rzymowi.
 Rozmowa, która toczyła się pomiędzy Łazarzem i Martą prawie zupełnie bez Jego udziału, skróciła drogę do Jerozolimy. Ani się spostrzegł, jak znaleźli się na szczycie góry Oliwnej i ujrzeli miasto w jego najwspanialszej postaci. Ale nie zatrzymali się, aby napatrzeć się na nie i na świątynię, tylko schodzili w dół, do potoku Cedron, nie przerywając ani na moment rozmowy.
 – Moim zdaniem – mówiła Marta – Herod Wielki nie tyle straszy, co kpi z nich w żywe oczy, świadczy o bezradności obecnych mężów stanu, o braku umiejętności myślenia i działania praktycznego, o ich zaściankowości. Gdzie im się równać z nim, który kontaktował się osobiście z Antoniuszem i Oktawianem, z Pompejuszem i Cezarem, z Kleopatrą.
 – Trzeba równocześnie przyznać – wyjaśniał Łazarz – że Rzym odpłacał mu uczciwie. Gaza, Joppa, Samaria miasto, Gadara i Hippos – to wszystko przekazał Oktawian Herodowi. Królestwo Heroda było niewiele mniejsze od Salomonowego. No i nie zapominajmy – dorzucił – Cezar dał mu krainy: Bataneę, Trachomitis, Auranitis, Ulatę, Panias. A więc nie ma się co dziwić, że mają nasi politycy kompleksy.
 Dość niespodziewanie już wchodzili do Krużganku Salomona. Ogarnął ich chłód tego urokliwego wnętrza. Potężne kamienne kolumny, podtrzymujące cedrowy strop, stwarzały wrażenie przestrzeni zamkniętej, a zarazem otwartej, która przyciągała swoją kameralnością, a zarazem zachęcała do wychodzenia na Dziedziniec Pogan. Zatrzymali się.
 Oparty o chłodną kolumnę odpoczywał po skwarze, który towarzyszył im w czasie całej drogi z Betanii aż tutaj. Mieli jeszcze te chwile dla siebie, zanim wejdą w rozgadany, spacerujący tłum. Z wysokości Portyku patrzyli na dziedziniec: wytworny salon z przepiękną posadzką, błyszczącą wszystkimi barwami kamieni, z których była ułożona. Jaśniała w słońcu tam, gdzie nie była zasłonięta przez spacerujących ludzi. Łazarz zaproponował:
 – No, to jak już tu przyszliśmy, nie ma co stać na boku i przyglądać się, ale należy znaleźć się na płytach naszego „Forum”, którego Rzymianie mogą nam serdecznie pozazdrościć – i zaczął schodzić, wziąwszy Go pod rękę, w dół.
 Choć zdawał sobie sprawę z tego, że Łazarz jest człowiekiem ogólnie znanym i szanowanym, ale nie spodziewał się, że to ma aż takie rozmiary, że aż tylu go zna i aż tak ważnych ludzi. Tu rozmowa była niemożliwa, bo Jego towarzysz był zajęty wyłącznie odpowiedziami na pozdrowienia i ukłony, uśmiechami, jakimiś krótkimi zdaniami, które wymieniał ze spotkanymi ludźmi. To byli biedni i bogaci, kapłani i faryzeusze, herodianie i esseńczycy. Jeżeli w drodze do miasta było to tylko uciążliwe, na terenie świątyni stało się trudne do wytrzymania. Byłoby nawet nudno, gdyby nie to, że mógł obserwować reakcje ludzi, gdy Łazarz przedstawiał im Go jako swojego przyjaciela. Czasem niektórzy prawie odskakiwali od nich, gdy się dowiadywali, że On jest Jezusem z Nazaretu. Ale to nie był jedyny sposób reakcji. Byli tacy, którzy przyglądali Mu się pilnie bez słowa, byli tacy, którzy, zwracając się do Łazarza, dodawali komentarz w postaci: „Ty zawsze byłeś oryginalny w dobieraniu sobie towarzystwa”. Albo też zwracali się wprost do Niego z mniej lub więcej inteligentnymi, mniej lub więcej złośliwymi pytaniami, choćby: „Czy to Tobie zawdzięczamy porządek na Dziedzińcu Pogan? A zawsze mówiłem, że Świątynia powinna kogoś takiego zatrudnić”. „Jest to prawda, żeś wypędził bydło ze świątyni? A przecież mówiono mi, żeś Ty nie pastuch tylko cieśla”. „No wiesz, wciąż sobie wyobrażałem, że chodzisz ubrany w skórę wielbłądzią na biodrach, że się nie strzyżesz i nie czeszesz od urodzenia. Ale może to chodziło o Jana Chrzciciela, może coś pomyliłem”.
 Ale byli i tacy, którzy autentycznie cieszyli się ze spotkania z Nim: „Jak to dobrze, że pojawiłeś się znowu. Mówiono, że Cię uwięziono wraz z Janem. Gdzie będziesz nauczał? Dużo ludzi chciałoby Cię posłuchać. Tym bardziej, że o Twoim nauczaniu krążą jakieś nieprawdopodobne plotki”.
 Czas płynął, ale nic się nie zmieniało. Napotykani ludzie nie spostrzegali Go, ignorowali, kłuli złośliwościami, ironią, pogardą. Albo witali Go z najwyższą czcią, uwielbieniem, radością, ze łzami w oczach. Na koniec nie wytrzymał i zapytał wprost Łazarza:
 – Dlaczego ci zależało, abyśmy dziś przyszli tutaj?
 – O, z wielu względów. Również i dlatego, abyś spotkał się z tymi ludźmi, z którymi się już spotkałeś i żebyś spotkał tych, których jeszcze nie spotkałeś. Innymi słowy, mnie tu chodzi o całkiem prozaiczną rzecz: żeby Cię poznali ci, którzy Cię poznać powinni. Oni nie przyjdą do Portyku Salomona, aby Cię słuchać, aby Cię pytać i otrzymywać odpowiedzi. Oni Cię nie widzą w kategoriach prawdy, o którą Ci przecież chodzi, ale oni Cię sytuują w swoich konstelacjach wrogów i sprzymierzeńców. Mnie chodzi o to, byś wszedł w to środowisko, które można określać jako straszne, skorumpowane, zdemoralizowane, przegniłe, ale które jest ważne, które decyduje o kształcie naszej polityki. Tutejsi prominenci – ciągnął Łazarz – gdy się pojawi jakiś kolejny prorok, są przyzwyczajeni do tego, by pytać, kto go opłaca albo przynajmniej: kto za tym stoi. Takie samo pytanie stawia sobie również i on – tu Łazarz wskazał ręką na lewo w górę.
 Spojrzał w tym kierunku. Napotkał mury obronne twierdzy Antonia, sięgającej pod niebo.
 Piłat dobrze obserwuje to, co dzieje się na naszym „Forum Romanum” albo jak wolisz Forum Israelianum. Jestem przekonany… Co ja mówię: „jestem przekonany”. Ja to wiem. On też ma w tym naszym kotle swój interes, swój osobisty interes. On też się Tobie uważnie przygląda i dokładnie Cię mierzy: jakiś jest wielki.
 – Gdyby tak ktoś nie znał bliżej naszego narodu, to, patrząc na Dziedziniec Pogan, mógłby pomyśleć, że jesteśmy narodem zamożnym i zaskakująco zdrowym, nie znającym ani biedy, ani cierpienia – stwierdziła nieoczekiwanie Marta.
 – Żebraków i kaleki na dzień świąteczny się usuwa – dopowiedział Łazarz.
 – Chodźmy więc ich odwiedzić – zaproponował.
 – Chcesz nas, Jezu, zaprowadzić do sadzawki Betesda, czy, jak niektórzy nazywają ją, Betsaida? – spytała Marta.
 – Tak.
 – Dobrze, dobrze, idziemy do Betesdy. Choć muszę przyznać, że mam swoje uprzedzenia – tłumaczył Łazarz. – Naiwni ludzie wierzą, że anioł porusza od czasu do czasu wodę i kto pierwszy w nią wskoczy, ten będzie zdrowy. Tyle razy niektórzy mądrzy faryzeusze tłumaczyli, że to naturalne erupcje źródlane są powodem tych zafalowań wody, i nic nie pomaga. Ludzie wierzą, że to anioł z nieba przychodzi i porusza wodę. Dziad swoje, baba swoje.
 – Erupcje wody to też dzieło Boże – Marta dodała pojednawczo.
 Doszli do murów obronnych. Przy bramie zwanej Bramą Owiec musieli chwilę poczekać, bo trwał przepływ ludzi w obie strony, a brama nie była zbyt obszerna. Gdy się znaleźli poza murami, uderzył ich widok położonego nieco niżej, ale przecież wyrastającego ponad zabudowę domów mieszkalnych, ogromnego portyku, okalającego sadzawkę regularnym prostokątem.
 – No i mówcie, co chcecie, ale mamy w tym naszym mieście piękne obiekty – stwierdził z podziwem w głosie Łazarz.
 – Przecież to jest prawdziwe dzieło sztuki. I powiedzmy sobie, rzucające się w oczy. 120 metrów na 60 trudno nie zauważyć – zażartowała znowu Marta. – I kto zbudował Betesdę? Oczywiście Herod Wielki. A poza pięknem jest i użyteczna – mówiła dalej – taki pojemnik wody na czas suszy, czy nie daj Boże oblężenie, to istny skarb, najdroższy dla ludzi i zwierząt.
 Weszli do wnętrza. Widok był przygnębiający. Pod dachem, podtrzymywanym przez wysokie, smukłe kolumny, okalające długą prostokątną płaszczyznę wody, przedzieloną w pół wąską groblą, leżeli, siedzieli, stali chorzy. Na łóżkach, pryczach, materacach, kocach, na krzesłach, tobołkach, paczkach. Tak było tuż przy lustrze wody – ciasno, jeden przy drugim. Obok nich czy za nimi stali ich opiekunowie – mężczyźni, kobiety, przeważnie ludzie młodzi. To ci, którzy w momencie poruszenia się wody mieli za zadanie wprowadzać, wnosić czy też wrzucać swoich podopiecznych do sadzawki. Wszyscy oni – i jedni, i drudzy – wpatrzeni w płaszczyznę wody, czekali na jej poruszenie jak zafascynowani.
 Szedł tutaj przecież nieprzypadkowo. Ciągnęła Go również symbolika tego miejsca. Powiedział półgłosem do Łazarza i Marty:
 – Tacy my teraz jesteśmy. My, naród wybrany. Chorzy, sparaliżowani, niewidomi, głusi. Czekamy, aż przyjdzie anioł z nieba, żeby nas uzdrowić.
 Zamilkł. Milczeli Łazarz i Marta, zaskoczeni ty, co usłyszeli. Zaskoczeni innymi torami myślenia, które im ukazał.
 W głębi krużganka było luźniej, tak że przy zewnętrznych kolumnach było już przestronnie. Mogli tu stać swobodnie, nie przeszkadzając nikomu. Co uderzało, to cisza, która panowała na tej ogromnej przestrzeni. Napięcie trwało tak wielkie, że nikt się tu nie odważał podnieść głosu. Jeżeli, to wymieniano pomiędzy sobą jakieś krótkie zdania, wyłącznie szeptem. Jakby głos ludzki mógł odciągnąć uwagę od tego zjawiska, które może wydarzyć się w każdej chwili – poruszenia wody.
 Nagle przestrzeń przeciął ostry krzyk, a po nim wybuchnął wrzask i rozpętało się szaleństwo. Ta nieruchoma masa ludzka trwająca w napięciu poderwała się i rzuciła się do sadzawki. W jednej chwili spokojna tafla zbiorników skłębiła się ludźmi, którzy się w nią tłoczyli, pełzali, wchodzili, wskakiwali albo po prostu byli rzucani przez swoich opiekunów. Wybuchały przeraźliwe krzyki tonących. Pomimo to, że w wodzie znajdowały się setki ludzi, w dalszym ciągu pchali się do sadzawki ci, którzy dotąd jej osiągnąć nie byli w stanie, bo znajdowali się na miejscach położonych dalej od brzegu. Parli, wpychając na powrót do wody tych, którzy powracali „na ląd” zziajani, łapiący powietrze rozdziawionymi ustami, czepiający się rozpaczliwie kamiennych nabrzeży. Wrzawa wciąż trwała, ale zmienił się jej charakter. To nie był wrzask triumfu, nadziei. Teraz dominował krzyk rozpaczy, zawodu, wołanie o litość, o życie – szloch, płacz, rozczarowanie.
 – Jak długo można tak wytrzymać? Przecież to jest straszne – usłyszał szept Marty.
 W dalszym ciągu ludzie wyłazili z wody, wyczołgiwali się na wpół utopieni, wyciągano tych, którzy sami nie byli w stanie powrócić na brzeg. Na nabrzeżu wytrzepywano z nich wodę. Inni wymiotowali żółtą cieczą. Jeszcze inni rzucali się na szyję swoim wybawcom, dziękując za uratowanie. Wybuchały ponad tę lawinę głosów poszczególne okrzyki:
 – Jest ktoś uzdrowiony?
 – Kto pierwszy krzyknął? Przecież woda ani drgnęła.
 I nagle, w tej ucichającej wrzawie płaczu rozległ się solowy śpiew:

 – Niech przepadnie dzień mego urodzenia
    i dzień, gdy powiedziano: poczęty jest mężczyzna.
    Niech dzień ten zamieni się w ciemność,
    niech nie dba o niego Bóg na górze.

 Jakby przez wszystkich tu zgromadzonych przeleciał skurcz paraliżu. Chyba na to samo wszyscy czekali: czy ktoś zaprotestuje, czy rozlegnie się okrzyk: „cisza”, „milczeć”. Ale nie.
 – Z Księgi Hioba – posłyszał szept Łazarza.
 – Poznaję – odszepnęła Marta.
 Śpiew czasem zanikał. Nie można było zrozumieć słów, choć melodia utrzymywała się, niesiona przez wodę. To był głos starego, zmęczonego człowieka. Jeszcze go nie widział:

 – Dlaczego nie umarłem po wyjściu z łona,
 …nie wyszedłem z wnętrzności, by skonać.
    Po cóż mnie przyjęły kolana,
    a piersi podały mi pokarm?
    Nie żyłbym jak płód poroniony.

 Jeszcze tu i ówdzie trwała walka o miejsce – to najbliższe wody. Jeszcze słychać było płacze i lamenty, ale i te powoli uciszały się. Czasem przedarł się spazm szlochu, by za moment znowu przygasnąć. Sytuacja powracała do pierwotnego stanu. I już zdawałoby się, że to sen, że nic się nie działo. Gdyby nie mokre nabrzeże, mokre płyty i mokrzy ludzie. Zapadała poprzednia cisza. Znowu to samo wpatrywanie się uporczywe w płaszczyznę wody.

 – Jak dziecię, co światła nie znało.
    Teraz bym spał, wypoczywał,
    odetchnąłbym we śnie pogrążony.

 W zapadającej ciszy śpiew trwał. Ale wciąż nie widział tego, kto śpiewa. Zdecydował się podejść w stronę, skąd głos dochodził.
 – Chcesz go zobaczyć? Znam go – szeptał Łazarz. – To człowiek sparaliżowany. Dokładnie od trzydziestu ośmiu lat. Pod sześćdziesiątkę, choć nie wygląda na tyle. Rozmawiałem z nim kiedyś.
 Wymijając ludzi leżących na noszach, łożach, szli ku temu przejmującemu głosowi, słyszalnemu coraz lepiej:

 – Po co się życie daje strapionym
    i mienie złamanym na duchu,
    co śmierci czekają na próżno.

 Już go zobaczył. Leżał może w trzecim, może drugim rzędzie od sadzawki. Ale nie był mokry. Miał tylko jakoś dziwnie przekręcone łóżko, jakby przypadkiem odepchnięte przez tych, co parli do wody czy też wychodzili z niej. Szczupły, stary człowiek, chyba średniego wzrostu, ale wyglądał na drobniejszego wskutek przykurczu nóg i rąk. Z ostrym, krogulczym profilem.

 – Płacz stał mi się pożywieniem,
    jęki moje płyną jak wody.

 I nagle jak ptak z drugiej strony krużganka wzbił się w niebo inny, młodzieńczy śpiew – odpowiedź:

 – Tyś przecież wielu pouczał,
    wzmacniałeś omdlałe ręce,
    twe słowa krzepiły słabych.
    Wspierałeś kolana zachwiane.

 Głos był dźwięczny, prawie metaliczny, znakomicie słyszalny w tej ogromnej przestrzeni.
 Obserwował wciąż pierwszego śpiewaka. Po twarzy starego człowieka płynęły łzy. Chłopięcy głos brzmiał dalej:

 – Gdy teraz przyszło na ciebie, tyś słaby,
    strwożony, gdy ciebie dotknęło.
    Czy bogobojność już nie jest twoją ufnością,
    a nadzieja – doskonałością dróg twoich?

 Po twarzy sparaliżowanego już nie tylko płynęły łzy, ale szloch targnął nim całym. Ściągnięte w kabłąk ciało szarpane było spazmami płaczu. Zakrztusił się raz i drugi i zaczął kaszleć. Zdawało się, że zadławi się własną śliną.
 Nie wytrzymał, nie był w stanie patrzeć dłużej na ten ból. „Ojcze, ulecz go, uzdrów. Ukaż swoją miłość dla chorych, że to nie kara za ich grzechy, nie Twoja zemsta za ich niewierność. Okaż swoje miłosierdzie, tak jak okazałeś Izraelitom, że wysłałeś mnie, bym ich naprowadził na drogę prawdy”. Szedł szybko, już sam, zostawiwszy Martę i Łazarza, wymijając stojące na drodze nosze, łóżka, stołki. Dobrnął do sparaliżowanego. Pochylił się nad nim, dotknął jego ramienia, które wciąż drgało w spazmatycznych skurczach, jak całe ciało.
 – Czy chcesz być zdrowy? – zapytał go.


                                               cd. Uzdrowienie przy sadzawce Betesda (2)