Biblioteka


Uzdrowienie przy sadzawce Betesda (2)



 

Uzdrowienie przy sadzawce Betesda (2)

     W pierwszej chwili to pytanie nie dotarło do chorego. Ale przestał płakać. Dopiero za chwilę podniósł głowę i jakby nie wiedząc, o co go pyta, zaczął tłumaczyć:
 – Panie, nie mam nikogo, kto by mnie wprowadził do sadzawki, kiedy się poruszy woda. A gdy już się zbliżam do wody, wtedy inny wchodzi przede mną.
 Jeszcze przebiegło Mu przez myśl zdziwienie: „Co on mówi? W jaki sposób on może zbliżać się do wody, chyba pełznąć jak robak, mój Boże”. Ale ujął go za obie ręce, przetrzymał tak chwilę, wpatrując się w jego oczy, i z całą mocą powiedział:
 – Wstań.
 Zobaczył w jego oczach zdumienie. Ale, nie zważając na nie, rozkazywał dalej:
 – Zabierz swoje łoże i idź.
 Nie czekał, co zrobi. Dźwignął się, odwrócił i odszedł tam, gdzie zostawił Łazarza i Martę. Dotarł do nich, wymijając po drodze nosze, stołki i łóżka, ludzi przy nich stojących i dopiero wtedy spostrzegł, że oni nie patrzą na Niego, nie widzą Go, bo są zafascynowani sceną, która rozgrywa się tam, skąd On idzie. Odwrócił się w tamtą stronę i zobaczył, że „Jego” paralityk – szczupły, średniego wzrostu – stoi obok swojego łóżka i dotyka głowy, potem ręki jednej, drugiej, schyla się, obmacuje swoją nogę, jakby był niewidomy i musiał sprawdzać, w co jest ubrany, potem dźwiga się, przeciera oczy, rozgląda się po ludziach, którzy go obserwują ze swoich łóżek, pryczy, noszy, stołków równie zdumieni jak on sam. Potem robi parę kroków w jedną stronę, potem w drugą, podskakuje, schyla się, podnosi ręce, macha nimi jak niespełna rozumu. Nagle zamiera w pozycji stojącej i krzyczy na cały głos:
 – Ludzie! Jestem zdrowy!
 Już wiedział, co się za moment stanie, wobec tego zagarnął Łazarza i Martę, mówiąc: 
  – Chodźmy stąd.
 I zaczął się z nimi pośpiesznie oddalać. Tuż zaraz usłyszał wybuchający wrzask, podobny do tego sprzed chwili, kiedy to rzekomo poruszyła się woda. Hałas przesuwanych krzeseł, łóżek ginął w lawinie głosów, która się rozszalała we wszystkich pięciu halach. Szli drogą powrotną do świątyni w milczeniu, nerwowym, szybkim marszem, jak długo dochodził do nich zgiełk ludzki, ku któremu biegli przechodnie.
 Dopiero gdy wmieszali się w ruch uliczny, zwolnili. Ale szli dalej w milczeniu. Ani Marta, ani Łazarz nie wypowiedzieli żadnego słowa. Nie chciał pierwszy zabierać głosu. Ale wewnętrznie dziwił się: co ich tak zaskoczyło? Czyżby to uzdrowienie? Przecież niemożliwe, żeby nie dotarły do nich wiadomości o licznych cudach, które zdziałał w Galilei i nie tylko w Galilei. I wtedy przyszło Mu do głowy, że chyba oni tego nie przyjęli. Było to dla Niego odkrycie dość nieprawdopodobne, ale przecież tłumaczące ich zachowanie.
 – Czy moglibyśmy na chwilkę gdzieś usiąść? – usłyszał prośbę Marty.
 Spojrzał na nią. Miała zroszoną potem twarz, pobladłe wargi, trzymała się za serce.
 – Ależ oczywiście – Łazarz natychmiast zareagował. – Czemu nic nie mówiłaś? Źle się czujesz? Podejdźmy jeszcze trochę. O tu, te parę schodów i można przysiąść, bo i cień, i woda – czegokolwiek dusza zapragnie w ten upał. I na ludzi można z góry popatrzeć.
 Łazarz „nadrabiał miną”, najwyraźniej chciał podbudować psychicznie Martę.
 Za chwilę już siedzieli w cieniu palmy, oparci o mur, z widokiem na ulicę. Łazarz chustą zmoczoną w płynącej nieopodal wodzie chłodził czoło Marty.
 – Prawda, że lepiej?
 Marta uśmiechnęła się do Łazarza w odpowiedzi:
 – Lepiej, lepiej. Ale kto by się spodziewał, że ja, najzdrowsza, najsilniejsza z całego domu, zasłabnę.
 – A jednak stało się.
 Siedzieli tak dłuższą chwilę, nic nie mówiąc. Od czasu do czasu rzucał spojrzenie na Martę i stwierdzał, że powraca do normy. Ale jeszcze wciąż siedzieli.
 Naraz z tyłu – skąd przyszli – dobiegł ich zgiełk, obcy szumowi ulicy. Odwrócił głowę, zresztą prawie równocześnie z Łazarzem i Martą. Środkiem drogi szedł uzdrowiony, niosąc swoje poskładane nosze na plecach, a za nim mały, zgiełkliwy tłumek gapiów, śpiewający „Halleluja”. Najwyraźniej szli do świątyni, aby podziękować Bogu za otrzymaną łaskę.
 – Ot i powód mojego zasłabnięcia – powiedziała Marta już spokojnie, wskazując na uzdrowionego.
 – On temu zawinił? – zdziwił się.
 – On to spowodował, Panie mój. Tego się nie spodziewałam w najskrytszych marzeniach, że potrafisz czegoś takiego dokonać. No i takie są skutki. Za wiele to było jak na moją wytrzymałość – usiłowała się uśmiechnąć.
 Łazarz dodał tonem pełnym najwyższego szacunku:
 – Wybacz mi, Panie, moje dotychczasowe zachowanie się wobec Ciebie.
 – O czym ty mówisz? – uśmiechnął się do niego serdecznie. – I skąd ta zmiana: nie mów do mnie „Panie”, ale po imieniu, tak jak dotąd. Bardzo proszę.
 – Nie, nigdy się już na to nie odważę. Po tym, co widziałem, nie będę śmiał nigdy zwracać się do Ciebie inaczej.
 – Dlaczego mówisz: „po tym, co widziałem”, przecież wiesz o tym, że uczyniłem wiele rozmaitych znaków Bożych.
 Łazarz zamilkł, jakby jeszcze bardziej onieśmielony. Powtórzył więc pytanie:
 – Przecież słyszałeś o licznych cudach, które mocą Bożą zdziałałem dotąd. Czyż nie tak?
 Łazarz, przymuszony tym nalegającym pytaniem, zaczął, ociągając się, odpowiadać, najwyraźniej nie chcąc Go urazić:
 – Tak, ale…
 W tym miejscu wyręczyła brata Marta:
 – Po prostu nikt tu w Jerozolimie nie dowierzał pogłoskom, które do nas docierały. Zbywano je drwiąco: „Wiadomo, w Galilei”. Albo: „Kto by wierzył tym głupim Galilejczykom”. Albo: „Oni z igły potrafią zrobić widły”. Tak też nie dziw się, Panie nasz, że jesteśmy tak zszokowani tym, cośmy widzieli.
 – Jeśli wolno spytać – zaczął Łazarz, ale z szacunkiem przerwał na moment, dopiero widząc przyzwolenie, jakie mu dał głowa, mówił dalej: – Jeżeli dobrze rozumiem, Tyś dlatego go uzdrowił, że on akurat trzydzieści osiem lat był sparaliżowany, tak jak długo szedł nasz naród do Ziemi Obiecanej. Czy się nie mylę?
 – Tak – przyznał mu rację. – Również i dlatego.
 – I siebie widzisz jako tę Ziemię Obiecaną, ku której wędrował nasz naród?
 – Mnie chodzi po prostu o to, byśmy odczytywali z Pisma Świętego Objawienia Boże, a nie ludzkie dodatki.
 – Bo inaczej ukarze nas Bóg?
 – Sami się ukarzemy. My powinniśmy stać się gwiazdą wszystkich narodów. Powinniśmy głosić godność człowieka. Powinniśmy dawać człowiekowi wolność, stwarzać mu warunki, by rozwijał się w wolności. A tymczasem staliśmy się ciemnością, spętaliśmy go bezsensownymi przepisami, patrzymy obojętnie na cierpienia ubogich, bezdomnych, chorych. I nienawidzimy wszystkich, którzy nie są Izraelitami.
 Zajęci rozmową nawet się nie spostrzegli, że obraz ulicy zmienił się w ich pobliżu. Uzdrowiony, trzymając wciąż na plecach swoje poskładane łoże, stał przed jakimś kapłanem, który w towarzystwie drugiego wrzeszczał:
 – Jak śmiesz łamać dzień święty! Czy ty wiesz, czym to grozi?! Czy ty, głupi chamie, dotąd nie zdążyłeś się nauczyć, jakich czynności nie wolno wykonywać w szabat? Przecież jest ich niedużo, bo tylko trzydzieści dziewięć! Nawet twoja ciemna głowa powinna je zapamiętać!
 Byli oddaleni od Niego o kilkadziesiąt metrów, ale słyszał bardzo dobrze ich pokrzykiwania.
 Widział, jak uzdrowiony zdejmuje z ramion łoże, stawia je obok siebie, ociera rękawem czoło z potu i wciąż uśmiechnięty mówi:
 – Nie krzycz na mnie, bo mnie w uszy szczypie, ale jeżeli jesteś ciekawy, dlaczego niosę moje leże na grzbiecie, to ci powiem: bo idę do świątyni podziękować Bogu za cud wyleczenia. Byłem przez trzydzieści osiem lat sparaliżowany. Jak mi nie wierzysz, możesz spytać wszystkich, którzy leżą przy sadzawce Betesda, bo nie ma tam chyba jednego, który by mnie nie znał. Albo tych, co tu ze mną idą.
 Odezwały się głosy:
 – Tak, znamy go, był sparaliżowany. Chciał wejść do wody, kiedy anioł ją porusza, ale nigdy mu się nie udało.
 Znowu zaczął mówić uzdrowiony:
 – Dzisiaj przyszedł człowiek, którego pierwszy raz widziałem na oczy, i rozkazał mi: „Wstań, weźmij łoże twoje i idź do domu twego”. I ja to robię. Po drodze do mojego domu mam świątynię, tam też idę.
 – Nie opowiadaj mi dyrdymałów o twojej chorobie – kapłan dalej wrzeszczał – tylko odrzuć te nosidła, bo dziś szabat!
 – Ty mówisz o tych przepisach szabatowych? – napadnięty nie przestawał mieć dobrego humoru. – Tak, jest tam i taki przepis, że nie wolno nosić łoża, ale może pamiętasz, że wśród tych przepisów jest i taki, który zezwala nieść chorego na noszach. W tym wypadku uzdrowiony niesie sobie sam swoje łoże – zażartował.
 – Idź do diabła z twoimi uwagami, jakie ośmielasz się mówić do twoich nauczycieli. Ale bylibyśmy bardzo ciekawi tego człowieka. Kto cię uzdrowił? – zapytał drugi.
 – Nie wiem, kto to jest. Już mówiłem wam, że zobaczyłem Go po raz pierwszy w życiu.
 – Jak Go zobaczysz po raz drugi, to się dowiedz, kto to taki. Jerozolima nie taka wielka. Nie zapomnij o tym, bo cię mogą spotkać przykrości.
 – Chyba nie większe niż te, które miałem.
 – Dotąd byłeś chory, ale żyłeś. A teraz możesz to życie stracić.
 Uzdrowiony lekko się zaniepokoił:
 – Za co? Za to, że jestem zdrowy?
 – Po pierwsze: ten, co cię uzdrowił, nie powinien tego zrobić w dzień święty, a po drugie, jeżeli ten, kto cię uzdrowił, powiedział: weź swoje łoże i idź do twego domu, to oznacza, że On nie szanuje szabatu. Jedno i drugie wskazuje na to, że On zdziałał ten cud mocą szatańską. A jeżeli ty Go słuchasz, to z tego wynika, że dałeś się opętać przez szatana.
 Uzdrowiony nic na to nie odpowiedział, tylko energicznie postawił swoje łoże pod murem i poszedł dalej w stronę świątyni. Poszli i oni.
 – Nie wiem, co zamierzasz, Jezu, dalej robić, ale myślę, że najbezpieczniej byłoby niepostrzeżenie przejść przez świątynię, dobrnąć szczęśliwie do Złotej Bramy i wracać do Betanii – szeptała Marta.
 – Możemy wrócić i iść drogą do Jerycha, a potem odbijemy na prawo przed Górą Oliwną i wejdziemy na naszą drogę do Betanii – radził Łazarz.
 – Tyś zawsze do przesady ostrożny. Na razie nam się nie spieszy. Posiedzimy tu jeszcze trochę.
 Przysłuchiwał się temu, o czym mówili Łazarz i Marta, jakby jedną nitką swojej świadomości, bo skupił się na obserwowaniu „swego” człowieka. Był teraz w ramionach jakiegoś typa, o którym można by powiedzieć, że wieczorem lepiej go nie spotkać na swojej drodze, tym bardziej, że był już lekko pijany. Dolatywały do Niego okrzyki:
 – Kopę lat cię nie widziałem! Przecież tyś był chyba chory. Jużeś wyzdrowiał? No popatrz, popatrz! No to musimy tę sprawę oblać!
 Przystanęli przy kamieniu przylepionym do murów obronnych, tuż obok Bramy Owczej.
 Dopiero teraz Łazarz i Marta spostrzegli, że On czemuś się przygląda. Przerwali rozmowę i bez słowa zaczęli, podobnie jak On, obserwować, co się dzieje z „Jego” podopiecznym i przygodnym towarzyszem. A tam, z bukłaka zawieszonego na ramieniu, ukrytego pod płaszczem, lało się do kubków wino.
 – Przypominam sobie – powiedział Łazarz. – On się nie cieszył sympatią wśród towarzyszy niedoli, z tą jego chorobą związana była jakaś ciemna historia, której już nie pomnę.
 Tymczasem dwaj koledzy rozstawali się. Jeden, mocno się zataczając, usiłował iść ulicą w dół, w stronę sadzawki Betesda, drugi: Jego paralityk, niepewnie kierował się, przytrzymując się od czasu do czasu muru, do Owczej Bramy.
 – Co robimy dalej, Jezu? Wracamy do domu?
 – Chciałbym jeszcze mu powiedzieć parę słów i możemy wracać.
 – Czy jest sens rozmawiać z nim? Przecież on jest pijany.
 – Myślę, że nie na tyle, aby nie rozumiał, co się do niego mówi. A nie wiem, czy go znowu kiedyś spotkam.
 Wstali ze swego wygodnego miejsca, które okazało się być świetnym punktem obserwacyjnym, i ruszyli za uzdrowionym. Ten zdążył już zniknąć w Owczej Bramie. Nie mogli się spieszyć, bo tłum był gęsty. Zobaczyli go dopiero na Dziedzińcu Pogan, nieporadnie przepychał się przez tłum, denerwując się tym i złorzecząc.
 Podszedł do niego. Ujął go za ramię. Uzdrowiony zatrzymał się niechętnie, podniósł na Niego, w pierwszej chwili nieobecne, oczy. Ale poznał Go, ożywił się.
 Dopiero teraz zaczął mówić. Spokojnie i wyraźnie, żeby to doszło do niego:
 – Oto wyzdrowiałeś. Nie grzesz już więcej, aby ci się coś gorszego nie przydarzyło.
 Zrozumiał Go. Wyraźnie o tym świadczył błysk w oczach – jakieś jego rozdarcie wewnętrzne pomiędzy wdzięcznością, skruchą i złością pijaka.
 Ale nie czekał na jego odpowiedź. Zaczął odchodzić w stronę Łazarza i Marty, którzy stali nieco dalej, wpatrzeni w Niego, pełni niepokoju, gdy nagle usłyszał okrzyk za sobą:
 – To On!
 Odwrócił się, zobaczył swojego paralityka jak wskazuje na Niego ręką dwóm kapłanom – tym samym, którzy go poprzednio zaczepili.
 A ci już szli do Niego, trochę zaskoczeni, trochę zdziwieni, ale zwycięscy, pewni siebie, ironiczni, w miarę oburzeni – tak jak tego sytuacja wymagała – myśliwi, którzy wreszcie przychwycili zwierzynę zaplątaną w sidła, pewni że im nie umknie, że będą mogli potem opowiadać znajomym i przełożonym o swojej przeprawie z Mistrzem galilejskim.
 – O, kogóż to widzimy? Czy aby się nie mylimy, czyż to faktycznie słynny Mistrz z Nazaretu, nauczyciel pastuchów i rybojadów? A właśnie usiłowaliśmy domyślić się, co za świętokradca śmiał w dzień święty uzdrawiać, nie! Zwodzić ludzi, wędrowny galilejski cieślo! A więc wytłumacz się, dlaczego śmiesz to robić w dzień święty.
 Już usłyszano ich głośne gadanie. Już oczy ludzkie kierowały się na Niego, odkrywając ze zdziwieniem, że ten oto człowiek jest legendarnym Jezusem z Nazaretu, a teraz przychwycony został przez miejscowych profesjonalistów na gorącym uczynku, jak dzieciak na kradzieży owoców u sąsiada w ogrodzie.
 – No mów, słuchamy Cię. Wszyscy Galilejczycy pracują w dni święte czy tylko Ty sam? No tłumacz się. Słucha Cię Jerozolima.
 Przeciągali tę gadaninę świadomie, chcąc, by jak najwięcej ludzi naschodziło się i by jak najwięcej było świadkiem Jego klęski, bo cokolwiek by powiedział na swoją obronę, to Go tylko pogrąży.
 Prawie że czekał na tę rozmowę. Chciał jej. Nie podzielał przestrachu Marty ani konsternacji Łazarza, którzy obserwowali ten monolog z pewnej odległości. Wprost przeciwnie. To, co się teraz działo, traktował jako realizację ich planów: „Przecież chcieliście, abym wszedł w środowisko jerozolimskie, no to wchodzę”. Rosła w Nim fala samoświadomości: oddalali się od Niego ludzie, szukający sposobu, jakby Go upokorzyć. On sam stał samotny na wciąż rosnącej górze, w poczuciu, że choć jest na tym świecie i należy do niego, to przecież jest nie z tego świata i do tego innego świata przede wszystkim należy.
 – A więc jakim prawem uzdrawiasz w święto?
 Schodził do tej rozmowy jak z góry przemienienia. Podejmował ją z dystansem, ale i z radością, że będzie mógł wyjaśnić sprawy, na których Mu tak zależy:
 – To nieprawda, że uzdrawiam w święto. Uzdrawiam zawsze, gdy taka jest potrzeba. To może być dzień powszedni, to może być dzień świąteczny.
 Wyraźnie byli usatysfakcjonowani, że potrafili zmusić Go do odpowiedzi. Chyba obawiali się, że po prostu nie odpowie słowem, że się przestraszy albo że ich zlekceważy i odejdzie.
 – Czyś ty słyszał? On umie mówić. A więc nie tylko rąbie drzewo, ale również mówi.
 – Ale, co ważniejsze, przyznaje się publicznie, że działa, ten znachor, w szabat. Jakby nie wiedział, jaka kara należy się takim świętokradcom.
 Efekt tej ich głośnej i emfatycznej gadaniny był wyraźny. Schodzili się ludzie, a nawet zlatywali się jak wróble na rzuconą szeroką garścią pszenicę. Tak przypadkowi przechodnie, jak koledzy Jego rozmówców: kapłani, którzy zainteresowali się podniesionym głosem i odkrywali, że to sprawa z Nim: Nauczycielem z Nazaretu. Nawoływali innych, jak na jakieś nadzwyczajne dziwowisko do oglądania. Widział ramiona wyskakujące w powietrze. Słyszał okrzyki: „Chodźcie, chodźcie! Jest tu ten Galilejczyk!”
 A tymczasem Jego rozmówcy przynaglali Go do odpowiedzi:
 – No, czemu milczysz? Mów!
 Nie spieszył się. On też czekał na słuchaczy. Przeważnie występował w Portyku Salomona przed określoną grupą uczestników Jego „nabożeństw”. Niech raz będzie inaczej.
 – Czy świeci dzisiaj słońce? Wieje dzisiaj wiatr? Rośnie dzisiaj trawa, zboże, owoce? Latają dzisiaj pszczoły, ptaki, pływają ryby? Czy oddychamy dzisiaj, rozmawiamy, jemy, poruszamy się?
 Słuchacze nie zorientowali się, po co On to mówi. Posłyszał szepty:
 – O czym On mówi? Co On plecie? Czy On faktycznie jest wariat?
 Widział, jak rośnie zdumienie na twarzach kapłanów, na twarzach faryzeuszów, którzy dołączyli.
 – A przecież to dzień święty – zakończył.
 Zamilkł i rozglądał się po ich twarzach, szukając zrozumienia dla tego, co powiedział. Ale nie znalazł. Zdumienie na twarzach słuchaczy wzmogło się.
 – Naprawdę nie rozumiecie?
 Nie odpowiedział żaden z nich. Jeden czy drugi pokręcił odruchowo głową na znak przeczenia. Wobec tego podjął się wyjaśnienia tematu:
 – Ojciec mój czyni dobrze niezależnie od tego, czy jest dzień świąteczny, czy też powszedni. Tak i ja czynię dobrze niezależnie od tego, czy jest dzień zwyczajny, czy świąteczny. I każdy człowiek powinien tak postępować, naśladując Boga.
 Zaczęli wrzeszczeć, jak kto mógł najszybciej, jak najgłośniej. Zginąłby od samego tego krzyku – gdyby krzyk potrafił zabijać albo rzuciliby się na Niego i zginąłby chyba natychmiast ukamienowany, zatłuczony czy uduszony. Za wszystko, ale zwłaszcza za ten zwrot: „Ojciec mój”. Uratowali Go niewątpliwie Łazarz i Marta, którzy zbliżyli się, dając do zrozumienia, że jest On w ich towarzystwie.
 Z lawiny głosów, które wciąż przewalały się, trudno było zrozumieć cokolwiek.
 Powstawał coraz większy wrzask, tumult. Krzyk powodował zainteresowanie tłumów przebywających na terenie całej świątyni. Ludzie zlatywali się jak wróble ze wszystkich stron Dziedzińca Pogan, ale również z Dziedzińca Kobiet i Izraela. Zapełniły się schody zbiegającymi. Zaczęły padać okrzyki i w stronę Łązarza:
 – Jak ty możesz tolerować tego człowieka?! Sam widzisz, że to myszygene! Normalny człowiek tak nie mówi, że Jego Ojcem jest Bóg!
 Łazarz jak to Łazarz. Nie dał się sprowokować do dyskusji. Jak zwykle uprzejmy, ale z dystansem, choć z uśmiechem, ale niedopuszczający do spoufalania się, choć serdeczny, ale i stanowczy, kontrował krótkimi ripostami, lał oliwę na szalejące bałwany żartami, dowcipami, nie pozwalał na to, by doszło do wybuchu, do tragedii.
 Niemniej, główny atak szedł na Niego:
 – Ty mów o sobie. Za kogóż Ty się masz?
 – Przecież mówi do was – zupełnie niespodziewanie odezwała się Marta. Nigdy by się tego nie spodziewał, że się odważy zabrać głos w takich okolicznościach: – Wciąż mówi do was. Dlaczego Go nie słuchacie. Przecież nie przypadkiem uzdrowił człowieka sparaliżowanego od trzydziestu ośmiu lat.
 Uciszyło się. Nie tylko On był zaskoczony tym wystąpieniem.
 – Chodźcie, chodźcie – usłyszał głos Kuby w ciszy, która zapanowała.
 Wyszukał go oczami wśród tłumu, który ich otaczał coraz szerszym pierścieniem, jak przepycha się do przodu. Za Kubą przesuwali się inni Jego chłopcy: spostrzegł Szymka. Marta mówiła dalej:
 – Był sparaliżowany trzydzieści osiem lat. Tyle samo, ile nasz naród szedł do Ziemi Obiecanej. Nie rozumiecie?
 Ale nie rozumieli, bo cisza trwała nadal. Marta odczekała chwilę, wodząc pytającymi oczami po zgromadzonych. I zaczęła od nowa:
 – Prosiliśmy Boga, by nam zesłał Mesjasza, który by uleczył nasz chory naród. Mamy Go…
 Nie skończyła, bo wybuchnął znowu wrzask kapłanów, faryzeuszów i ich zwolenników:
 – Nie potrzebujemy takiego Mesjasza! Mamy Torę! To nam wystarcza! – wołali kapłani.
 – Mamy Talmud! To nam wystarcza! – przekrzykiwali tamtych faryzeusze.
 Rejwach nasilał się. Przysłuchiwał się temu, a równocześnie z podwyższenia, na którym stał, obserwował, że do ich koła zbliża się Kajfasz. Szedł szybkim, drobnym krokiem, torując sobie drogę wśród tłumu nerwowymi ruchami, w towarzystwie dwóch lewitów, którzy ledwo nadążali. Prawie błyskawicznie znalazł się w pierwszym rzędzie tłumu. Uciszyło się. Ci, którzy dotąd nie zauważyli najwyższego kapłana, byli uciszani przez sąsiadów.
 Kajfasz uśmiechnął się jakimś grymasem ust, jakby dziękując za oddanie mu głosu, i zaczął piskliwym tonem:
 – Ludzie mówią, tak, tak, ludzie mówią – skrzeczał, zacinając się – że Ty jesteś z Dawidowego rodu. – Podreptał w miejscu. – Toś Ty powinien wiedzieć, jakie jest nasze Prawo – zatrzymał się, czekając na odpowiedź, i patrzył na Niego wybałuszonymi oczami, jakby Go zobaczył dopiero teraz.
 – Co masz na myśli? – spytał, nie wiedząc, o co mu chodzi.
 – Co ja mam na myśli, Ty się pytasz? – zapiszczał spłoszony. – Nasze Prawo jest takie – mówił, mrugając powiekami – że nieważne jest to, co Ty o sobie sam mówisz, ale ważne są świadectwa innych o Tobie. Czy ja jasno się wyrażam? – zapytał, rozglądając się po otaczających go kapłanach, którzy jak jeden mąż przytaknęli. – Wobec tego podaj nam wiarygodnych świadków, którzy zaświadczą o Tobie.
 – Chcecie świadków? Po pierwsze: Jan Chrzciciel, jeżeli go uznajesz za prawdomównego świadka, wystarczy – odpowiedział spokojnie.
 – Co to znaczy Jan Chrzciciel? Dla Ciebie coś znaczy? – Kajfasz podnosił głos aż do falsetu. – Dla mnie nic nie znaczy. On byłby dobrym świadkiem, gdyby stał na czele tysięcy ludzi. Czy ja dobrze mówię? – znowu zapytał otaczających go kapłanów. Ci, jak za poprzednim razem, potwierdzili jego słowa skinieniem głów. – Ale Bóg go odrzucił i zginął marnie z rąk Heroda.
 Kajfasz wszystko to mówił przesadnie przejętym tonem.
 Wyczuwał w tym nieszczerość, ale nie chciał się poddawać temu wrażeniu i traktował jego wypowiedź poważnie. A w ogóle: nie mógł się nadziwić temu, co się dzieje. Rozmawiał ze swoim najważniejszym przeciwnikiem. Spełniło się to, o czym marzył. „A więc, czyżby była możliwa reforma całego Izraela? Czyżby należało ufać, że jeszcze jedna taka rozmowa i druga, i trzecia, i dziesiąta, a może oni przekonają się, uwierzą w moją interpretację Pisma? Przyjmą prawdę o Bogu Miłości? I tak Jeruzalem stanie się wielką pochodnią prawdy i ta prawda pójdzie w każde getto żydowskie. Przecież Palestynę zamieszkuje zaledwie jedna ósma narodu izraelskiego. Cała ogromna reszta jest rozrzucona po świecie. Przecież nie ma większego miasta, gdzie by nie było Izraelitów, i każde z nich głosić będzie prawdę o Bogu Miłości wśród pogan”.
 – Jeżeli Janowi nie wierzycie, to niechże świadczą dzieła Boże, które czynię.
 – O jakich to dziełach Bożych mówisz – Kajfasz zaskrzeczał – które miałyby świadczyć o Tobie? – na pozór dominował ton zdziwienia, ale dała się słyszeć wyraźnie nuta ironii.
 Zauważył porozumiewawcze spojrzenia wymieniane dyskretnie pomiędzy przysłuchującymi się kapłanami, ale nie chciał rezygnować z rozmowy.
 – Głusi słyszą, niewidomi widzą, chromi chodzą, trędowaci są oczyszczeni – odpowiedział spokojnie.
 – Nic takiego nie wiem – Kajfasz ze zdenerwowania aż podskoczył na sztywnych nogach.
 – Nic o tym nie wiesz? – zapytał z całą powagą, przypatrując mu się uważnie.
 Ten się zmieszał, uciekł ze wzrokiem i zaczął się tłumaczyć:
 – Owszem, słyszałem, że coś jakoby miało się zdarzać w Galilei. Ale myśmy tu tyle już podejrzanych rzeczy słyszeli o tym, co się dzieje w Galilei, że niczemu się nie dziwimy.
 Uśmieszki wśród otaczających kapłanów stały się jeszcze wyraźniejsze. Już nie można było mieć wątpliwości, że to jest gra. Nawet coś więcej: że to jest zasadzka zastawiona na Niego, aby Go skompromitować, wyśmiać. Mimo to w dalszym ciągu nie przestawał traktować poważnie swego partnera:
 – Jednym z dowodów na to jest ten uzdrowiony człowiek.
 – I który zdążył się natychmiast upić z tej radości – usłyszał mruknięcie któregoś z kapłanów.
 – A tak. To jest coś nowego – zaskrzeczał Kajfasz z udaną powagą. – I będę się musiał tym zająć, jak tylko ten człowiek wytrzeźwieje – zakończył prawie wesolutko. – I Tobą – tu pogroził Mu palcem jak małemu dziecku – któryś podobno tego dokonał dzisiaj, czyli w dzień święty – ton już zmienił na surowy.
 Nie zwrócił na tę groźbę uwagi, za to zdecydował się przerwać tę parodię, którą usiłował narzucić rozmówca. Zaczął mówić powoli, wyraźnie, tak żeby objąć swoim głosem jak najwięcej uczestników tego nadzwyczajnego dialogu:
 – To co najważniejsze: trzeba, żebyście zbadali Pisma Święte.
 Stwierdzał, że był słuchany. Cisza towarzyszyła Jego słowom:
 – Wierzycie, że w nich jest zawarte życie wieczne. A przecież one mówią to samo, czego ja nauczam. To powinno być dla was najważniejszym dowodem.
 Tu się zezłościł jakiś faryzeusz:
 – Co jest w Piśmie Świętym, to my wiemy najlepiej i wyjaśniamy w naszym Talmudzie. Słuchaj naszych nauk i będziesz chodził w prawdzie.
 Ten atak Mu nie przeszkodził, a nawet dopomógł w ukazaniu swojego stanowiska:
 – I tu jest cały błąd was, faryzeuszy – odparł twardo, podniesionym głosem. – Zastąpiliście prawdę Bożą – swoją prawdą. Ale nie myślcie, że ja was oskarżę przed Ojcem. Waszym oskarżycielem jest Mojżesz, w którym wy pokładacie nadzieję.
 Teraz powiało grozą: zarzucić za jednym zamachem kapłanom i faryzeuszom, że odstąpili od Mojżesza, nie równało się z niczym, co było dotąd powiedziane czy uczynione. Naruszenie szabatu przez Niego zmniejszało się do nic nieznaczącego szczegółu. Tak to mógł odczytać z twarzy przysłuchujących się przeciwników. Ale nie miał zamiaru ustępować czy wycofywać się. Jeszcze surowszym głosem, jeszcze wyraźniej, zaczął prawie recytować:
 Gdybyście uwierzyli Mojżeszowi, to byście i mnie uwierzyli, bo on pisał to, czego ja nauczam. Jeżeli jednak jego pismom nie wierzycie, jakże będziecie wierzyli moim słowom.
 Zostało powiedziane wreszcie to najważniejsze, powtórzył zarzut co dopiero wypowiedziany, zarzut koronny, podważający ich godność kapłańską i nauczycieli Prawa Mojżeszowego. Odetchnął z ulgą. Teraz nie było wyjścia tak dla kapłanów, jak i dla faryzeuszy. Należało zabrać się do rzeczowej dyskusji, dotyczącej poszczególnych ważnych problemów.
 Rozglądał się po przeciwnikach: który podniesie rzuconą rękawicę i odważy się zakwestionować to, co On im zarzucił. Kto spróbuje Mu udowodnić, że się myli, że to oni trzymają się wiernie Pięcioksięgu Mojżesza, nie On. Nie widział chętnego. Spuszczali oczy, gdy natrafiali na Jego czekające spojrzenie. Cisza pogłębiała się. Nie tylko ze strony Jego przeciwników, ale i tłumu, który się pilnie przysłuchiwał tej rozmowie. Zdawało się, że coś się musi stać.
 I wtedy włączył się zupełnie niepotrzebnie Filip, który przysłuchiwał się tej rozmowie i wyciągnął wniosek podobny jak On przed chwilą, tylko bez zastrzeżeń, bez żadnych wątpliwości:
 – Tak jak my tu teraz rozmawiamy, moglibyśmy kiedyś porozmawiać nawet w Sanhedrynie, wobec wszystkich dostojników Izraela.
 To wykorzystał Kajfasz, żeby uciec z niewygodnej sytuacji. Wybuchnął sztucznym śmiechem, a za nim wszyscy zgromadzeni, tak faryzeusze, jak kapłani. Jeszcze nie wiedział, co jest pretekstem tego śmiechu i jak to będą usiłowali interpretować. Jedno wiedział na pewno: przelękli się, nie odważyli się przyjąć dialogu, uciekają z pola. Chociaż to było dla Niego jakąś satysfakcją, to równocześnie poczuł się zawiedziony ich tchórzostwem, ich strachem przed prawdą. Patrzył ze smutkiem, jak zaśmiewali się, trzymali się za brzuchy, pokazywali Go rękami, wymieniali pomiędzy sobą jakieś uwagi. Ale nie tylko On był zaskoczony. Równie, a nawet jeszcze bardziej zaskoczony był Kuba i inni uczniowie, którzy prawie w komplecie tu już się zgromadzili. Zdumieni byli i zaskoczeni słuchacze, otaczający ich ciasnym kręgiem. Tym, który patrzył bez zdziwienia, był Łazarz. On, tak jak na początku tak i teraz, obserwował toczącą się rozmowę z kamiennym obliczem, wymieniając tylko od czasu do czasu jakieś uwagi z Martą.
 Tymczasem jeden ze stojących obok Kajfasza, śmiejąc się, zaczął tłumaczyć Filipowi:
 – Ty chamie, ty głupi chamie, co ty sobie wyobrażasz, że zaproszą was do Sanhedrynu? Waszą bandę, z tym waszym Nauczycielem, wymądrzającym się przed nami? Dopuściliśmy Go, żeby się wygadał, żeby od Niego wyciągnąć te bzdury, które wam opowiada, żebyśmy je usłyszeli wreszcie z Jego własnych ust. A ty, głupcze, uwierzyłeś, że my będziemy z Nim rozmawiać. I to nawet nie my, ale cały święty Sanhedryn. Och, nie mogę. Przestańcie, bo nie wytrzymam ze śmiechu. To nie tylko chamy, ale i głupcy.
 – Dosyć! – przekreślił to zdanie okrzyk.
 Szymek, stojący w głębi tłumu, rozepchnął pierwsze szeregi ludzi, omal ich nie przewracając. Znalazł się jak piorun z jasnego nieba przed grupą śmiejących się; był już przed tym, który właśnie skończył słowo „głupcy”. Złapał go za szatę pod szyją. Podniósł go z łatwością jak kurczaka, potrzymał go tak chwilę, aż twarz tamtego zaczęła się robić czerwona a potem fioletowa, aż oczy wyszły z orbit, aż usta otworzyły się, łapiąc gwałtownie powietrze, aż wykrztusił:
 – Puszczaj.
 Ale Szymek wciąż go trzymał w górze. Wtedy napadnięty poszukał Go oczami i zdobył się na nadludzki wysiłek, żeby wycharczeć:
 – Jezu!
 Zareagował natychmiast i, zwracając się do Szymka, zawołał:
 – Zostaw go!
 Szymek opamiętał się, zwolnił uścisk, aż kapłan runął jak worek na ziemię. Cisza trwała. Ludzie przerażeni patrzyli na tę scenę. A Szymek otrzepał ręce, popatrzył na kapłanów z opadającą już wściekłością i powiedział, lekko się zacinając, jak zawsze, gdy był zdenerwowany:
 – Chodźmy stąd, przecież to nie ludzie. Nie umieją nawet rozmawiać.