Biblioteka


4. Kazanie na Górze



 

Kazanie na Górze

    – Tylko to wszystko potem – zaprotestowała teściowa Piotra. – Gdy Cię widzę, Panie, płakać mi się chce. Jesteś umęczony jak nigdy. Połowy z Ciebie nie zostało. Proszę Cię, najpierw się parę godzin prześpij. Chłopcy zaczną bez Ciebie. Potem dojdziesz do nich.
 – Rzeczywiście, nie bardzo byłoby mnie stać na kazanie – przyznawał jej rację, ledwie patrząc na oczy ze zmęczenia.
 – Ale co zrobić z tą ilością ludzi – denerwował się Piotr. – Tu się nie pomieścimy.
 – Najlepiej wyprowadźcie ich na górę – starał się przytomnie myśleć.
 – Tam, gdzie rozmnożyłeś chleb?
 – Nie tak daleko! Tu bliżej, ponad miastem – tłumaczył niezgrabnie. – Wiecie gdzie. To obszerne miejsce. Pomieści się ludzi a ludzi. Ja tam przyjdę, jak tylko trochę się prześpię.

 Zdawało Mu się, że zanim padnie w przygotowane Mu wygodne łoże, to zaśnie na siedząco. Ale gdy już leżał, to stwierdził, że niepotrzebnie się położył, bo sen odszedł zupełnie. Za to powracały obrazy, które prześladowały Go, gdy szedł tak przez Judeę, Samarię czy potem już przez Galileę. To były chmary dzieci zbierające po ścierniskach pogubione kłosy. Nie były to same dzieci, lecz całe rodziny. Ale stały Mu przed oczami zwłaszcza te małe, drobne postacie, pochylone prawie noskami nad ziemią i wyszukujące ziarno. Zatrzymywał się wraz ze swoimi chłopcami po wielekroć razy, rozmawiał, wypytywał się. Schemat rozmów był podobny. To ich święta prawdziwe. Nie, nie poszli do Jerozolimy na świętowanie. Widział przed sobą wyschłe twarze „wieśniaków” albo „biedaków”, jak ich niektórzy pobłażliwie nazywali, albo „chamów” – najczęściej używane określenie. „Bezdomni”. Żyjący z dnia na dzień. Nocujący pod gołym niebem. Wynajmujący się do każdej roboty, najczęściej do robót rolnych. Oszukiwani, wyzyskiwani, opłacani minimalnymi wynagrodzeniami, pogardzani, uważani za nieludzi, za których zabicie nie ma się grzechu – jak niektórzy rabini nauczali. Gdy zamykały Mu się powieki, gdy już zasypiał, obrazy nie znikały. Widział spocone twarzyczki, poranione o ściernisko stopy. Widział spalone od słońca twarze ich rodziców, przedwcześnie postarzałe twarze. Nawet gdy już spał, prowadził rozmowy.

 – Gdzie mieszkacie?
 – O Panie, wszędzie i nigdzie.
 – Tam, gdzie się trafi mężowi robota – uzupełniła kobieta z dzieckiem na ręku.
 – W szopie?
 – Rzadko.
 – Dlaczego?
 – Gospodarze nie wpuszczają. Mówią, że moglibyśmy zaprószyć ogień.
 – A więc gdzie?
 – W rowie, w lesie, w jaskini – jak się trafi.
 – Możecie wyżyć z tego, co mąż zarobi?
 – Nie bardzo. Ale ja się wynajmuję, a to do plewienia, do międlenia, do żaren.
 – Potraficie wyżyć? – upierał się.
 – O Panie – z trudem wyznawała prawdę – gdyby to się codziennie trafiała robota i gdyby za nią uczciwie płacili… – tu urwała, jakby przestraszona, że za dużo powiedziała.
 – A nie płacą uczciwie? – nalegał.
 – Rozmaicie to bywa. Obiecają, a potem nie dotrzymują słowa, mówiąc, że robota była byle jaka, choć to nieprawda. A czasem nic nie zapłacą, ani jeść nie dadzą, a jeszcze psami poszczują.
 Oburzał się i przerażał, współczuł i litował się. Polecił swoim chłopcom:
 – Rozdawajcie dzieciakom to, co otrzymaliśmy na drogę.
 Aż się Judasz denerwował:
 – Przyjdzie nam samym głodować. Ja jestem za was odpowiedzialny. Nie mogę się pozbywać zapasów.
 Ale On nie chciał żadnych oszczędności.
 – Do Jerozolimy nie poszliście na Święto?
 – O Panie, tu nasze święta. Gospodarze jeszcze w mieście. Teraz nikt nam nie zabrania zbierać pogubionych kłosów.
 – Przecież Prawo wam na to zezwala.
 – Nikt o Prawie nie chce słyszeć.
 – A cóż im to przeszkadza?
 – Gospodarze wypędzają swoje kury na ścierniska, a nas przeganiają. A teraz, gdy ich nie ma, to przynajmniej spokojnie zbieramy od rana do nocy. Nie jest tego dużo, bo oni dbają o to, by kłosów nie gubić, ale zawsze tyle nazbieramy, żeby się nakarmić, a nawet na gorsze dni zaoszczędzić.

 Budził się ze snu i znowu zasypiał. Wracały te same obrazy, te same osoby, z którymi prowadził męczące, niekończące się rozmowy.
 – Jak możemy się tytułować narodem wybranym, skoro nie wypełniamy podstawowego przykazania miłości Boga i bliźniego.
 Widział nieprzekonaną twarz Piotra.
 – Czemu uczepiłeś się tej jednej sprawy, jaką są bezdomni. Tematów jest wiele. Choćby bogactwo Świątyni, której potem Piłat zabiera pieniądze.
 Słyszał siebie jak odpowiada Piotrowi:
 – Tu chodzi o przebudowanie społeczeństwa na prawdziwe Królestwo Boże. Przecież codziennie odmawiamy: „Szema Izrael: Będziesz miłował Pana Boga twego. A bliźniego swego jak siebie samego”.
 Wymawiał te słowa z najwyższym trudem, więzły Mu w gardle i ustach, miał poczucie, jakby język był oblepiony piaskiem, a w gardle ani kropli wilgoci. Czuł swoją bezsilność. Widział, że Piotr słyszy Go, ale nie rozumie, a raczej nie chce rozumieć, że jest mu to kompletnie obojętne.
 Znowu się budził, ale naprawdę tylko oczy otwierał, stwierdzał najwyżej, że w pokoju panuje półmrok, a faktycznie rozmowa z Piotrem wciąż trwała, to usiłowanie przekonania go o konieczności odnowy społeczeństwa. Znowu pojawiały się zniszczone twarze bezdomnych, ich dzieci raczkujące po ściernisku w upalnym słońcu. „A my codziennie odmawiamy: »Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego«”.
 Obudził się, nie bardzo wiedząc, gdzie jest, czy to rano czy wieczór. Okna były zasłonięte kotarami. Wstał jak pijany, kręciło Mu się w głowie i ledwo mógł się utrzymać na nogach. Tkwił jeszcze w obrazach z ostatnich paru dni – żywych, realnych, konkretnych, pochłaniających całą Jego uwagę. Przywróciło Go do rzeczywistości poczucie mdlejących nóg. Czuł w nich przebyte kilometry. Podszedł, zataczając się, do okna, odsunął zasłonę, żeby oprzytomnieć, wdychał głęboko chłodne powietrze idące od wody. Patrzył obojętnie na pustą taflę jeziora. Miał w całym ciele obezwładniającą ciężkość. Przeorał palcami włosy – raz, drugi i trzeci, idąc głęboko nimi aż do samej czaszki, żeby pobudzić obieg krwi; przetarł oczy. Tak, to już popołudnie. „Ojcze, daj mi siły, abym mógł wypełnić swoją misję, abym spełnił Twoją wolę”. W domu i na zewnątrz panowała cisza. „Czyżby to była sobota?” „Nie – domyślił się. – To po prostu ludzie poszli na górę, aby się modlić. Czekają. Na mnie też już czas”. Obciągnął suknię na sobie, znalazł sznur porzucony przy łożu, przepasał się. „Co powinienem im powiedzieć? O czym ma być to kazanie? Jedno jest pewne: nie wolno mi odkładać na potem spraw ważnych. Na to już nie ma czasu. Trzeba mówić najważniejsze, co mam do powiedzenia. Nawet gdyby nie wszystko albo niewiele mieli zrozumieć. Nie wiem, na ile sił mi starczy. Nie wiem, na ile i jak długo pozwolą mi działać. Trzeba najbliższą Paschę uważać za stację końcową. Co ponad to, niech będzie specjalnym prezentem Ojca”. Posłyszał delikatne pukanie do drzwi. Weszła teściowa Piotra:
 – Przepraszam, ale domyśliłam się, że już wstałeś. Usłyszałam kotarę i ośmieliłam się zapukać.
 – Dobrze mi ten sen zrobił. Ale chyba za długo spałem.
 – Oj, Ty długo? Panie, musiałbyś spać kilka dni, żeby nadrobić zarwane noce. Niedługo spałeś, niedługo. Należało Ci się. Dziękuję, że mnie posłuchałeś.
 – Wszyscy poszli?
 – O, poszli od razu.
 – Pójdę i ja.
 – Naturalnie. Ale nie spiesz się. Oni sobie radzą. Wyszkoliłeś ich dobrze. Najpierw zjedz coś, bo to akuratnie czas. I, jeżeli pozwolisz, że coś powiem: więcej się oszczędzaj, bo przy takim życiu nie na długo Ci sił starczy.
 – Czy ja wiem, czy będę ich potrzebował na długo.
 – Na długo ich potrzeba, bo ludzie Ciebie wyglądają. Ty, Panie, może nawet nie wiesz, ile i czego się po Tobie spodziewają.
 Milczał i czekał na słowa tej kobiety. Bardzo ją szanował nie tylko za dobroć, ale i za mądrość – tę codzienną, najprostszą i najpotrzebniejszą.
 – Ja Cię, Panie, rozumiem: Tobie najbardziej zależy na religii, i słusznie. Ale człowiek prosty, nawet i stojący wysoko, pyta zaraz: co mi to da, czy ja z tego potrafię wyżyć? Czy mi będzie lepiej: i mnie, i innym?
 – O czym mówią ludzie, czego chcą?
 – Czego? Naturalnie tego, żeby im było łatwiej żyć. Bo naprawdę trudno wytrzymać. Jest drożyzna, wszystko kosztuje coraz więcej, a nie ma skąd wziąć pieniędzy. Biedny jest coraz biedniejszy, a bogaty coraz bogatszy. Oni czekają, żebyś pomógł im w tym codziennym życiu.
 Niespodziewanie wszedł Piotr z Andrzejem.
 – Przyszliście po mnie? Trzeba już iść? Co tam się dzieje?
 – Nie, nie pali się – uspokajał Piotr. – Wszystko idzie dobrze, ale wróciłem po Ciebie, bo jak pamiętasz, ustaliliśmy, że nie możesz chodzić bez obstawy. To niby nie jest daleko, ale wolę Ci towarzyszyć.
 – A jak słyszysz, ja, korzystając z tego, że jestem sama z naszym Panem, opowiadam to, co mi na sercu leży – wtrąciła z uśmiechem gospodyni.
 – Usłyszałem, usłyszałem ostatnie zdanie. Oczywiście, kochana mamo, masz rację, ale cóż ty wiesz, czego Jezus naucza? A więc, niechże ci powiem, że On chce zbudować nowe społeczeństwo.
 – Nowe społeczeństwo? – zdziwiła się. – Pierwsze słyszę.
 – Tak – powiedział lekko zniecierpliwiony Piotr – nowe społeczeństwo. Jedni ludzie biorą Jezusa za takiego znachora, co to uzdrawia chorych. Niektórzy uznają, że jest cudotwórcą. No sama powiedz: nie jest tak?
 – Ano tak.
 – No widzisz. A prawda jest taka, że On chce, aby człowiek dla człowieka był bratem. I to niezależnie od tego czy król, czy niewolnik, czy Izraelita, czy poganin.
 Nie było odpowiedzi, wobec tego podniósł głowę i zobaczył „żonę Lota”, jak to by Janek określił. Kobieta patrzyła na Piotra zupełnie osłupiała.
 – Co się mama tak patrzy na mnie? – spytał wreszcie Piotr.
 – Czy ty wiesz, coś ty powiedział? – zaczęła.
 Piotr się w pierwszej chwili zmieszał, nie wiedząc, o co chodzi.
 – Przecież to jest głupstwo skończone. Przecież to niemożliwe, żeby Jezus tego nauczał. Jakby tak miało być, to wymordujemy się wszyscy nawzajem.
 – Kiedyś ci to szerzej wytłumaczę. Dzisiaj na to nie czas – Piotr nie chciał podejmować dyskusji.
 Przysłuchiwał się tej rozmowie, kończąc już swój posiłek, łamiąc kawałeczki sera i chleba i popijając je wodą. Czuł się w niej dziwnie, bo rozmawiano „koło Niego”, prawie jakby Go nie było, jakby zapomnieli, że siedzi przy nich przy stole ramię w ramię, że patrzy na nich. Ale nie protestował ani nie zaznaczał swojej obecności. Słuchał i myślał sobie, jak powinien to ludziom powiedzieć – to co chciał powiedzieć. Jak? Bo przecież opaczne sformułowanie może spowodować nieobliczalne skutki. Jak powiedzieć właśnie o tym, że nie można dłużej tolerować tego, żeby biedni byli bezkarnie tak biedni, a bogaci byli bezkarnie tak bogaci. Jak powiedzieć, żeby nie rzucić tych słów jak iskry na wysuszony dach z trzciny: żeby nie rozpętać powstania zbrojnego przeciwko bogatym, a przy okazji przeciw i Herodowi, i Rzymowi.
 Piotr, jakby wyczuwając, że należy Go wreszcie uwzględnić w rozmowie, powiedział do Niego:
 – Chciałem Cię zawiadomić, że przyszło dużo ludzi, jak chyba nigdy dotąd. I to rozmaitych: są miejscowi, ale jest stosunkowo dużo Judejczyków i z samej Jerozolimy, a oprócz tego z Dekapolu, z Idumei, z Transjordanii. Zbierali się od kilku dni, czekali aż powrócisz. Większość to biedacy, choć i trafiają się ludzie zamożni. Są naturalnie i ci, którzy przyszli za Tobą z Jerozolimy – zakończył.
 – Mówisz to w tym sensie, że tym ludziom trzeba zacząć ab ovo, jakby to Tomasz powiedział?
 – Już do nich przeniknęło niejedno z tego, co Ty mówiłeś. I chcą wyjaśnień, chcą wiedzieć, o co Ci chodzi.
 – A co ich tak poruszyło?
 – Mój Boże. Wszystko i to bez przerwy. Oczywiście, powiesz, co będziesz uważał za stosowne. Ja Cię tylko informuję, żebyś się nie zdziwił, jak ich zobaczysz. Pójdziemy już?
 – Chodźmy.
 – I jeszcze jedno – tu Piotr zatrzymał Go w momencie wstawania od stołu. – My tu jesteśmy o krok od gniazda skorpiona. Do Tyberiady niedaleko lądem, a wodą – jakby na rzut kamienia. Herod i jego ludzie mają długie uszy, a szpicli zatrzęsienie.
 Pomyślał, uśmiechając się: „Ostrzeżenie przychodzi zbyt późno, a zresztą, czy jest zasadne?” Powiedział:
 – Jaki temat mi proponujesz?
 – Choćby modlitwa – powiedział po krótkim namyśle. – To najbezpieczniejsze.
 – Czy myślisz, że gdy będę nauczał o modlitwie w synagodze, Herod uzna mnie za przyjaciela?
 – Przynajmniej nie poczuje się zagrożony.
 – A czy ludzie uznają mnie za nauczyciela przysłanego od Boga?
 – O modlitwie też trzeba nauczać – odparł Piotr wymijająco.
 – Uważam, że trzeba tak postępować, aby Ojciec nie miał wątpliwości, czy jestem Jego Synem – zażartował. – A przynajmniej, żeby się mnie nie wstydził. A czy zginę rok wcześniej, czy miesiąc później, to nie odgrywa już takiej roli.
 Wstał od stołu. I musiał sobie powiedzieć, że chyba nigdy dotąd nie było Mu tak ciężko iść do ludzi jak teraz. Nie wiedział, co ma im powiedzieć. A nawet nie tyle „co”, ale „jak”.

 Jeszcze byli daleko od tłumu, a już słyszeli śpiewy. Za chwilę zobaczyli widok niezwykły: łagodne wzgórze spoglądające ku morzu, znane Mu na pamięć, na którym spotkać można było czasem pasące się owce, zupełnie w nowej roli: oblepione ludźmi, siedzącymi z twarzami skierowanymi ku szczytowi. To właśnie oni śpiewali.
 Aż weszli w tłum. I, na razie jeszcze nierozpoznani, zaczęli iść w górę, gdzie „urzędowali” Jego chłopcy. Początkowo nie było Mu trudno przechodzić, zwłaszcza dopóki tłum był rzadki. Jeszcze miał czas, by się ludziom spokojnie przyglądnąć. Rzeczywiście. Przeważnie były to rodziny i prawie wyłącznie to byli ludzie biedni. Piotr wspomniał i o bogatych, ale ci nie bardzo byli widoczni. Potem już Go rozpoznano. Już zwracały się w Jego stronę głowy, już wyciągały się ręce, które Go chwytały za szatę, za dłonie, już wyrywały się okrzyki. Łamała się pieśń, gasła, a jej miejsce zajęły nieskoordynowane słowa powitania, które szybko przemieniły się w skandowany śpiew, towarzyszący Mu często, gdy wchodził w tłum:

– Hosanna Synowi Dawidowemu!
   Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie!

 Rozstępowali się przed Nim – jak fale morza przed Mojżeszem. Nawet tam, gdzie była głowa obok głowy, człowiek obok człowieka, robili Mu szerokie przejście. Szedł, nie spiesząc się. Coraz przystając, zatrzymywany przez ludzi albo zatrzymujący się sam, żeby przywitać znajomych, żeby dzieci pogłaskać po główkach czy pocałować. Wręczali Mu kwiaty polne, wciskali do dłoni, wkładali za sznur, którym był opasany. Chciał mieć wolne ręce, wobec tego kwiaty oddawał Piotrowi albo Andrzejowi, którzy wciąż szli tuż za Nim. Co odważniejsze dzieci, trzymane przez matki na rękach, wyciągały do Niego rączki, obejmowały Go za szyję, chwytały za włosy. Wciąż natrafiał na chorych. Szedł w górę, kładąc ręce na puste, niewidzące oczy – żeby znowu przejrzały, na usta niemówiących – żeby zaczęły mówić, na szmaty skrywające owrzodzenia, pochylał się nad noszami, na których leżeli ciężko chorzy i sparaliżowani, nagradzany coraz wybuchającymi okrzykami radości, wdzięczności, dziękczynienia.
 Aż doszedł na sam szczyt wzgórza. Aż wszyscy Go zobaczyli i dopiero wtedy ogarnął zebranych ludzi entuzjazm: las wyciągniętych rąk wzniesionych w górę, kołyszących się, wymachujących trzymanymi w dłoniach kwiatami, gałązkami palmowymi, oliwnymi, chustami. Podniósł i On ramiona, patrząc radosny, śmiejący się, odpowiadając pozdrowieniem na pozdrowienia, uśmiechem na uśmiechy, okrzykiem na okrzyki. „Trzeba im powiedzieć jeszcze raz o tym, że Bóg ich kocha wszystkich, biednych, głodujących i tych bez ziemi, trzeba im to powiedzieć na nowo, w inny sposób, żeby do nich trafiło: niech się wyzwolą z kompleksu niższości, niech zaczną żyć samodzielnie, na własny rachunek, a nie na zasadzie żebraka czekającego aż ktoś przyjdzie i im da, rzuci z łaski swojej”. Zdawało się, że końca nie będzie oklaskom i wiwatom, że nie ustaną, że się nie zmęczą, bo trwało to i trwało. Wreszcie fala okrzyków przemieniła się w skandowany śpiew:
 – Hosanna, Hosanna, Hosanna Synowi Dawidowemu. Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie. Hosanna na wysokości. Ho-san-na! Ho-san-na! Ho-san-na!
 Już ramiona odmawiały Mu posłuszeństwa, już nie był w stanie ich trzymać tak wciąż wzniesionych ku górze. Ale gdy zdawało się, że śpiewy ustają, wtedy jakby ze wzmożoną siłą napływała nowa fala wołania. Niektóre matki wyciągały ku Niemu dzieci, jakby instynktownie chciały, by Jego moc, Jego błogosławieństwo jeszcze obficiej na nie spłynęło. Widział twarze roześmiane, szczęśliwe, niektóre zalane łzami.
 Było to dla Niego oczywiste, że nie będzie w stanie ogarnąć głosem tych tłumów. Do takiej masy nigdy nie przemawiał. Tylu ludzi jeszcze dotąd nigdy nie przyszło. Będzie musiał mówić bardzo głośno, a to równocześnie oznacza, że krótko. Długiego przemówienia po prostu nie wytrzyma. „Jakieś przypowieści tu nie wchodzą w rachubę. Dzisiaj musi być innego rodzaju mówienie. Tylko jakaś proklamacja czy wezwanie. Ale jak je zbudować? Potem najwyżej dyskusja”.
 Chociaż śpiewy i okrzyki wciąż trwały, nie narzekał. Brakowało Mu jeszcze słowa. Słowa klucza, które by zawarło Jego myśl. Treść przemówienia wciąż czuł w sobie bardziej niż wiedział, jak ją wyrazić. Ten czas powitania był dla Niego darem najpotrzebniejszym, bo stwarzał Mu możliwość wyboru formy, był pomocą na to, żeby się mógł skupić, skoncentrować i swoje posłanie ująć w logiczną całość. Myślał sobie żartobliwie, ale i gorzko: „Wołacie i klaszczecie, a nawet jeszcze nie przeczuwacie, co was spotka, co usłyszycie. Może nawet pożałujecie – przynajmniej niektórzy – żeście tu przyszli. Bo wam się ziemia zakołysze pod stopami. Ta ziemia, na której staliście dotąd tak twardo i pewnie”.
 Wiedział, że będzie to najważniejsze przemówienie z wszystkich, jakie dotąd wygłosił, że to będzie proklamacja najważniejszych tez Jego reformy. Uśmiechnął się na myśl, która Mu nagle przyszła do głowy, że stoi na wzgórzu jak Mojżesz głoszący przykazania objawione Mu przez Boga. „Teraz mam podać pełną interpretację Dekalogu. Tylko że ten wzgórek jest dość mizerny w porównaniu z górą Synaj” – wymruczał do siebie z ironią.
 I nagle z tej fali entuzjazmu, szczęśliwych, roześmianych, wzruszonych twarzy wystrzeliło to słowo, na które czekał: „błogosławieni”. Już wiedział, co powie i jak powie. Wiedział, że oprze centralną część na tym słowie: „błogosławieni”. Szukał w sobie jeszcze formy dla drugiej części. Co znaleźć jako zaprzeczenie słowa „błogosławieni”? Jedyne, co Mu się nasuwało, to „przeklęci”. Ale tego słowa w żadnym wypadku nie chciał użyć. Wobec tego co? I uratowali Go prorocy. Oczywiście, tylko „biada wam”. To będzie Jego rewolucja społeczna na dziś, na jutro i na zawsze. Prosta do zapamiętania jak Dekalog Mojżeszowy, choć w pełni zrozumiała dopiero w oparciu o całość głoszonej przez Niego Ewangelii. A potem – na ile Mu sił starczy – będzie obalał schematy Talmudu, wprowadzone przez faryzeuszy.
 Opuścił ramiona, jakby dając znak, że powinni się uciszyć, ale to nie pomogło, może tylko nieco przygasła fala okrzyków, jednak nie na tyle, by można było zacząć mówić. Wobec tego, wciąż promienny i uśmiechnięty, podniósł rękę, jakby prosząc o głos. Zrozumieli Go i, śmiejąc się porozumiewawczo, zaczęli uspokajać się, aż tłum zamilkł w wyczekiwaniu na Jego słowo. Twarze nabierały skupienia i powagi.
 Zaczął mówić od razu tak głośno, na ile Go tylko było stać. Wyraźnie, powoli, nie spiesząc się. Starał się nadać głosowi jak najwięcej powagi, bo tego wymagał tekst wygłaszany:
 – Przyszedłem, aby wam ogłosić dobrą nowinę.
 Urwał. Rozglądał się po wpatrzonych w Niego twarzach. Powracał na nie uśmiech i radość. Zaczął prawie że skandować swoją proklamację: słowo po słowie wybijał jak młotem:
 – Błogosławieni jesteście wy, ubodzy, albowiem do was należy królestwo Boże.
 Zrobił przerwę. Ludzie patrzyli na Niego wciąż jeszcze z tamtym uśmiechem, ale jakby zamarłym, nic nieznaczącym. Po prostu nie rozumieli. Przypomniało Mu się słowo, którego używał Janek na podobne okazje: „zbaranieli”. Nie mógł ciszy przeciągać. „Trzeba ich jakoś podeprzeć, ukonkretnić poprzednie zdanie”. Mówił więc dalej:
 – Błogosławieni jesteście wy, którzy teraz głodujecie, albowiem będziecie nasyceni.
 Znowu przerwał. Znowu rozglądał się po ludziach, szukając zrozumienia. Tak, to do nich doszło. Tamto poprzednie zdanie mogło im ciążyć, to niosło nadzieję na lepsze jutro. Ale najwyraźniej Jego słuchacze nie byli na takie stwierdzenia dostatecznie przygotowani. „Tylko teraz nie ma odwrotu. Trzeba mówić dalej, konkretami”. Więc też mówił:
 – Błogosławieni jesteście wy, którzy teraz płaczecie, albowiem cieszyć się będziecie.
 Tu jakby zatrzymał się, tworząc cezurę, przedział, odstęp. Chciał przejść do tego, co będzie warunkiem, od czego te obietnice będą uzależnione. Wśród tłumów sytuacja nie zmieniła się ani o włos. Trwało wyczekiwanie, że On coś wyjaśni, wytłumaczy to, co dotąd powiedział. Ale On wymieniał kolejne swoje „przykazania”:
 – Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię.
 Spostrzegł, jakby się obudzili – jakby ich obudziło słowo „ziemia” i że ją otrzymają na własność. Wobec tego, jakby po to, by nie utracili równowagi duchowej, zaakcentował następne błogosławieństwo:
 – Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni.
 Niech wiedzą, że sprawiedliwości nie otrzymuje się „z góry”, trzeba jej chcieć, trzeba ją realizować. I to samo z miłosierdziem. Nie wolno wyciągać wciąż ręki po jałmużnę, ale trzeba mieć hojność:
 – Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią.
 Trwał szok, który wstrząsnął wszystkimi na tym wzgórzu. Na pewno nikt się nie spodziewał, że to dzisiaj usłyszy.
 Jeszcze dla tych, co potrafią wznieść się do najwyższego poziomu, którzy potrafią sięgnąć po pełnię człowieczeństwa:
 – Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą.
 Czuł się tak, jakby układał mozaikę. Kamyki ostre w kolorze, na pozór nieprzystające do siebie, niezgodne, dadzą pełny obraz dopiero po zakończeniu dzieła. I chyba tak była odbierana przez słuchaczy Jego „robota”: ludzie wciąż czekali na kolejne zdanie, usiłując budować w sobie jakąś logiczną całość. Zdawała się trwać atmosfera oczekiwania: do czego On zmierza? Co chce powiedzieć? Znowu trzeba wrócić na ziemię i objąć wszystkich, nie wyłączając nikogo:
 – Błogosławieni pokój czyniący, albowiem oni nazwani będą synami Bożymi.
 I teraz do tych, którzy na tę drogę wejdą, aby nie zrazili się trudnościami, jakie na niej napotkają:
 – Błogosławieni, którzy cierpią prześladowania dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.
 Ale te ostatnie zdania nie zmieniły sytuacji: utrzymywał się nastrój zaskoczenia. U niektórych niepewności. Czy dobrze Go słyszą, czy On zwariował, że to mówi? Zaczął sobie tłumaczyć: „Czemu tu się dziwić, oni bez końca słyszeli, że biedni są przeklęci – przeklęci przez Boga i przez ludzi, aż tu naraz coś takiego, że są błogosławieni”. Ale już liczył na drugą serię, na serię: „Biada wam”. „Powinna im ta seria pomóc w zrozumieniu o co mi chodzi”. Na razie mówił dalej. Tym razem „na zapas”, na przyszłość, która może przyjść prędzej niż ktokolwiek się spodziewa:
 – Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie. Tak bowiem prześladowali proroków, którzy byli przed wami.
 Skończył pierwszą część. Czuł wśród ludzi niedosyt. Cisza wciąż trwała – cisza nadziei, że zaraz zostaną uszczegółowione ogólniki, niedomówienia zostaną domówione. Po krótkiej przerwie zaczął drugą część swojej proklamacji. Głosem kategorycznym znowu skandował:
 – A wam, bogacze, biada, bo odbieracie już pociechę waszą.
 Ale teraz reakcja była diametralnie różna. Zgasły uśmiechy. Zapanował niepokój. Cechą zewnętrzną tego było rozglądanie się wielu ludzi, jakby wypatrywali, czy nie napotkają oczami szpicla, człowieka podejrzanego, który po to przyszedł, żeby donosić – nie tylko na Jezusa, ale i na nich, że są Jego wyznawcami. W pierwszej chwili pomyślał, że Mu z tego wzgórza wszyscy pouciekają. Nie, przecież nie wszyscy. Byli tacy, i coraz więcej takich, w których oczach zobaczył ogniki radości, u których pojawił się uśmiech na twarzy, którzy zajaśnieli nadzieją. Więc mówił dalej groźnie:
 – Biada wam, którzy teraz jesteście syci, albowiem głód cierpieć będziecie.
 Niepokój narastał. Już zauważył poszczególnych ludzi, którzy wstawali i mniej lub więcej ostentacyjnie zaczęli opuszczać swoje miejsce. Ale równocześnie tu i ówdzie poderwały się oklaski. Najpierw pojedyncze, jak zrywające się do lotu ptaki, ale zaraz rzęsiste, gęste, odważne. Wobec tego jakby dla nich, jakby im na poparcie, uderzył kolejny raz, żeby nie było wątpliwości, żeby nikt nie powiedział, że się przesłyszał:
 – Biada wam, którzy się teraz śmiejecie, albowiem smucić się i płakać będziecie.
 I jeszcze raz, na zasadzie dopełnienia tego, co było w części błogosławieństw:
 – Biada wam, gdy wszyscy ludzie chwalić was będą. Tak samo bowiem przodkowie ich czynili fałszywym prorokom.
 Jeszcze może dalej by mówił, gdy nagle rozległ się wrzask:
 – Co to ma znaczyć! Miało być kazanie! Uczniowie Twoi przygotowywali nas modlitwami wspólnymi, śpiewaniem psalmów i pieśni pobożnych, a Ty robisz z tego wiec polityczny! – mówił człowiek w średnim wieku, wyglądający z ubioru na herodianina. Ale nie zdążył zakończyć swojego protestu, bo przerwał mu gwałtowny okrzyk:
 – Zamknij się, jeżeli nie, to ja ci pomogę! – to krzyczał w odpowiedzi młody mężczyzna o wyschłej twarzy i gorejących oczach. Wyrósł spośród tłumu, stanął wysoki, z wyrzuconym ramieniem w górę i zawołał: – Jezus dobrze mówi! Wreszcie powiedział to, na co wszyscy czekamy! Tak. Głodem przymieramy. Nie mamy ziemi ani domu. Czekamy beznadziejnie na rynkach miast i miasteczek aż nas ktoś wynajmie. Biorą nas jak bydło, gdy komuś potrzebny robotnik, który za garść strawy pracować będzie od świtu do nocy!
 Wstawali teraz co raz ludzie wpatrzeni w tego, który nadal krzyczał histerycznym krzykiem, na pograniczu płaczu i wściekłości:
 – Ile razy nie doczekamy się, by nas ktoś najął! I wieczorem kładziemy się spać z pustym brzuchem. Nie tylko ja sam, bo to mogę jeszcze znieść, ale i moja żona, i moje dzieci!
 Ale tu mu przerwał drugi człowiek, który również nie mógł w sobie pomieścić żalu i gniewu:
 – A obok nas żyją pasibrzuchy! Nic nie robią, obżerają się! Ubierają się w szkarłat i bisior! Mieszkają w izbach, których sami nie mogą zliczyć! Mają pól, lasów, pastwisk, że nie wiedzą ile. Bydła, sług i niewolników bez liku. A my nie mamy nic, prócz tych rąk do pracy!
 – Tak, już tego dość! – wołał trzeci. – Nie chcemy dłużej czekać! Chcemy sprawiedliwości! Nas jest tysiące! Setki tysięcy!
 – Mnie wszystko jedno czy umrę z głodu, czy z mieczem w ręce!  – wołał czwarty.
 Ale już włączał się piąty i dziesiąty:
 – Precz z Herodem! Precz z Piłatem! Ani jeden, ani drugi palcem w bucie nie ruszył, żeby nam pomóc!
 – Precz z kapłanami! Ich tylko obchodzi, czy płacisz na Świątynię, czy nie! Ale skąd pół sykla bierzesz, tym się nie interesują!
 – Precz z faryzeuszami, dla nich jest ważne tylko, czy myjesz ręce przed jedzeniem, ale czy masz co do gęby włożyć, to ich nie obchodzi!
 Narastał krzyk. Już nie tylko On, ale nikt nie był w stanie zrozumieć, co kto mówi. Usiadł i chciał przeczekać tę burzę, która się tak nagle rozpętała. Posłyszał szept Janka, który przywarł do Niego:
 – No i co teraz? Co teraz? Widzisz, coś narobił?
 Odpowiedział mu również szeptem:
 – Słuchaj, co oni mówią, bo prawdę mówią. Oni rzeczywiście są głodni, bez ziemi i bez dachu nad głową. Dotąd nikt ich nie brał w obronę. Słuchaj!
 Zamilkł i wraz z Jankiem starał się zrozumieć tę rozpętaną burzę głosów. Naraz wybił się kolejny okrzyk:
 – Gołymi rękami damy im radę! Odbierzemy im broń! I zrobimy porządek! Na krzyżach powiesimy! Niech cierpią za nasze krzywdy!
 Tłum podjął ten okrzyk i zaczął skandować:
 – Na krzyż! Na krzyż! He-rod-na-krzyż! Pi-łat-na-krzyż! An-nasz-na-krzyż! Kaj-fasz-na-krzyż!
 Narastał krzyk. Sytuacja stawała się coraz bardziej groźna.
 – A Ty nas poprowadzisz do zwycięstwa! – przebił się okrzyk przez ogólny harmider. Tak jakby Go dopiero teraz przypomnieli sobie, zwrócili na Niego uwagę, zainteresowali się Jego osobą.
Uznał, że nadszedł czas na Niego. Wstał, wyciągnął rękę na znak, że chce przemawiać. Fala wrzasku opadała, ale nie fala nienawiści.
– Mów! Prowadź!
– Pójdziemy za Tobą jak za Mojżeszem, który nasz lud poprowadził przez Morze Czerwone! – wykrzyknął ktoś patetycznie.
Wreszcie uciszyło się na tyle, że mógł zacząć wołać. Głośno, wyraźnie, by był przez wszystkich słyszany:
 – Chcecie, aby królestwo Boże zapanowało na ziemi?
 – Chcemy! – odkrzyknął tłum jednogłośnie.
 – Chcecie wieszać ludzi? – pytał, jakby chciał się upewnić.
 – Tak! – odwrzasnęli Mu. – Będziemy wieszać! Piłata, Heroda, Annasza, Kajfasza – przekrzykiwali się – kapłanów, magnatów, bankierów!
 – Kogo jeszcze?
 – Arystokratów, kupców, obszarników, rzemieślników, Rzymian! Tak! Rzymian! Tak samo jak oni nas wieszają na krzyżach! Musi być sprawiedliwość!
 – Chcecie się mścić? – dopytywał się nadal.
 – Tak, będziemy się mścić na nich i na ich dzieciach, aż do siódmego pokolenia. Tak jak głosi Prawo: oko za oko, ząb za ząb!
 – Chcecie być naprawdę takimi samymi katami jak oni?
 – Takimi samymi. Jeszcze gorszymi. Aż ich krew będzie płynęła jak rzeka!
 Odkrzykiwali Mu to jeden, to drugi. Najczęściej ten, który na początku poderwał się do głosu.
 – A co potem? – pytał uparcie.
 – Będziemy jeść, pić, bawić się tak jak oni. Będzie nam się żyło tak, jak im dotąd!
 – Jak długo?
 – Na zawsze!
 – Aż wszystko zjecie i wypijecie, a potem się zacznie głód i zaczniecie się nawzajem wieszać – mówił powoli, wyraźnie, jak najgłośniej potrafił. Poważnie i groźnie. – Nie, tak nie zbudujemy królestwa Bożego. Królestwo Boże to królestwo miłości. Jeżeli chcecie je zbudować, musicie miłować.
 – Swoich przyjaciół – tak! Ale nieprzyjaciół – zabijać, niszczyć wszelkimi sposobami!
 Odpowiedział z tym samym spokojem:
 – Faryzeusze was uczą: Będziesz miłował swego bliźniego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził. A ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół, dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą, błogosławcie tym, którzy was przeklinają, módlcie się za tych, którzy was oczerniają…
 Wrzask protestu zdawał się Go przytłaczać do ziemi.
 Gdy tylko znalazł lukę w tym ciągłym jazgocie wściekłości, wepchnął zdanie, które wydało Mu się, że powinno im przemówić do przekonania:
 – A tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie, ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych.
 – Wariat! Oszalał! Miłować nieprzyjaciół?! – wybuchły w odpowiedzi okrzyki.
 – Przecież to też ludzie, przecież to też stworzenia Boga, nie szatana – usiłował argumentować „na rozum”.
 – Ale to są źli ludzie! Jak ich miłować?!
 – Ulituj się nad nimi, tak jak nad rozbitym dzbanem. Z tym, że dzbana nie skleisz, a człowieka możesz pozbierać – próbował jeszcze inaczej.
 – Nie, nie słuchaj Go. To szaleniec. Jak można nas porównywać z tymi łotrami. Oni się nadają tylko na krzyż!
 – Przygasił go, mówiąc:
 – Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą. I taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą.
 – Nie, nie, nie, po stokroć nie! Słyszysz? Nie. My ich potępiamy, my im nie odpuszczamy. My ich przeklinamy: niech ich piekło pochłonie, niech ich dzieci do siódmego pokolenia rodzą się kalekami.
 Odpowiedział:
 – Chcecie wiedzieć, jakie jest jeszcze moje zdanie na ten temat? Przodkom waszym powiedziano: „Nie zabijaj, a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi”. A ja wam powiadam coś więcej: każdy, kto się gniewa na brata swego, podlega sądowi. A kto by rzekł swemu bratu Raka, podlega Wysokiej Radzie. A kto by rzekł „bezbożniku” – podlega karze ognia piekielnego.
 Zakrzyczeli Go:
 – Nie mów tak! Nie chcemy tego słuchać! – zatykali sobie uszy dłońmi.
 – Odchodzimy stąd! Strzepujemy proch z naszych nóg!
 Ale nie odchodzili. Wciąż trwali wczepieni w Niego. A On pospiesznie, w ostrych konturach, nie wykańczając i nie tłumacząc, kreślił swoją wizję tej nowej społeczności, którą nazywał królestwem Bożym. Nie wiedział, co im z tego się utrwali, ale liczył na niecodzienne swoje sformułowania, na zaskakujące stwierdzenia, że one jakoś w ich pamięci pozostaną i dadzą im do myślenia.
 – Prawo mówi inaczej, a Ty zmieniasz Prawo! – zaatakowali Go.
 Odpowiedział im:
 – Nie. Wy nie znacie Prawa, ale Talmud. Ja nie przyszedłem znieść Prawo albo Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić. Powiadam wam: Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni. Ktokolwiek więc zniósłby jedno z tych przykazań, choćby najmniejszych, i uczyłby tak ludzi, ten będzie najmniejszy w królestwie niebieskim. A kto je wypełnia i naucza, ten będzie wielki w królestwie niebieskim.
 – Przeklinamy Twoją naukę! – wygrażali pięściami.
 – Gardzimy takim tłumaczeniem świętych wersetów! – spluwali na ziemię.
 – Bo powiadam wam: Jeżeli wasza sprawiedliwość nie będzie większa niż uczonych w Piśmie i faryzeuszów, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego.
 – Sam powiedziałeś: „biada bogaczom” i „błogosławieni ubodzy”!
 – Ale błogosławieni ci ubodzy, którzy czynią pokój, miłosierni, czystego serca, którzy pragną sprawiedliwości dla wszystkich.
 – Prawo mówi: oko za oko, ząb za ząb!
 – Nie – odpowiedział im spokojnie. – To faryzeusze uczą was: oko za oko, ząb za ząb. A ja wam powiadam: nie stawiajcie oporu złu, lecz jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi. Temu, kto chce się prawować z tobą i wziąć twoją szatę, odstąp i płaszcz. Zmusza cię kto, żeby iść z nim tysiąc kroków, idź dwa tysiące. Daj temu, kto cię prosi i nie odwracaj się od tego, kto chce pożyczyć od ciebie.
 – Co Ty pleciesz! – ktoś wykrzyknął prawie z rozpaczą. – My w tej chwili mówimy o zrobieniu porządku z naszymi wrogami, ciemiężycielami, nieprzyjaciółmi, a Ty podajesz bajeczki dla grzecznych dzieci!
 – Kręcisz! Zdecyduj się, co chcesz! Albo – albo. Albo z nimi jesteś – albo z nami. My chcemy zrobić porządek z naszymi nieprzyjaciółmi!
 Już nie wytrzymali Jego przemawiania, zaczęli odchodzić. W ostatniej chwili zatrzymał ich jakiś głos:
 – Czy Ty naprawdę chcesz założyć królestwo Boże?
 Przystanęli nawet ci, którzy już odeszli daleko. Chcieli usłyszeć, co na to odpowie.
 – Tak – zapewnił ich.
 – Lepsze niż Antypasa, niż Heroda Wielkiego, niż Salomona, niż Dawida? – dopytywali się natarczywie.
 – Tak – powtórzył.
 Znowu wybuchły głosy zgorszenia i oburzenia.
 – Lepsze niż mądrego króla Salomona, niż świętego króla Dawida – zaznaczył, żeby nie było wątpliwości.
 – Czy Tobie się w głowie nie przewróciło? Większe niż króla Heroda Wielkiego? – stawiali nonsensowne, ich zdaniem, pytania.
 – Większe – potwierdził spokojnie.
 – Masz zamiar ogarnąć wszystkich Izraelitów rozrzuconych po całym świecie?
 – Tak, wszystkich Izraelitów dobrej woli. Nie tylko Izraelitów… – wyraźnie nie kończył zdania.
 – Również Samarytan? – spytali, pewni że zaprzeczy.
 – I nie tylko Samarytan – powiedział jakby od niechcenia, czekając na kolejne pytanie.
 – Kogo jeszcze?
 – Pogan – wystrzelił słowem zakazanym.
 – Pogan?! – wybuchł wrzask zgorszenia aż po niebo.
 – Wszystkich pogan dobrej woli – wszystkich ludzi dobrej woli – wyjaśniał, żeby nie było wątpliwości.
 – Szalony. Mówiłem, że to szaleniec, wariat. Co On opowiada!?
 – Ni mniej, ni więcej, tylko to, co jest w Pismach Świętych.
 Tym ich tak zaskoczył, że przycichli, a On mówił dalej:
 – Czytajcie je i starajcie się rozumieć, a do tego samego dojdziecie. Chcę zbudować z wami, z waszą pomocą nowe królestwo, gdzie nie będzie płaczu głodujących dzieci, marznących w zimie, w deszczu, pod gołym niebem, niepewnych jutra. Gdzie nie będzie bezdomnych starców, żebrzących na rogach ulic, pokazujących swoje kalectwa, rany. Gdzie każdy będzie traktowany z szacunkiem, bez pogardy i lekceważenia.
 – To musisz wyciąć w pień tych, którzy nie płacą robotnikom, którzy zdzierają z pożyczających nieludzkie procenty, którzy ich biorą w niewolę. Wyciąć, jak się wycina chwast, pokrzywy i oset, wypalić do korzenia. Jak Bóg wybił pokolenia złe, zanim nasz naród wszedł do Ziemi Obiecanej! – wołała tym razem jakaś kobieta.
 Rozumiał ich nieprzejednanie, wściekłość a nawet nienawiść. Za dużo wycierpieli, za wiele doznali krzywd i wszelakich niesprawiedliwości, stąd taka ich reakcja. Postępowano wobec nich bezlitośnie, dlatego i oni choć raz chcieli tak płacić. Ale nie ustępował. Tłumaczył, wyjaśniał, prostował:
 – Nie! Bo byś i siebie musiała skazać na śmierć. Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg. Każdy z nas nie jest lepszy niż tamci. Nie trzeba zabijać, ale trzeba się nawrócić.
 – Nie nawrócisz złodziei i oszustów! – odkrzyknął chyba jej mąż.
 – Czemu to widzisz drzazgę w oku brata – tłumaczył obrazowo – a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Albo jak możesz mówić swemu bratu: pozwól, że usunę drzazgę z twego oka, gdy belka tkwi w twoim oku? Wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata.
 – Nie, nie! Nie! Po stokroć nie! Tylko zemsta może wprowadzić porządek na świecie. Tylko wyrównanie rachunków. Niech poczują na własnej skórze, jak myśmy cierpieli – upierali się przy swoim.
 – Nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni – ostrzegał. – Odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone. Dawajcie, a będzie wam dane. Miarą dobrą, natłoczoną, utrzęsioną i opływającą wsypią w zanadrza wasze. Odmierzą wam bowiem taką miarą, jaką wy mierzycie.
 Ale to już było wszystko, co potrafili wytrzymać. Za prowodyrem, który pierwszy zaprotestował, teraz wychodziła fala rozwścieczonych ludzi. Nawet ich nie usiłował zatrzymywać. Wiedział, że to na nic by się nie zdało. Lekcja była za szybka, za skrótowa, zbyt gwałtowna, żeby mogła być przyjęta z akceptacją. Z drugiej strony, nie mógł iść na żadne rozwadnianie, łagodzenie, udawanie, że Jego Ewangelię da się pogodzić z ich żądaniami, bo to byłoby nieuczciwe. Patrzył ze smutkiem bezradny. Wyglądało na to, że chyba wszyscy odejdą; jeżeli nawet nie z przekonania, to ze strachu, by się nie odróżniać od tych, którzy mają odwagę krzyczeć swoje racje, nawet gdyby były nierozsądne.
 – Nie chcesz Ty być naszym wodzem, to przyjmie nas z otwartymi rękami Barabasz albo inny dowódca zelotów.
 Ale przecież nie odeszli wszyscy. Może tylko jedna trzecia, a może nawet nie tyle. Z ciężkim sercem myślał: „Nie będzie łatwo teraz mówić dalej”.
 Znowu wyskoczył ten sam herodianin, który poprzednio protestował:
 – My nie chcemy od Ciebie żadnej polityki. My chcemy tylko modlić się. A Ty najlepiej zrobisz, gdy będziesz nam tłumaczył Pismo Święte, a nie podjudzał ludzi do buntu!
 Powinien mu coś odpowiedzieć, ale nie był w stanie. Ostra dyskusja, co dopiero zakończona, zupełnie Go wyczerpała. Kuba zorientował się w sytuacji. Podniósł się, jak tamten, by go ludzie lepiej widzieli i słyszeli:
 – Człowieku, co to jest polityka albo co to nie jest polityka? – mówił jak nie Kuba: ironicznie, lekceważąco. – Jeżeli jeden król w czasie przemówienia drugiego króla kichnie, to już jest polityka i wszyscy będą się zastanawiali, dlaczego on w tym miejscu kichnął i jakie to ma znaczenie, choć ten kichający będzie tysiąc razy wyjaśniał, że on tylko dlatego to zrobił, bo jest od trzech dni przeziębiony, ponieważ wyszedł na spacer lekko ubrany.
 Ludzie zaczęli się śmiać i choć nie było w tym przykładzie zbyt dużo do śmiechu, to jakby chcąc z siebie zrzucić napięcie, w którym tak długo trwali, śmiali się i śmiali i przestać nie mogli. Kuba nie spieszył się, nawet i dla niego śmiech tłumu okazał się zaraźliwy, bo sam się zaczął śmiać. A nawet podtrzymał ten śmiech, mówiąc:
 – Albo, co gorsza, jeżeli jeden król zaprosi drugiego króla na ucztę, a ten w przeddzień ustalonej daty daje znać, że nie przyjdzie, bo ma grypę. I on ma naprawdę grypę. A co robi pierwszy król? A pierwszy król daje rozkaz mobilizacji wojsk.
 Znowu wybuchła fala śmiechu, która zdawało się, że nie będzie miała końca. Kuba zaczął mówić, gdy się tylko uciszyło:
 – Ty twierdzisz, że chciałbyś od Jezusa usłyszeć interpretację Pisma Świętego. Jak to, tyś naprawdę nic z tego nie zrozumiał? Nie, nie uwierzę. Ty wyglądasz na tak inteligentnego człowieka – zrobił dość ryzykowną przerwę. – I nic? Czyś nie zrozumiał, że to była klasyczna interpretacja Pisma Świętego? Najważniejszego przykazania Bożego? Przykazania miłości Boga i bliźniego. – Po każdym z tych krótkich zdań zatrzymywał się na moment, jakby licząc na odpowiedź. – Jak ty sobie wyobrażasz, na czym ma polegać miłość bliźniego? Na tym, że rzucisz żebrakowi jałmużnę albo wyniesiesz przed dom stary twój łach, w którym nigdy byś się już nie pokazał, albo dasz mu do zjedzenia to, co się nadaje tylko do pomyj? Przecież to jest też człowiek i ma prawo żyć, pracować, zarabiać, zorganizować sobie dom, gdzie może z godnością mieszkać. Trzeba zaprowadzić w narodzie i państwie sprawiedliwość. To głosi przykazanie miłości. A że ty nazywasz to polityką? Proszę bardzo. Niech tak będzie.
 Herodianin nie był przekonany:
 – Co ty robisz ze mnie głupiego. Ja wyraźnie powiedziałem to, co myślę. Oczekiwałem, że twój Nauczyciel będzie nauczał o modlitwie i dawał praktyczne wskazówki, jak należy postępować w życiu codziennym.
 Kuba też nie miał zamiaru ustępować:
 – A czy myślisz, że wtedy to nie będzie polityka? Jeżeli się pomodlisz za króla Heroda, to nie jest polityka? A jeżeli się nie pomodlisz, to też jest polityka. Nawet gdybyś nie mówił, w jakiej intencji się modlisz. No, choćbyś się modlił do Boga, żeby Herod był mądry…
 Znowu się poderwały śmiechy, ale tylko tu i ówdzie, i to przytłumione. Bał się, żeby Kuba się nie zagalopował. Ale on znakomicie sobie zdawał sprawę, że chodzi po żarzącym się węglu i, jakby nie słysząc tych chichotów, spokojnie tłumaczył dalej:
 – Czy to znaczy, że on nie jest mądry, czy to znaczy, żeby pozostał tak mądry jak jest, a nawet mądrzejszy? A wskazania praktyczne na co dzień? Jeżeli będziesz nauczał to samo, co nakazują faryzeusze, to jest polityka, a jeżeli powiesz co innego, to też jest polityka. Każde wchodzenie w życie społeczne już jest polityką.
 Ale herodianin też chciał mieć ostatnie słowo:
 – Dobrze już dobrze, niech ci będzie z tą polityką, ale ja chcę, żeby Jezus dał konkretne przepisy, tak jak faryzeusze dają.
 – Może dopuśćmy naszego Mistrza do głosu – Kuba wreszcie się wycofał.
 Nie był pewny, o czym teraz powinien mówić. Ale w końcu temat podpowiedzieli Mu sami słuchacze:
 – My też wszystkiego nie zrozumieliśmy! Mów o tym, o czym zacząłeś! Tak, chcemy praktycznych wskazań! – usłyszał wołanie.
 Więc mówił:
 – Jeżeli chcecie, żeby ludzie wam dobrze czynili, podobnie wy im czyńcie.
 Na szczęście nie musiał tak natężać głosu jak poprzednio: słuchaczy było mniej. Mówił spokojnie i czuł, że jest akceptowany. To pierwsze już zdanie było przyjęte pozytywnie.
 – Jeśli bowiem miłujecie tych tylko, którzy was miłują, jakaż za to dla was wdzięczność? Przecież i grzesznicy miłość okazują tym, którzy ich miłują. I jeśli dobrze czynicie tym tylko, którzy wam dobrze czynią, jaka za to dla was wdzięczność? I grzesznicy to samo czynią. Jeśli pożyczek udzielacie tym, od których spodziewacie się zwrotu, jakaż za to dla was wdzięczność?
 Czuł, że lawiruje na krawędzi dopuszczalności. Ale nie chciał rezygnować. Jeszcze raz powrócił do poprzedniej myśli:
 – I grzesznicy grzesznikom pożyczają, żeby tyle samo otrzymać. Wy natomiast miłujcie waszych nieprzyjaciół, czyńcie dobrze i pożyczajcie, niczego się za to nie spodziewając. A wasza nagroda będzie wielka i będziecie synami Najwyższego, ponieważ On jest dobry dla niewdzięcznych i złych. Chcecie wskazówki praktycznej? Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny.
 Poderwały się słabe oklaski, pierwszy raz po długiej przerwie. Świadczyły, że przecież coś dotarło do słuchaczy.
 Tę sytuację wykorzystał Piotr i szeptał podenerwowany:
 – Kończ, bo myślę, że trzeba się zastanowić, co robimy dalej.
 Wobec tego zaintonował psalm i zażartował:
 – Nie przesadzaj, Herod nie jest taki szybki, jak przypuszczasz.
 – W każdym razie nie wolno nam tu nocować. Myślę, że trzeba stąd zaraz uciekać – Piotr w dalszym ciągu wydawał się być u szczytu nerwowej wytrzymałości.
 – Pogadamy – odpowiedział pojednawczo.
 – A po drugie – Piotr przekazywał kolejną prośbę – zejdź na brzeg jeziora, tam przypłynęli chorzy, prosząc o uzdrowienie.