Biblioteka


6. Przemienienie



 

Przemienienie

  
 Dopiero w ostatniej chwili zauważył, że drogę Mu przecina dwóch Zebedeuszów: Jakub, Janek i ich matka. Ta energicznie wysunęła się naprzód, pokłoniła Mu się w pas, mówiąc:
 – Mam prośbę do Ciebie, Panie.
 Zaskoczyła Go ta uroczysta oprawa, to zażenowanie u Janka i Jakuba. Przecież są wciąż razem i rozmawiają ze sobą o wszystkim. Ale poddał się tej formie. Zapytał, starając się nie okazywać zdziwienia:
 – Czego pragniesz?
 Matka powiedziała krótko i rzeczowo, jak zresztą było to w jej zwyczaju
 – Powiedz, żeby ci dwaj moi synowie zasiedli w Twoim królestwie jeden  po prawej, a drugi po lewej Twej stronie.
 W pierwszej chwili nie zrozumiał, o co chodzi. Z czym wiąże się ta prośba, skąd nagle się pojawiła. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to jest ciąg dalszy oświadczenia, w którym ustanowił Piotra jakby swoim namiestnikiem. „Z tego wynika, że już zgłaszają się kandydaci na kolejne najwyższe stanowiska w królestwie Nowego Izraela. O czym oni mówią? Ja idę ku śmierci i robię testament, a oni uważają, że idę na tron królewski. Zaczyna się łańcuszek nieporozumień. Nie, nie zaczyna się, on trwa od samego początku”. Zrobiło Mu się przykro, że to właśnie Janek i Jakub. „Mój Boże, jeszcze jedno rozczarowanie. Tak stawiałem na nich. Zwłaszcza na Janka. A oni też chcą robić karierę i pieniądze”. Owszem, zdawał sobie z tego sprawę, że to jest niewątpliwie inicjatywa matki. Ale przecież mogli się temu sprzeciwić, gdyby chcieli. Trzeba ich jakoś osadzić na ziemi.
 Wymijając matkę, podszedł do nich i powiedział tak łagodnie, jak tylko Go na to było stać:
 – Nie wiecie, o co prosicie. Czy możecie pić kielich, który ja mam pić albo przyjąć chrzest, którym ja mam być ochrzczony?
 Nie chciał mówić o śmierci, nie chciał wymieniać krzyża, na którym zawiśnie, liczył, że się domyślą, o czym mówi. Sądził, że to pytanie ich ostudzi. Ale nic z tego, odpowiedzieli dzielnie:
 – Możemy.
 Nie było rady. Trzeba było jakoś sprawę wyjaśnić. Nie zdecydował się na podawanie konkretów, że śmierć męczeńska to nie tylko Jego los, ale każdego z nich. Zdawał sobie sprawę, że taka gwałtowna próba przerzucenia ich ze świata urojeń w okrutny świat rzeczywistości skończyłaby się zupełnym fiaskiem. Pozostał w symbolach:
 – Kielich mój pić będziecie i chrzest, który ja mam przyjąć, wy również przyjmiecie. Nie do mnie jednak należy dać miejsce po mojej stronie prawej i lewej, ale dostanie się ono tym, dla których mój Ojciec je przygotował.
 Odszedł od nich. Ruszył w stronę kobiet, które już Go zapraszały do polowego stołu, jaki zawsze potrafiły wyczarować, nawet w najgorszych warunkach ich wędrowania. Obskoczyły Go zgorszone i zezłoszczone na matkę Janka i Jakuba. Wiedziały o wszystkim.
 – Jak ona usłyszała – wyskoczyła Joanna – żeś Ty uczynił z Piotra przywódcę Twoich uczniów, wtedy w nią jakby diabeł wstąpił. Starałyśmy się ją powstrzymać. Mowy nie było. Ale posłuchaj, co się dzieje wśród Twoich uczniów.
 Rzeczywiście. Tam było istne piekło. Cała pozostała dziesiątka napadła na nieszczęsną dwójkę jak stado rozjuszonych zwierząt. Dobiegały do Niego poszczególne głosy:
 – Chcieliście nami rządzić! I to kto? Ty smarkaczu, ledwie od ziemi odrosłeś! I Jakub na dodatek! Wstydzilibyście się. Tego brakowało, żeby Jezus was sobie wziął! Na kogo? Na doradców, na rządców? – wybuch śmiechu wtórował tym wymyślaniom.
 – Jakby jeszcze Tomasz o to poprosił, to bym rozumiał. Najstarszy, najmądrzejszy. Ale dlatego, że mądry, to się nie ruszył. Albo jakby Kuba, przecież kuzyn Jezusa. Ale wy dwaj! Naprawdę, ośmieszyliście się. Najlepszy dowód, co wam Jezus odpowiedział – docinali im.
 Ale matka walczyła jak kwoka o swoje pisklęta, wygadana, obrotna, opędzała się na wszystkie strony i broniła jak mogła synów:
 – A kto powiedział, że stary ma rządzić. Właśnie młodzi. A że moi synowie? Któż się bardziej nadaje. Nie są zdolni?! Wychowani w wielkim mieście! Z dobrej rodziny! Terminowali u Jana Chrzciciela! Jezus ich szanuje i trzyma ich przy sobie! – krzyczała, wymachując rękami.
 – A inni to nie są inteligentni? – odpowiadali. – Ze złych domów? Janek, z tą gębą niewyparzoną, wtrącający się do wszystkiego, czy kto chce, czy nie chce. Zabierający głos zupełnie niepotrzebnie. A Jakub jaki jest; najlepiej się pokazał w czasie, gdy Jezus rozesłał nas po raz pierwszy.
 Słuchał tego jazgotu i myślał sobie: „I na tym się skończyło – na walce o władzę. Albo o pieniądze. A właściwie o jedno i drugie. I gdzie ta miłość, gdzie bezinteresowność, której nauczam i którą i oni już głoszą. Tak będzie wyglądał ten mój Kościół? Ludzie, którzy rzucają się sobie do gardła w walce o pieniądze i władzę. Nie. Oni muszą zrozumieć, że ten, kto tak postępuje, nie ma nic wspólnego ze mną”. Z drugiej strony jakoś był zadowolony, że to stało się teraz. „Lepiej teraz niż później, gdy już mnie nie będzie między nimi”.
 – Zawołajcie chłopców na kolację – zwrócił się z prośbą do kobiet.
 Przyszli, świadomi tego, że przynajmniej część tej kłótni musiała dojść i do Niego. Postanowił powiedzieć, co trzeba, przed jedzeniem, obiecywał sobie, że będzie spokojny i cierpliwy. Nie robił żadnych wstępów. Wszedł od razu – jakby to Tomasz powiedział – in medias res:
 – Wiecie, że władcy narodów uciskają je. A wielcy dają im odczuć swoją władzę. Nie tak będzie u was. Lecz kto by między wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą.
 Mówił to, ale czuł, jakby Jego słowa nie dochodziły do nich. Jakby mówił za cicho, a oni nie słyszeli. Jakby mówił do ogarniętych snem czy przebywających w innym świecie. Nie lubił dawać przykładów ze swojego życia ani porównań z sobą, ale tym razem przełamał tę zasadę, aby wstrząsnąć nimi:
 – A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem waszym, na wzór Syna Człowieczego, który nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć.
 Nie pomogło i to. Wysłuchali Jego słów bez sprzeciwu, ale niewątpliwie też bez przekonania. Pomodlił się nad pożywieniem. Jak zwykle łamał chleb i podawał każdemu. Brali, nie patrząc Mu w oczy, bez słowa. Krótki posiłek przebiegł prawie w milczeniu. Wiedział, że ta cisza o niczym dobrym nie świadczy, ale wprost przeciwnie, zapowiada ciąg dalszy. I słusznie przeczuwał. Gdy tylko wstali od stołu i oddalili się na – ich zdaniem – bezpieczną odległość, jazgot kłótni rozpoczął się od nowa.
 Nie chciał się w to mieszać. Ładował sprzęt i resztki jedzenia z pomocą kobiet i dzieci na osiołka, który – z inicjatywy kobiet – od pewnego czasu stanowił pomoc w wędrowaniu. Dzieci miejscowe, plątające się przy nich odkąd się tu pojawili, dzielnie Mu usługiwały. Chciały okazać wdzięczność za poczęstunek.
 – A mówiłam – wybuchnęła znowu Joanna – że diabeł w nich wstąpił. Nie tylko w tych bałwanów, ale i w tę zacną matronę. A uważałam ją za normalną. Sądziłam, że przyłączyła się do nas, chcąc służyć Ewangelii, a okazało się, że chodziło o karierę jej synów. Jeszcze chwila a powinnam i ja wystąpić z żądaniem, że albo mnie zrobisz apostołką, albo odchodzę, bo ja mam swoją godność i jestem takim samym człowiekiem jak mężczyźni, wobec tego gotuj sobie sam śniadania, obiady i kolacje, opiekuj się dziećmi, chorymi i staruszkami, a ja przejmuję nauczanie.
 Może by dalej tak mówiła, ale nagle przerwała, oznajmując:
 – O! Widzę, że Twoi chłopcy mają sprawę do Ciebie i przychodzą in corpore, jakby to Tomasz powiedział.
 Faktycznie szli, tylko nie tak jak ostatnio, z pokornymi minami, a wprost przeciwnie. Wystąpił Piotr:
 – Chcieliśmy Cię w końcu spytać: Kto właściwie jest największy w królestwie niebieskim?
 Dokądże oni zdążyli już zawędrować w tych swoich myślowych meandrach. Aż do takiego pytania? Teraz już, nie namyślając się, wziął za rękę dziecko, które jeszcze przed chwilą pomagało Mu przytraczać juki, trochę przestraszone postawił przed sobą twarzą do nich, patrzących wciąż na Niego niechętnie, i powiedział poważnie:
 – Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wnijdziecie do królestwa niebieskiego.
 Widział, jak byli zaskoczeni. Patrzyli na Niego, nic nie rozumiejąc. „Ale w końcu, wcześniej czy później, coś z tego do nich dotrze”. Prawie w ostatniej chwili zdecydował się dorzucić jeszcze jedno zdanie. Może to ich choć trochę oświeci:
 – Kto więc uniży się jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim.
 Uznał, że – przynajmniej na tym etapie – to wystarczy. Odwrócił się i zajął się swoją robotą. Odchodzili niechętnie. Woleliby, żeby znowu z nimi podjął rozmowę, ale On wiedział, że nic ona nie da.

 Wieczorny obóz rozbili wysoko, na małej, zacisznej polance. Przed nimi piętrzyły się masywy górskie. Było chłodno, nawet bardzo chłodno. Gwiazdy świeciły wyraźnie, prawie nad głową. Chociaż mieli idealne miejsce na ognisko, wspólną wieczerzę i wieczorne rozmowy, to przecież nic z tego nie było. Ani porządnego ogniska – nikomu się nie chciało zbierać opału – ani rozmowy, ani wieczerzy. Bo choć kobiety ze szczególną starannością przygotowały posiłek, to Jego chłopcy ociągali się z jedzeniem. Na coś czekali. Nie wiedział na co. Aż znowu Piotr poderwał się spod kępy krzaków, gdzie po skończeniu posiłku wszyscy rozmawiali. Za nim natychmiast pociągnęła reszta. Zbliżyli się do Niego i do kobiet, które sprzątały po wieczerzy, i Piotr zaczął:
 – Oto my opuściliśmy wszystko… – mówił wyraźnie, jakby chciał, by go reszta słyszała.
 „No, teraz mówi jak przedstawiciel braci apostolskiej” – pomyślał.
 – …i poszliśmy za Tobą. Cóż więc otrzymamy?
 Poczuł to zdanie jak uderzenie w twarz. „I to mówi Piotr?”. Spojrzał na niego, jakby go zobaczył po raz pierwszy w życiu. Ten wpatrywał się w Niego przymrużonymi oczami. Patrzył na Niego już nie dawny Piotr, ale chytry lis, który zna swoją wartość i wie, co za nią żądać – patrzył oczami handlarza, pragnącego wyczytać odpowiedź prędzej niż ją usłyszy z Jego ust. „A więc potwierdza się: na końcu okazuje się, że zawsze chodzi o władzę albo pieniądze. Przedtem domagali się władzy, a teraz pieniędzy”. Był tak zaskoczony, że nie wiedział, co ma powiedzieć. I tym razem wyprzedziła Go Joanna. Nie, to nie Joanna. To była Magdalena:
 – Piotrze, o czym ty mówisz? – była tak głęboko przejęta, że drżał jej głos. – Chcesz zapłaty za twoje powołanie? Za to, że Pan Bóg dał ci łaskę i usłyszałeś głos Jego Syna? Czego ty żądasz za to, że możesz z Jezusem przemierzać Palestynę wzdłuż i wszerz? Słuchać Jego kazań. Patrzeć na cuda, które On czyni. A przede wszystkim przebywać w Jego obecności dniami i nocami. Czy mogło cię coś większego w życiu spotkać? Przecież niedawno sam wyznałeś, że Jezus to Syn Boży. Czyś zapomniał o tym? Tak Mu płacicie za miłość, jaką wam okazuje, za to, że nazwał was swoimi braćmi?
 – Nie do ciebie mówię, tylko do Jezusa – Piotr odparł jej arogancko.
 – Jezu, nie mów do Piotra – tym razem Joanna zwróciła się z prośbą-żądaniem. – Nie mów do niego ani do nich. Przecież widzisz, co się z nimi stało. Oszaleli. Już nic im w głowie nie zostało, tylko zrobienie kariery w przyszłym królestwie. Wreszcie pokazali swoje oblicze. Wreszcie dowiedzieliśmy się, kto jest kto. Nie! Ja od początku wiedziałam, o co im chodzi…
 – Ty żmijo! – dosłyszał czyjąś obelgę.
 – …od samego początku – Joanna nie przerywała swojego wywodu. – Wystarczyło im się tylko lepiej przyjrzeć, wystarczyło ich tylko trochę posłuchać.
 Nie mógł znieść tych gorzkich słów, tej ironii, tej pogardy. Zaczął mówić:
 – Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: przy odrodzeniu, gdy Syn Człowieczy zasiądzie na swoim tronie pełnym chwały…
 Wyraźnie się ożywili: spostrzegł poruszenie, jakie wywołało to sformułowanie.
 – …wy, którzy poszliście za mną, zasiądziecie również na dwunastu tronach, sądząc dwanaście pokoleń Izraela.
 Patrzył w twarz Piotra i widział, jak się ona rozjaśnia. Jak każde Jego słowo wywołuje kolejną falę szczęścia. Podniósł głos, jakby mówił już nie do nich, ale do wszystkich ludzi na świecie:
 – I każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci czy siostry, ojca lub matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie wieczne odziedziczy.
 Wrzask, który wybuchnął, zdawał się rozrywać bębenki w uszach. Porwali się ze swoich miejsc z rękami wzniesionymi w górę. Zaczęli się sobie nawzajem rzucać na szyję, obłapiali się, całowali. Wreszcie któryś z nich zaintonował psalm i zaczęło się: taniec!
 Joanna cały czas pozostawała niewzruszona:
 – A mówiłam, że banda głupców, opanowana jedynie myślą, by jak najwięcej wyciągnąć od Ciebie. Z czego oni się cieszą? Czy nie zrozumieli tego, co powiedziałeś? Czy to było takie trudne do zrozumienia? Na ile ja ich potrafię odgadnąć, to oni pojęli z tego tyle, że w nieokreślonym bliżej, ale krótkim, czasie otrzymają – każdy z nich – ogromny majątek, który mniej więcej przekracza sto razy wielkość tego, co posiadają w tej chwili.
 – No, tak to też Jezus powiedział – wzięła Zuza w obronę apostołów.
 – Tam było jedno zastrzeżenie bardzo istotne, również gdy chodzi o czas: „przy odrodzeniu, gdy Syn Człowieczy zasiądzie na swoim tronie pełnym chwały” – wyjaśniała jej Magdalena.
 – A co to oznacza?
 – A to należy rozumieć, mówmy w skrócie: w przyszłym świecie.
 – Taaak? – zdziwiła się Zuza.
 Tymczasem Jego chłopcy, śpiewając, utworzyli koło, ujęli się za ramiona. Zaczęli tańczyć, wtórując sobie rytmicznymi oklaskami. Dreptali w miejscu, dreptali to w prawo, to w lewo, trzymając jeden drugiego za biodra, podnosili wysoko nogi do taktu – i tak figura po figurze. Nie trzeba im było muzyki. Ale Kuba nie wytrzymał, oderwał się z kręgu, błyskawicznie wynalazł w swoim zawiniątku flet i, usiadłszy przy ognisku obok Niego i kobiet, tańczącym i śpiewającym przygrywał piskliwymi dźwiękami.
 Stał oparty o drzewo i przyglądał się z rozbawieniem temu widowisku. Jednocześnie dochodziła do Niego rozmowa dziewcząt:
 – A w ogóle, to Jezus mówi symbolicznie, i to od dłuższego czasu. I tak należy Go rozumieć – tłumaczyła Magdalena.
 – A kiedy mówi symbolicznie, a kiedy niesymbolicznie, to ja nie wiem – usprawiedliwiała się Zuza.
 – No, przecież nie otrzymasz stu ojców czy sto matek, stu braci i sto sióstr, choć o tych ostatnich byłoby już łatwiej.
 – No to dlaczego Jezus tak dziwnie mówi?
 – Powiedział, żeby wyrazić, jak wielkie szczęście już tu na ziemi przeżywają ci, którzy pokochają Boga i ludzi… – tu zatrzymała się. – Albo inaczej: ci, którzy będą pełnić wolę Bożą w swoim życiu. I to nie tylko po śmierci będą tak szczęśliwi, ale już tu, na ziemi. No sama powiedz – czy nie jest ci dobrze przy Jezusie, gdy postępujesz tak, jak On naucza?
 Słyszał uwagi wymieniane półgłosem pomiędzy Joanną, Zuzą i Magdą.
 – Masz rację. Chciałabym, żeby tak to wciąż trwało. Tylko boję się, że się ta bajka może skończyć.
 – Nie, ona nie musi się skończyć. To tylko od nas zależy – Magda nie ustępowała.
 – No… a jak Jezus umrze albo Go zabiją?
 – Nawet wtedy możesz być z Nim tak blisko, jak za Jego życia, gdy tak postępujesz, jak On uczy.
 – Czy to możliwe?
 – Bo jednoczysz się z Nim, gdy żyjesz zgodnie z tym słowem.
 W tym momencie Janek, który oderwał się od kręgu, zawisł Mu na szyi i zadyszany zaczął Mu wyjaśniać, zwierzać się:
 – Jak to dobrze, jak to dobrze, że nam to powiedziałeś. Bo Ty już taki jesteś, że nie mówisz, nie mówisz, aż trzeba Ciebie przycisnąć, to dopiero wtedy.
 Zmęczeni odpadali z kręgu tańczących i siadali przy ognisku zmordowani i radośni, odprężeni i serdeczni – tacy jak dawniej.
 Dopiero wtedy zdecydował się na „kubeł zimnej wody”:
 – To, co powiedziałem, stanie się kiedyś: przy odrodzeniu, ale najpierw Syn Człowieczy musi wiele wycierpieć. Będzie odrzucony przez starszyznę, arcykapłanów i uczonych w Piśmie, będzie zabity, a trzeciego dnia zmartwychwstanie.
 Sądził, że będzie to dla nich taki sam wstrząs, jak tamto oświadczenie. Tymczasem stało się coś zupełnie przeciwnego: nie zareagowali. To, co powiedział, jakby do nich nie dotarło. Jeszcze najbardziej przytomny z nich wszystkich był Piotr. Ale zareagował zupełnie opacznie. Ruchem dotąd niespotykanym, jakiejś poufałości zupełnie nieuzasadnionej, podszedł, wziął Go pod rękę, prawie siłą odprowadził na ubocze i zaczął strofować jak dziecko, które zachowało się niewłaściwie:
 – Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie.
 Nie odpowiedział nic. Myślał, że Piotr zrozumie Jego milczenie. Ale ten ponowił próbę przekonania Go:
 – Co Ty takie rzeczy opowiadasz. Czyż to jest w ogóle możliwe? Przecież jesteś Synem Bożym. Powiedziałem to wyraźnie. Jak mógłby Twój Ojciec dopuścić, by Synowi uczynił ktoś jakąkolwiek krzywdę? Mógłby Cię usunąć spod swojej opieki, gdybyś od Niego odszedł, gdybyś Go zdradził, ale przecież to niemożliwe.
 Piotr zamilkł, czekając na jakąś reakcję, ale ponieważ jej nie było, podjął swój monolog:
 – Pokonamy wszystkich naszych wrogów. Zbudujemy królestwo, jakiego nie zbudował ani Salomon, ani Herod Wielki. Jesteśmy od nich wszystkich mądrzejsi i potężniejsi, bo mamy Boga za sobą…
 Już go nie słuchał. Wiedział, że powinien mu przerwać tę gadaninę i sprowadzić go na ziemię. Wzbierało w Nim rozgoryczenie. „I to mówi on! On, którego tak wywyższyłem, a on się nie sprawdza, kompromituje. Całkiem mu się w głowie przewróciło”.
 – Tylko trochę cierpliwości. Nawrócimy i Sanhedryn. Mamy już Nikodema, Józefa z Arymatei, Łazarza, za nimi pójdą inni, i Gamaliel, jak słyszę, już się przychyla ku naszemu tłumaczeniu Pisma Świętego. Będziesz królem, a ja Twoim zastępcą.
 Coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę, że tu milczenie nic nie daje i nic nie da. Tyle razy na te tematy rozmawiali. Tu już żadne tłumaczenie nie pomoże. Trzeba nim tylko wstrząsnąć, tak, żeby wyraźnie poczuł. Niech on sobie nie myśli, że jeżeli jest skałą, to znaczy, że wszystko, co mu przyjdzie do głowy, jest mądre. Powiedział półgłosem, przerywając mu:
 – Zejdź mi z oczu, szatanie – kusicielu. Jesteś mi zawadą, bo nie myślisz na sposób Boży, lecz ludzki.
 Odszedł od niego, zostawiając go „wrośniętego” w ziemię. Szedł pełen żalu i zdenerwowania w stronę kobiet.

 Ranek był taki, jak za najlepszych czasów. Podobnie śniadanie. Chociaż, gdy ruszyli w stronę gór, nie było przy Nim jak zwykle Janka i nieodłącznego Jakuba. Zapewne wciąż wstydzili się wystąpienia swego i swojej matki. I wcale się temu nie dziwił. Dla Niego to też było ciężkie przeżycie. Nie szedł obok Niego Piotr. Czy obrażony, czy też – jak Janek i Jakub – zawstydzony? Na to pytanie nie umiał sobie dać odpowiedzi. Kobiety, korzystając ze zmienionej sytuacji, przejęły ich miejsca. Dopiero za kobietami szli Jego chłopcy. Łatwo się mógł przekonać, że sprawa się nie skończyła. Dolatywał do Niego gwar gorącej dyskusji.
 Joanna w dalszym ciągu była na nich bardzo zła:
 – I to się wcale nie skończyło. Oni w dalszym ciągu kłócą się, kto jest ważniejszy, kto ma większe prawo do zajęcia lepszego miejsca w Twoim królestwie.
 – Przecież im powiedziałem, że w Jerozolimie planują dla mnie śmierć. Nie doszło to do nich?
 – Ależ doszło! Doszło! – zapewniała Joanna zgryźliwie.
 – Naprawdę, zrozumieli? – zaskoczyło Go to zupełnie.
 – Oczywiście. Oni są inteligentniejsi albo – jak wolisz – sprytniejsi niż Ci się zdaje.  To, co dla nich ważne, to wszystko usłyszą – mówiła z goryczą.
 – Wobec tego skąd to dopominanie się o władzę w Królestwie Bożym.
 – Bo Ci nie wierzą – Joanna znowu Go zaskoczyła.
 – Nie wierzą mi? – powiedział pełen zdumienia. – Nigdy ich nie okłamałem.
 – Nie, nie. To też nie tak. Po pierwsze, nie wierzą Ci, że zostaniesz zabity. Nie dziwię się im. Ja też w to nie wierzę – ale to moja prywatna sprawa. Nawet nie żebym liczyła na specjalną interwencję Boga, który Ci podeśle hufce anielskie albo przynajmniej kilku zbrojnych, aby Cię uwolnili od niebezpieczeństwa. Po prostu liczę na Twoją inteligencję, na Galilejczyków, którzy nie dadzą, by Ci ktoś zrobił krzywdę. Na paru przyjaciół Twoich, moich, Magdaleny i jeszcze inne korzystne okoliczności. Nieważne.
 Teren się podnosił. Droga stawała się coraz bardziej kamienista. Coraz czuł na sobie chłodne powiewy wiatru idące z północy. Góry Hermonu powoli, ale stale, przybliżały się. Joanna nie ustawała:
 – Nie o tym chciałam mówić. Tylko o Twoich ukochanych chłopcach, jak ich nazywasz – wiesz, że mam dla nich inne tytuły, może mniej pochlebne, ale moim zdaniem bardziej odpowiadające stanowi faktycznemu. Też nieważne! A więc, Twoi spryciarze wysłuchali, że dodałeś…
 – Cóż takiego dodałem? – nie wiedział, o co chodzi.
 – Nie przerywaj, proszę – odparła ze śmiechem – bo stracę wątek. I to był, moim zdaniem, Twój błąd: „a po trzech dniach zmartwychwstanę”. I tu się zaczęło. I na tym maleńkim dodatku oni zdążyli zbudować całą teorię.
 – Jaką teorię? – znowu był zaskoczony.
 – Po prostu myślą, że zdekonspirowałi Cię. Tu jeszcze nie są zgodni. Jedni mówią, że chcesz ich zniechęcić, by odeszli, a Tyś już sobie wypatrzył nową ekipę, która ich zastąpi…
 – A cóż im wpadło do głowy!
 – Tak, tak, i to wymyślił Twój pupilek, który nosi imię Judasz Iskariota. Tak czy owak, powiedziałeś, że zmartwychwstaniesz, a to dla nich oznacza, że zwyciężysz, pokonasz, zapanujesz, a oni chcą w tym czynnie uczestniczyć, a nie dać się przez nikogo, również przez Ciebie, wymanewrować.
 – No, to jak na taki krótki czas, dużo się wydarzyło – dziwił się.
 – A tak. Oni są szybsi, niż Ci się zdaje. I bądź na to przygotowany, że nie koniec na tym. Czeka Cię jeszcze niejedna przeprawa na ten temat. Albo jeszcze teraz po drodze, choć w to wątpię, bo z pewnością chcieliby w tej rozmowie wszyscy uczestniczyć.
 – Dlaczegóż to wszyscy chcą w tym brać udział?
 – Dlaczego – Ty się pytasz? Bo ci bandyci – przepraszam, jeżeli Cię tym słowem obraziłam – jeden drugiemu już nie wierzą, po doświadczeniu z Jankiem i Jakubem. I tu w pełni przyznaję im rację. Bo każdy pilnuje swojego i jeden drugiego chce oszukać. I jeden drugiemu już pilnie patrzy na palce.

 Ósmego dnia dopiero doszli pod sam szczyt. Dalej w górę prowadziła jedna, ledwo widoczna ścieżka. Rozbili się na wygodnej polanie, częściowo na obrzeżach pokrytej piargiem, ale środek porastała niska trawa.
 – Trzeba, żebyście trochę odpoczęli. Będziecie mieli czas na modlitwę, czytanie Pisma Świętego, komentarzami będą wam służyli Tomasz, Kuba. Będzie czas na rozmowy i dyskusje. Kobiety zadbają, byście nie umarli z głodu. Wody dobrej jest dość: macie strumyk, który płynie z góry.
 Widział, że nie byli zachwyceni.
 – A Ty? – spytał Piotr.
 – Ja pójdę na górę, żeby się modlić.
 – Samego Cię nie puszczę – oświadczył stanowczo.
 – Nic mi się nie może stać. Jedyna ścieżka, która tam prowadzi, to ta, której wy strzeżecie.
 – Dobrze. Oni – nasi chłopcy – będą jej pilnowali. Ale ja pójdę z Tobą – upierał się.
 – Jak chcesz, choć nie widzę potrzeby – ustąpił.
 – Ja tam wolę. Tak zresztą już kiedyś ustaliliśmy. Wolę być przy Tobie. Mam lekki sen. Nieprędko mnie ktoś zaskoczy. „Co dwóch, to nie jeden” – jak to mówią Grecy – zażartował.
 – I ja, i ja! – wykrzyknął Janek, który od chwili przysłuchiwał się tej rozmowie, drepcąc z niecierpliwości. – I ja też pójdę na górę.
 – A ty po co? Żeby przeszkadzać? – Piotr go skarcił.
 – Ja przeszkadzać? Ja przeszkadzać? Będę siedział cichutko jak mysz pod miotłą. A mogę się przydać – Janek się przymilał.
 – No na co? – Piotr nie ustępował.
 – Piotrusiu, przecież ty nie możesz czuwać dniem i nocą. Czasem się też musisz przespać. Nie wiadomo, jak długo Jezus będzie chciał tam być na górze. Wtedy ja będę chwilę czuwał, a ty będziesz spokojnie spał. A gdyby się coś działo – co nie daj Boże – to ja ciebie zbudzę i po kłopocie.
 – Ja już cię widzę, jak ty będziesz czuwał. Zaśniesz natychmiast, jak ja tylko zmrużę powieki. Ty śpiochu. Ty się akurat najbardziej nie do czuwania, ale do spania nadajesz i do opowiadania potem snów, które ci chodziły po głowie.
 – Widzę, że ja tam też będę potrzebny – odezwał się Jakub, który dotąd przysłuchiwał się tej rozmowie bez słowa. – Wtedy będzie wilk syty i owca cała. Jeżeli tylko Ty, Jezu, się na to zgodzisz, by z jednego naraz zrobiło się trzech.
 – Co ja mam z wami – uśmiechnął się. – Chcecie, to chodźcie na górę – nie widział wyjścia.
 – Ale już zaczęli się zgłaszać następni ochotnicy.
 – Jak można, to i ja bym chętnie z wami poszedł na takie rekolekcje kilkudniowe czy jak to by można było nazwać: dni skupienia, bo chyba o to chodzi – powiedział Tomasz, usiłując sprecyzować cel pobytu na górze. – Człowiek taki jest rozproszony, że warto by choć raz spokojnie się pomodlić.
 – I ja też, jeżeli, Jezu, pozwolisz, chciałbym tam pójść z Tobą – poprosił nieśmiało Filip.
 – Chwileczkę – zaproponował Kuba. – Jak z tego wynika, wszyscy mamy ochotę iść z Jezusem na górę się modlić, to po co iść tam. Zostańmy tu i będziemy się modlić. Po co jeszcze wspinać się na górę.
 Przysłuchiwał się, nie bardzo wiedząc, do czego Kuba zdąża.
 – A może co innego przyszło wam do głowy? Że Jezus znowu będzie dokonywał jakichś nominacji? Już Piotr otrzymał największą władzę, jaką mógł otrzymać. Więcej na niego nic nie spadnie. Janek i Jakub dostali po nosie i myślę, że nieprędko odważą się zrobić kolejne głupstwo.
 Posłyszał, jak Jakub warknął:
 – Ty się nas nie czepiaj. Nie wtykaj nosa w cudze sprawy, żebym ci go nie musiał utrzeć.
 Ale Kuba, nie przejmując się, mówił dalej:
 – Poza tym, Jezus nie ma zwyczaju zmieniać zdania. Wobec tego, o co wam chodzi? A w końcu: Czy wyście powariowali? Jezus chce mieć chwilę spokoju, a wy przyczepiliście się do Niego jak małe dzieci. Dajcież wy Mu spokój. Zgodził się, przymuszony, na Piotra, Janka i Jakuba. Koniec. Niech idą z Bogiem. Wystarczy? Tylko – tu zwrócił się do Piotra – nie zapomnijcie wziąć ze sobą coś do jedzenia i bukłak wody, bo wątpię, czy tam na górze znajdziecie jakieś źródełko.
 Poszli. Prowadził Piotr, za nim szedł On wraz z Jankiem. Pochód zamykał Jakub. Wszyscy nieśli na plecach zapasy jedzenia i ciepłe płaszcze. Jeszcze jakiś czas widzieli obóz rozbity na polanie. Machali rękami w odpowiedzi na pozdrowienia stojących apostołów i kobiet. Potem znikli im za załomami skalnymi i wybrzuszeniami terenu. Droga miejscami była bardzo stroma, niekiedy wręcz niebezpieczna. Bywało, że przystawali, żeby trochę odsapnąć. Te chwile Janek wykorzystywał na swoje paplanie. Tym bardziej, że wiedział, iż tam na górze będzie musiał milczeć.
 – Bo Ty, Jezu, jak Ty się naprawdę modlisz? No jak? Powiedz. No powiedz? Bo ja mogę Ci powiedzieć, wcale się nie wstydzę. Ja najbardziej lubię mówić: Szema Izrael – Słuchaj, Izraelu: Pan Bóg twój jest Bogiem jedynym. Będziesz miłował Pana Boga twego z całego serca twego.
 – A „Ojcze nasz” nie odmawiasz? – upomniał go Jakub.
 – Owszem. Ale tez jest krótkie. Takie prawie jak „Szema Izrael”.
 – To odmawiaj tę modlitwę powolutku – Jakub radził.
 – Też tak robię. Ale też krótka – narzekał.
 – Wobec tego co?
 – Wobec tego odmawiam psalmy, które lubię i z których wiele znam na pamięć.
 – No to o co ci chodzi? – Jakub strofował go po swojemu.
 – Przecież ja do ciebie nie mówiłem, tylko do Jezusa, a ty się musisz zawsze wtrącić. Jezu, jak się modlisz, bo ja nieraz przyglądam się Twoim wargom, to widzę, że się nie poruszają. To Ty nic nie odmawiasz. A może Ty odmawiasz w głowie, bo niektórzy tak potrafią. No jak, no powiedz, jak Ty to robisz – Janek nalegał.
 – Jużeście odpoczęli? – przerwał im Piotr. – To chodźmy dalej, bo na noc tam nie zajdziemy, jak się tak będziemy wlekli.
 Im dłużej szli, tym mniej rozmawiali. To nie była sprawa tylko zmęczenia. Wzrastała świadomość celu podróżowania. Przy kolejnym odpoczynku tym razem Jakub powrócił do tematu, choć z innej strony:
 – Tyś powiedział, Jezu, że idziesz na górę, żeby się modlić.
 – Dawno już nie miałem sposobności, by się spokojnie pomodlić – tłumaczył mu.
 – Przecież się modlisz codziennie z nami i rano, i w południe, i wieczór, a często nawet w synagogach. I przed posiłkiem, i po posiłku.
 – To nie to samo – odezwał się Piotr. – Te modlitwy, które wymieniłeś, Jakubie, to raczej modlitwy liturgiczne. Myślę, że Cię rozumiem, Jezu. Tobie chodzi o jeszcze co innego: o modlitwę mistyczną, taką, jaką się modlił Mojżesz i niektórzy nasi prorocy. Mojżesz choćby wtedy, gdy Bóg mu się ukazał w krzaku ognistym. Albo wtedy, gdy wstąpił na górę Synaj. Napisane jest w Piśmie, że gdy schodził z góry, twarz jego promieniała.
 – A mnie to też przyszło do głowy! A mnie to też przyszło do głowy! – wykrzyknął Janek.
 – A cóż ci przyszło do głowy? Cóż znowu – Jakub go uspokajał.
 – Że gdy, Jezu, wchodziłeś na górę, żeby się modlić, to tak jak Mojżesz. On wchodził, gdy się miało stać coś bardzo ważnego. Teraz też ma się stać coś bardzo ważnego – to „bardzo” wymówił wyraźnie. – Nieprawda, Jezu? Niekoniecznie dziś, jutro, ale wkrótce. Nieprawda, Jezu?
 Nic mu nie odpowiedział. Jakub wyczuł, że Janek przesadził, upomniał go:
 – Janku, czy ty musisz wciąż tak paplać?
 Szedł na górę w coraz większym milczeniu. Słyszał rozmowy swoich chłopców. Dochodziły do Niego coraz bardziej jak z zaświatów. Czasami potwierdzał w duchu słuszne spostrzeżenia Piotra, błyskotliwe pytania Janka, ale to wszystko było już poza Nim. Choć wyraźnie Go prowokowali, nalegali, wprost prosili, by odpowiedział. Ale teraz szedł, aby Bogu Ojcu zanieść tę swoją sprawę, sprawę śmierci krzyżowej, o której powiedziała Mu Salome. Przecież nie usłyszał tego po raz pierwszy. Czy liczył na to, że ta wiadomość się nie powtórzy? Że jego wrogowie pogodzą się z Jego obecnością, jako z jeszcze jedną siłą? Przecież pogodzili się z esseńczykami? Na co liczył? Na to, że uwierzą w jego interpretację Pisma? Chciał stanąć przed Bogiem Ojcem, spokojnie rozważyć sytuację, w jakiej się znalazł. W tym młynie, w którym żył na co dzień, nie było na to żadnych możliwości. Wiedział, że musi podjąć tę ważną decyzję z pełną jasnością umysłu, wybrać ostatecznie sposób postępowania.
 – A mnie się czasem też tak modli – słyszał, że Janek powrócił do dawnej kwestii.
 – Jak ty się wyrażasz! Co to ma znaczyć „mnie się modli” – upomniał go Jakub.
 – A żebyś wiedział. A żebyś wiedział. A żebyś wiedział, że tak to jakoś jest.
 – Jak jest? – Jakub nie ustępował.
 – Zdaje mi się, jakbym był porwany do samego nieba. Tak, naprawdę! Jakbym to nie ja sam szedł do Pana Boga, ale jakbym był przez Niego porwany – tłumaczył niezdarnie.
 – Zawsze miałeś wybujałą fantazję – Jakub zbył go.
 Szczyt góry stanowiła dość duża i wygodna skalista polana, pełna załomów i wykrotów. Doszli tu zmęczeni, ale i szczęśliwi, również dlatego, że udało im się dotrzeć przed zachodem słońca i zobaczyć to, co zobaczyli. A widok był wspaniały. Nad nimi olbrzymie niebo nasycone seledynem, który przechodził na zachodzie w olśniewające żółcie, odcienie złota, a wreszcie nad horyzontem rozlewała się czerwień wokół ciemnopomarańczowej kuli słońca, która już zbliżała się do linii morza.
 – Morze! – wykrzyknął Janek. – Prawdziwe morze. I tam jakieś miasto?
 – Tak – odpowiedział Piotr. – Tyr.
 – A Sydon? – dopytywał się dalej Janek.
 – Bardziej na prawo, czyli na północ.
 – A ta fala, która błyszczy na lewo? – zasypywał go Janek niecierpliwymi pytaniami.
 – To nasze jezioro, obok którego wędrowaliśmy w drodze do Cezarei.
 – A tam dalej powinno być jezioro Genezaret. Nieprawda?
 – Prawda. Ale nie widać, bo za daleko i już w cieniu.
 – A z tyłu te ogromne góry?
 – To dalszy masyw Hermonu i dalej góry Antylibanu – Piotr był niezmordowany w wyjaśnianiu.
 – Do kogo należy? – nie ustępował.
 – Abilena – Piotr krótko zamknął sprawę.
 Chodzili po polance tworzącej szczyt, podziwiając widoki. Potem wspólnie spożyli kolację, ale na zimno, nie rozpalając ognia. Zerwał ich od posiłku okrzyk Janka:
 – Słońce wchodzi do morza! – Janek znowu był zachwycony.
 Poszli więc na zachodni kraniec szczytu i wpatrywali się już bez słowa – mrużąc oczy, przysłaniając je dłońmi – w zsuwającą się do morza tarczę słoneczną. Aż zanurzyła się w nie cała, aż utworzyła maleńki grzybek i zniknęła z zielonym błyskiem. Została złota poświata, przechodząca w granat nad ich głowami. Powoli świat tracił swój blask, tracił swoje kolory. Szarzał. Ściemniało się. Gwiazdy, które się pojawiły, rozbłyskiwały nagle na pociemniałym niebie. Pochłodniało. Chłopcy zainteresowali się płaszczami, wyciągali je z tłumoków porzuconych w pobliżu ścieżki, która ich tu przyprowadziła.
 – Wy tu zostańcie – polecił. – A ja pójdę tam – wskazał na drugi kraniec szczytu, stanowiący podwyższoną platforemkę.
 Jeszcze zanim zaczął odchodzić, zabrali się do przygotowywania miejsca na spoczynek.
 Szedł, tak jak im powiedział, na modlitwę, a przecież to powinno się inaczej nazywać. Może na szczególne spotkanie z Nim. Przecież był z Ojcem wciąż zjednoczony. Czuł bez przerwy, prawie namacalnie Jego obecność, a jednak czekał na tę chwilę z utęsknieniem. Po paru krokach Jego chłopcy utonęli w ciemności. Odszedł tak daleko, jak tylko pozwalały Mu na to urwiska skalne, otaczające polankę. Znad gór wschodził wąski sierp księżyca. Położył się na skalnym piargu, twarzą dotykając kamieni. Czekał. Powoli Jego serce jakby równało swe uderzenia z tętnem góry, z tętnem świata, słońca i gwiazd. Czuł, jak rozszerza się w Nim cisza. Odchodziły, ginęły, rozmazywały się obrazy, które jeszcze przed chwilą miał wyraźnie pod powiekami. Odpływało napięcie, które w Nim trwało. Mięśnie się rozluźniały, zdawało Mu się, jakby wtapiał się w podłoże, na którym leżał. Ogarniała Go cisza i spokój. Już się nigdzie nie musiał spieszyć, już nic nie musiał pamiętać, nie musiał nic przygotowywać. Był uwolniony od wszystkich trosk i niepokojów. Nieważne stawały się wszystkie zagrożenia, które Go osaczały, nieważne były przykrości i upokorzenia, których doznawał nawet od swoich chłopców. Ogarniał Go obszar Ciszy, Pokoju, niczym nie zamącony. Mógłby ten stan porównać do snu, gdyby nie ta trzeźwość umysłu, gdyby nie ta jasność oceny stanu, w którym się znajdował, gdyby nie ta wrażliwość odbierania tego, co się z Nim dzieje. Jakby niepostrzeżenie cisza zaczęła się nasycać światłem, które powoli natężało się. Światłem mądrości, zrozumienia wszystkich i wszystkiego. Im bardziej zapadał się w ciszę, im bardziej rosło w Nim światło, tym bardziej ogromniała w Nim radość z powodu Jego obecności. Aż dźwignął się z pozycji leżącej, ukląkł. Podniósł oczy ku gwiazdom, tkwiącym w czarnej czaszy nieba.
 – Ojcze!
 Wyciągnął w górę ramiona, jakby chciał wejść jeszcze bardziej w Niego. Oddawał się tej Miłości, która Go brała w swoje ręce. Tak chciałby w niej pozostawać na zawsze. Zatracił poczucie czasu. To, co się w Nim działo, mogło zarówno trwać sekundy, jak i lata. Nie odrywać się już nigdy ani na krok od tego morza pokoju. Nie zmniejszać natężenia tego zjednoczenia. Żyć w tym Świetle, w tej Jasności. Poznawać coraz bardziej niezmierzone obszary Prawdy. Być najdoskonalszym Jego wyrazem, Jego kształtem. Jego słowem. Pełnić wolę Tego, który jest samą Miłością. Serce Mu się tłukło, zdawało się, że rozsadzi Mu klatkę piersiową. Ogarniała Go jakaś wewnętrzna radość, chciało Mu się śmiać i płakać zarazem. „Głosić Twoją prawdę. Budować ją w ludziach, w narodach, w ludzkości, to co zaczął Abraham, co wypełniał Mojżesz, co ukazywał Eliasz, zbudować nową ludzkość: rodzinę ludzi miłujących się”.
 Zobaczył ich, usłyszał ich. Zobaczyli Go, mówili do Niego. Widział, jak Mojżesz podchodzi do Niego, składa Mu pokłon, jak mówi:
 – Panie mój, Synu Boga jedynego, dziękuję Ci za to, żeś z mojego Pięcioksięgu wydobył jego istotę: miłość Boga ku każdemu człowiekowi. Dziękuję Ci za to, że uczysz miłości każdego człowieka, tak Izraelity jak poganina, tak bogatego, możnego jak i ubogiego i prostego, tak świętego jak grzesznika.
 Widział Eliasza, jak przychodzi do Niego z otwartymi ramionami, wita Go jako zapowiadanego przez braci proroków Mesjasza:
 – Tak czekaliśmy wszyscy na tę chwilę, kiedy się wypełni czas i Bóg Przedwieczny ześle Ciebie, Syna swojego, byś świat nauczył prawdy o Nim samym i o człowieku.
 Głos dochodził do Niego czasem wyraźnie, czasem jak z zaświata. Postacie jawiły Mu się raz ostro, to znowu we mgłach. Śledził każde ich poruszenie, każde ich słowo. A tymczasem prorok mówił dalej, wpatrzony w Niego z miłością:
 – Czekamy tu już na Ciebie wraz z aniołami i całym światem pozaziemskim. Misja Twoja dobiega końca. Jeszcze przejdziesz przez mękę i śmierć, aby tu otrzymać uwielbienie.
 Pozostałby w tym stanie chyba jeszcze długi czas, tylko w którymś momencie spostrzegł, że już nad górami pojawiła się zorza, zwiastująca bliski wschód słońca. Dopiero teraz poczuł, że jest zmarznięty, prawie że skostniały, że bolą Go zdrewniałe kolana. Ale miał w sobie tyle mocy i radości, pokoju i jasności, że już po paru krokach uzyskał zwykłą sprężystość.
 Skierował się w stronę swoich trzech uczniów, jakby budzących się dopiero ze snu, żeby wspólnie podziękować Ojcu za tę noc. Ale zaskoczony zobaczył, że wykonują jakieś dziwne ruchy, jakby przecierali oczy. Nawet nie! Jakby zasłaniali je przed ostrym światłem – jak się to robi przy pełnym blasku słońca, żeby uniknąć oślepienia. „Co oni wyrabiają – zdziwił się – przecież słońce jeszcze nie wyszło zza gór. Przed czym się oni tak bronią?” Zbliżył się jeszcze parę kroków. Zareagowali jak na komendę: padli przed Nim na kolana, schylając głowy aż do samej ziemi. Nie bardzo wiedział, co to miało znaczyć. Wyczekał, aż się nieco unieśli. Patrzyli na Niego, wciąż mrużąc oczy. Mieli nadal przestraszone twarze ludzi, którzy co dopiero widzieli coś niesamowitego. Usłyszał, że Piotr mamrocze jakieś słowa zmarzniętymi ustami. Próbował zrozumieć, co mówił, ale bezskutecznie. Zapytał go więc:
 – Co się stało?
 Teraz Piotr zwrócił oczy ku Niemu, jeszcze je mrużąc, robiąc sobie „daszek” z dłoni, jakby patrzył w samo źródło światła. Dopiero gdy był całkiem blisko niego, stwierdził z kolejnym zdziwieniem, że to nie jest twarz człowieka przestraszonego, ale nieprzytomnego ze szczęścia, który nie jest w stanie z przejęcia wydać głosu.
 – Co się stało? – powtórzył.
 Ten znowu podjął próbę sformułowania jakiejś odpowiedzi. Ustami prawie sparaliżowanymi sylabizował niezdarnie:
 – Panie, dobrze nam tu być.
 Nie zrozumiał, o co Piotrowi chodzi. Spróbował łagodnie raz jeszcze:
 – Piotrze, co mówisz?
 A ten, już jakby odrobinę bardziej rozluźniony, wymawiał dalej, na wpół jąkając się, na wpół przeciągając każdą wypowiadaną sylabę:
 – Jeżeli pozwolisz, postawię tu trzy Przybytki… – przerwał.
 „O jakich on przybytkach mówi? Po co przybytki?” – zapytał sam siebie, pełen coraz większego niepokoju o Piotra.
 – Trzy przybytki? Komu trzy przybytki? – pytał dalej, nic nie rozumiejąc.
 Ale Piotr wciąż jakby nie zauważył Jego pytania:
 – …Tobie jeden, Mojżeszowi jeden i Eliaszowi jeden.
 Dopiero teraz wszystko stało się jasne: to oni też zostali dopuszczeni do uczestnictwa w tym objawieniu. Podbiegł bliżej, przyklęknął i objął serdecznie Piotra, a za chwilę już był przy nich Janek, a potem Jakub. Dopiero teraz poczuł, jak są rozdygotani. Pierwszy wybuchnął płaczem Janek, ale tuż zaraz dołączyli do niego Jakub i Piotr. Domyślał się, że to płacz ze szczęścia i jakiegoś odreagowania tego wszystkiego, co widzieli i słyszeli. Głaskał ich po plecach, po głowach, tulił, uspokajał. Dopiero po dłuższej chwili zaczęli przychodzić do siebie. Zdecydował się zadawać im pytania, by im pomóc w tym powrocie do normalności:
 – Jak to było, mówicie? Widzieliście Mojżesza i Eliasza?
 – Przecież rozmawiali z Tobą – powiedzieli prawie równocześnie, z wyrzutem w głosie. Jakby ich chciał okłamać. A właściwie: jakby ze skromności chciał zakryć nadzwyczajne wydarzenie przed nimi.
 – Eliasz… – Janek tłumaczył.
 – Ale nie to jest ważne – Piotr już mówił w miarę przytomnie.
 – Było coś więcej? – usiłował podtrzymać nowy wątek, który podejmował Piotr.
 – Głos z nieba odezwał się do nas! – powiedział Piotr z przekonaniem.
 – Co za głos? – zapytał zaskoczony.
 – Chyba samego Boga – Piotr się zawahał.
 – Coście słyszeli?
 – „To jest Syn mój wybrany. Jego słuchajcie” – recytował Janek z przejęciem.
 – Tak jak wtedy – dodał Jakub.
 – Kiedy?
 – Gdy Jan Cię chrzcił w Jordanie.
 Zaczął rozpalać ognisko, ale nie pozwolili. Sami zabrali się do tego, niezgrabnie, jeszcze trzęsącymi się rękami, równocześnie uzupełniali relacje chaotycznie, jeden przez drugiego, wciąż okazując Mu najwyższy respekt, szacunek, jak nigdy dotąd. I mówili. Gdy przerywali, pomagał im pytaniami. Przypomniał sobie te dziwne ruchy zakrywania czy osłaniania oczu.
 – Czemuście tak przysłaniali oczy? Przecież to był dopiero pierwszy brzask.
 – Jak to, Ty naprawdę nie wiesz? – teraz oni zdziwili się.
 – No, dlaczego? – dopytywał się.
 – Panie…
 Uderzyło Go, że Piotr wciąż nazywał Go Panem.
 – … przecież twarz Twoja zupełnie się odmieniła.
 – Co to znaczy „odmieniła”? – spytał.
 – Jaśniała jak słońce – usłyszał zaskoczony.
 Przygotowywał dla nich jedzenie, które przynieśli z dołu. Ale oni jakby tego nie potrzebowali. Napominał ich, aby jedli, prawie wtykał w ręce chleb i kubki z piciem. A oni mówili i coraz bardziej chcieli mówić. Była w nich potrzeba podzielenia się tym, co przeżyli. Mówili bez końca, czekali na Jego pytania. Prześcigali się w odpowiadaniu na kolejne zapytania.
 – A odzienie Twoje było białe jak śnieg – dodał Jakub. – Jak żaden folusznik na ziemi wybielić nie zdoła.
 – I tego się tak przestraszyliście? – dziwił się.
 – Tego też – Janek wyjaśniał – ale przestraszyliśmy się nie Mojżesza i Eliasza, ale gdy ten obłok nasunął się.
 – Jaki obłok? – nie wiedział, o czym mówią.
 – Właśnie. Ni z tego, ni z owego pojawił się obłok Boży i zasłonił was – Piotr wyjaśnił.
 – Może to była zwyczajna chmura – usiłował zbagatelizować zjawisko.
 – Nie, to nie była chmura – Janek gwałtownie zaoponował. – Ten obłok świecił. No, był cały świetlisty. I wreszcie sobie pomyślałem… No wiesz? No powiedz.
 – Janek, jak ty się znowu zachowujesz – upomniał go Jakub.
 – Pomyślałem sobie, że taki obłok musiał być też na górze Synaj. I sprawdziło mi się, bo właśnie za chwilę z niego usłyszeliśmy głos Boży.
 – Ale wtedy to już upadliśmy na kolana, twarzą do ziemi – uzupełnił Jakub.
 Po śniadaniu zdecydował się schodzić. Widział, że nic lepszego nie można wymyślić. Chłopcy byli tak rozgorączkowani, że nie było żadnych możliwości ich uspokoić. Przegadaliby cały dzień. Ale oni tym wcale nie byli zachwyceni. Najchętniej by tu zostali na następny dzień czy raczej noc, a nawet może na następne noce i dnie – na zawsze. Jakby wszystko, co na dole, przestało ich interesować, łącznie z kolegami.
 Zbierali się więc niechętni, prawie w poczuciu krzywdy, marudzili, licząc może na to, że On zmieni decyzję. Ale nie ustępował. Jeszcze przystał, by napatrzyli się na wschód słońca. A widoki były naprawdę niespotykane. Pojawienie się słońca zwiastowały gigantyczne snopy promieni światła, wystrzelające zza szczytów gór na ciemnoseledynowym niebie, na którym powoli gasły gwiazdy. Dopiero potem, za nimi, poczęła się wychylać ogromna tarcza słoneczna, zalewając swym światłem tylko szczyty najwyższych masywów górskich, podczas gdy cała reszta tonęła jeszcze w głębokim mroku.
 Wskazywał im te wspaniałości, zachwycał się nimi, ale na darmo. Nie reagowali, a przynajmniej nic im się nie podobało. Wszystko było nie takie, jak to, co w nocy widzieli. Promienie były nie dość jasne w porównaniu z tymi, jakie błyszczały w nocy. Słońce było nieduże, a oprócz tego przygaszone. Wreszcie zaczęli schodzić. Ale z tym też nie było łatwo. Wlekli się noga za nogą, jakby liczyli na to, że jeszcze może On odwoła zejście i wrócą na swoją górę – bo tylko tak ją nazywali. Ale schodził. Coraz musiał na nich czekać, bo zostawali wciąż w tyle. W którymś momencie powiedział:
 – Nie opowiadajcie nikomu o tym widzeniu, aż Syn Człowieczy zmartwychwstanie.
 Zgodzili się na to polecenie, kiwając z pozornym zrozumieniem głowami. Ale, jak przypuszczał, nie rozumieli określenia „zmartwychwstanie”. Nie ośmielili się Go spytać, co to miałoby oznaczać. Posłyszał, jak idący za Nim Janek spytał półgłosem Jakuba:
 – Co to znaczy, „aż Syn Człowieczy zmartwychwstanie”? Kiedy zmartwychwstanie? Na końcu świata? Przecież wtedy wszyscy zmartwychwstaniemy.
 – Sam nie wiem. To nie pierwszy raz. Jak jesteś ciekawy, to spytaj Jezusa.
 – A jeszcze co. Nie jestem taki głupi. Pamiętasz awanturę z Piotrem? Jak Jezus powiedział? – to ostatnie Janek skierował do Piotra idącego tuż za nim.
 Ale Piotr nie odezwał się, jakby czekając, aż sami sobie powyjaśniają nieścisłości. Dopiero po chwili milczenia powiedział, jak to jego zwyczajem, krótko:
 – Awantura była o co innego: nie o zmartwychwstanie, a o śmierć.
 Była to wciąż rozmowa prowadzona półgłosem, ale już tak wyraźnym, że można było słyszeć każde słowo. Przyspieszył, żeby ich nie krępować, ale to na niewiele się zdało.
 – Eee, bo ty wszystko bierzesz dosłownie – ocenił Piotra Janek. – A to trzeba rozumieć symbolicznie. Pan Jezus wszystko mówi symbolicznie – powiedział tonem znawcy.
 – No to co mogło oznaczać, że będzie musiał wiele cierpieć od starszych i arcykapłanów, i uczonych w Piśmie, że będzie zabity? – Jakub zaatakował.
 – Jak to, co to znaczy, oczywiście duchowo zabity – powiedział Janek z pewnością siebie. Ale tylko na tyle starczyło mu konceptu i pewności. Zatrzymał się.
 – No, mów dalej, mów – Jakub podpuszczał go ironicznie.
 – No na przykład – Janek zaczął desperacko – noo, na przykład Sanhedryn oświadczy, że nauka Jezusa o tym, że Pan Bóg wszystkich ludzi kocha, a nie tylko nas, Izraelitów, sprzeciwia się Pismu Świętemu i Panu Jezusowi zabrania się jej nauczać. A gdyby zechciał się sprzeciwić, będzie uwięziony. Co ty na to? Ja tylko podaję jedną z możliwości, bo mogą być jeszcze inne.
 – No przypuśćmy. A jak wytłumaczysz zapowiedź, że Jezus po tym zmartwychwstanie?
 Już się nie krępowali. Już rozmawiali pełnym głosem, jakby Go nie było:
 – To już jest całkiem łatwe: Po prostu Jezus wszystkich nieprzyjaciół pokona. Zbuduje królestwo Boże – Nowy Izrael, w którym On sam zostanie królem – Janek się zapalił.
 – Czyli sądzisz, że nastanie nowa era, o której mówił prorok Eliasz?
 – Oczywiście! Tak to będzie!
 Ale to była pułapka, do której Jakub podprowadził Janka.
 – A tymczasem Eliasz sam zapowiedział, że najpierw on powróci na ziemię. Co ty na to? – Jakub zaskoczył Janka.
 – A teraz to chyba możemy spytać Pana Jezusa.
 – Ty spytaj, boś zaczął – Jakub nalegał.
 – Jezu, powiedz – Janek zdobył się na odwagę – czemu uczeni w Piśmie twierdzą, że wpierw musi przyjść Eliasz?
 Poszedł za ich tokiem myślenia:
 – Eliasz już przyszedł – odpowiedział – i nie poznali go, i postąpili z nim tak, jak chcieli. Tak Syn Człowieczy będzie od nich cierpiał.
 Na chwilę zrobiła się cisza. Słychać było tylko ich kroki po drobnym piargu na ścieżce. Ale po jakimś czasie usłyszał pytanie Janka, który zwracał się prawie szeptem do swojego brata:
 – O kim Jezus mówi?
 – O Janie Chrzcicielu. Tak mi się zdaje.
 – Mnie też się tak zdaje – Janek potwierdził ugodowo.