Biblioteka


7. Moneta czynszowa



 

Moneta czynszowa

 Gdy szedł do Jerozolimy na Święto Namiotów, zadawał sobie pytanie, czy zastanie Matkę swoją w Betanii, czy Ona odważy się Go szukać w obcym dla Niej domu. Nie spieszył się. Chciał przybyć do miasta zgodnie z poprzednimi ustaleniami, „gdy już tam będą Galilejczycy”. Tak też dopiero na kilka dni przed Świętem znalazł się u stóp wzgórza, na którym znajdowała się rezydencja Łazarza.
 – Gdybym nie szła z Tobą, to bym Cię wypatrywała, z pomocą naszych sług, z tego wzgórza – wskazywała Magda na wierzchołek garbu, za którym rozciągała się ich posiadłość. – A potem bym biegła z rozwartymi ramionami, żeby Cię spotkać. Teraz nie pobiegnę, bo mam to szczęście być wciąż przy Tobie…
 Nagle przerwała. Wpatrywała się w coś nowego, co się pojawiło w jej polu widzenia, i prawie wykrzyknęła:
 – Ale za mnie biegnie Marta!
 I On ją dostrzegł. Najpierw małą figurkę, która pojawiała się i znikała pomiędzy nierównościami terenu. Ubrana w czarną suknię przemykała się serpentynami pomiędzy winoroślami, rosła, rosła. Już widział jej ciemną twarz, rozwiane włosy. Obserwował ten bieg ze wzruszeniem, ale i z rozweseleniem. „Powtarza pomysł Magdy”. Już słychać było odgłos jej stóp na wyschniętej ścieżce. Aż wpadła na polankę, na której wszyscy czekali na nią, i rzuciła się Mu w ramiona. Nie spodziewał się tej czułości, był zaskoczony jej zachowaniem. A ona, jakby też speszona, opadła, uklękła i objęła Go za kolana. Podniósł ją. Wtedy, jeszcze zdyszana, z trudem łapiąca powietrze, powiedziała z najczulszym uśmiechem, na jaki ją było stać:
 – Dziękuję Ci za Twoją Matkę, że Ją przysłałeś do nas.
 – Jest u was? – zapytał, zaskoczony po raz drugi.
 – Tak, od paru dni.
 – Mieszka u nas?! – tym razem Magda wykrzyknęła.
 – Tak. Łazarz ledwie Ją uprosił. I została. Boże, jaka to kobieta. Korzysta z warsztatu tkackiego i tka, dla Ciebie Jezu, suknię całodzianą – Marta wyrzucała z siebie chaotycznie swoje wrażenia.
 – Co robi? – zapytał Martę zdumiony.
 – Tka dla Ciebie suknię – powtórzyła. – Bo się okazało, że na naszym warsztacie da się to zrobić. A Ona marzyła o takiej od dawna, więc zwróciła się z prośbą do mnie i Łazarza, i teraz tka, a ja – jeżeli tylko mi na to czas pozwala, nie odstępuję od Niej. Zresztą nie tylko ja, ale i Łazarz też.
 – I w ten sposób usłyszeliśmy najdłuższe wystąpienie, jakie Marta wygłosiła w swoim życiu – podsumowała Magda.
 Szli teraz szybko w górę. Dopiero po chwili spostrzegł, że nadał duże tempo i nie wszyscy wytrzymują, a więc zwolnił, ale myślami był już przy swojej Matce. Marta, która nie odstępowała Go ani na krok, teraz, gdy chwyciła drugi oddech, znowu zaczęła do Niego mówić o Marii, jakby nie mogła inaczej, jakby chciała Go przygotować na spotkanie z Nią, wprowadzić Go w atmosferę domu, do którego idzie, tak różną od tej, jaką dotąd zastawał. Czy też chciała być pierwszą, która Mu opowie, zanim inni ją wyprzedzą:
 – W całym domu zupełne zamieszanie. Wszyscy chcą Ją widzieć. A ci, którzy zobaczyli, chcą być blisko Niej. Wyszukują sobie powody i przychodzą, proponują, że Jej pomogą, stawiają pytania. Co się ludziom dziwić, jeżeli mój czcigodny brat, który już pół świata zwiedził i widział tylu ludzi wybitnych i mądrych, że sam nie potrafiłby ich wymienić, siedzi bez przerwy przy Niej i rozmawia.
 – Ale o czym? – Magda nie mogła się doczekać odpowiedzi.
 – O wszystkim. Najchętniej oczywiście o Tobie, Jezu – tu zwróciła się wprost do Niego.
 Mówiłaby z pewnością w dalszym ciągu, ale chcąc nie chcąc przerwała, bo tchu jej brakło.
 Gdy prowadzony przez Magdę i Martę zbliżał się do pracowni tkackiej, zdumiony usłyszał Jej śpiew. To była kołysanka, którą Maria śpiewała Mu do snu, gdy był jeszcze dzieckiem. „No, to jak można się domyślać, moja Matka jest na etapie wspomnień o moim dzieciństwie”.
 Tak! Opowiadała o Betlejem i stajni, w której przyszło Jej rodzić. W pierwszej chwili nie zauważyła Go. Tym bardziej, że ich kroki zagłuszał hałas krosien. Przystanął. Patrzył ze wzruszeniem. Pochylona nad krosnami, wykonywała mechanicznie wymagane czynności i opowiadała. Obok Niej siedział Łazarz i przysłuchiwał się.
 – Ja Mu śpiewałam te kołysanki, gdy Go w łonie nosiłam. Rozmawiałam z Nim. Pytasz o narodzenie, dlaczego w Betlejem. To było zupełnie po prostu. Józef prosił, żebym została w Nazarecie. Ale ja za skarby świata nie chciałam. Myślałam, że zdążymy. Mój błogosławiony stan znosiłam bardzo dobrze. Chodziłam cały czas, do końca. Tym bardziej, że nie miałam iść, tylko jechać na osiołku. Co to za trudności?
 Jego Matka wciąż Go nie zauważała. A On nie chciał Jej przerywać.
 – Byłam młoda, silna, kochałam Józefa. I wciąż go kocham, choć go nie widzę. Ale ja wiem, że jest przy mnie i opiekuje się mną i Jezusem. Ale wtedy go uprosiłam. Choć muszę powiedzieć, że się opierał do końca. Wszystko poszłoby dobrze. No, ale pogoda nagle się zmieniła. Kiedy wyruszaliśmy z Nazaretu, było prześlicznie. I nic nie zapowiadało, że tak się wszystko popsuje. To wydarzyło się na trzeci dzień. Pamiętam jak dziś. Wstajemy, a tu leje. Już w nocy słyszałam wiatr i czułam, że idzie oziębienie, ale myślałam: przejdzie do rana. A tu katastrofa. Ani tak, ani tak. Ani wracać, ani iść dalej. Odczekaliśmy parę dni i zdecydowaliśmy iść dalej – zresztą pod wpływem mojej namowy.
 Wpatrzony w zgrabnie migającą łódkę z jednej ręki do drugiej, zasłuchał się w to opowiadanie, które tyle razy słyszał z Jej ust.
 – I to był błąd. Zresztą, czy ja wiem, czy błąd. Po południu zaczął padać deszcz, tym razem już ze śniegiem – co się tak często u nas nie trafia. Ja chyba pierwszy raz w życiu coś takiego zobaczyłam. I do tego zaczęłam się źle czuć. Józef chciał wracać. Ja wiedziałam, że to już za późno, że już nie zdążymy. Zresztą liczyłam na to, że na drugi dzień pogoda może się poprawić, a tymczasem było jeszcze gorzej. Jakoś dotarliśmy do Betlejem, licząc na ciepły, suchy kąt w gospodzie, na ciepłe jedzenie, na pomoc miejscowej położnej. I nie zastaliśmy nic. Gospodarze zmienili się, byli obcymi nam ludźmi. Nie mieli nic do zaoferowania. A ja zaczęłam rodzić. Józef znalazł miejsce w stajni. Zresztą potem Bogu za nią dziękowałam, bo byłam sama z Józefem i z Dzieciątkiem.
 – A co z aniołami? – zapytał niespodziewanie Łazarz.
 – Z aniołami? A skąd ty wiesz coś o aniołach? – Maria przerwała swoją robotę, na mgnienie oka spojrzała ciekawie na Łazarza i dalej podjęła przerzucanie łódeczki.
 – To stare opowiadanie, które doszło do mnie, gdy jeszcze byłem dzieckiem, o tym, że aniołowie pojawili się pasterzom, gdy ci pełnili swoje nocne straże przy owcach w pobliżu Betlejem. Przecież to kilka kilometrów od nas – dodał tytułem usprawiedliwienia. – I tak sobie teraz pomyślałem, że jedno pasuje do drugiego.
 – No proszę. A nic nie mówisz.
 – Mówię, właśnie mówię – Łazarz uśmiechnął się.
 – Ani Józef, ani ja nie widziałam, nie słyszałam żadnych aniołów. Choć rzeczywiście opowiadali o nich pasterze, którzy w nocy przyszli do nas z odwiedzinami.
 – A kiedy wieść o narodzinach Jezusa dotarła do Heroda?
 – To dopiero trzej mędrcy ze Wschodu, którzy pobłądzili, obudzili śpiącą lawinę.
 – Niepotrzebnie udali się do Heroda? Czy tak?
 – Nie. Oni szukali właśnie u niego nowo narodzonego króla żydowskiego, którego gwiazdę ujrzeli na wschodzie. Wnioskowali prawidłowo: że ma to być potomek panującego aktualnie króla. Dopiero gdy się okazało, że na dworze królewskim nikogo takiego nie ma, rozpoczęły się domysły i poszukiwania. Aż wreszcie, jak mówią, kapłani odnaleźli trop i skierowali ich do Betlejem.
 – No i Herod Wielki oszalał ze strachu, że mu Twój Syn zagarnie tron. Teraz jego syn, Herod Antypas, szaleje ze strachu z tego samego powodu – Łazarz wyraźnie prowokował.
 – Nie, nie – zaprzeczyła. – To nie sprawa tronu. Jakże niemowlę mogło odebrać mu tron? Ja sobie myślę, że zapowiadali podstawowe zmiany, które będą Jego dziełem. Zresztą nie mylili się. Widać to po tym, co się teraz dzieje.
 Łazarz pierwszy Go zauważył. Poderwał się, aby Go przywitać. Wtedy i Maria podniosła głowę. Zapłoniła się jak mała dziewczynka, przyłapana na przygotowywaniu niespodzianki urodzinowej. I Ona wstała. Podszedł do Niej, ucałował Jej dłonie. Przytulił do serca.
 – Tak się cieszę, że tu przyszłaś. Dziękuję Ci za to.
 – Nie chciałam robić kłopotu. Ale…
 – Wiem, wiem wszystko. Opowiedzieli mi już. Tylko sama się przekonałaś. To już taki dom i nie dziw się mi, że ich pokochałem. Najważniejsze, że Ci tu dobrze.
 – A wiesz, co ja robię na krosnach? – spytała na wpół ciekawie, na wpół żartobliwie.
 – Też wiem i z góry Ci dziękuję, choć mi żal Twojej pracy. Po co mi takie wspaniałości.
 – Bo to ma być symbol – zwierzała Mu się jak mała siostrzyczka starszemu bratu, zdradzając swoje tajemnice.
 – Jaki to symbol? – pytał zaskoczony.
 – Symbol nas wszystkich, Twoich wyznawców, żebyśmy stanowili taką jedność jak suknia, która Cię otacza i przylega do Ciebie.
 Mówiła to wpatrzona w Niego z serdecznym uśmiechem, jakby nie istniał cały świat, jakby nie było nikogo w tej izbie oprócz Niej i Niego.
 – Ale to jeszcze trochę potrwa – powiedział, żeby zmienić temat.
 – O, nie tak długo. Przyglądałeś się mojej robocie w Nazarecie; najdłużej trwa przygotowanie warsztatu do roboty: naciąganie nici, a to już poza mną – jak widzisz – a potem to idzie szybciutko. Jeszcze zostanie wykończenie. Ale to zrobię, gdy przyjdę wczesną wiosną na święto Purim – bo mnie już zaprosił Twój przyjaciel Łazarz. Chyba żeby była bardzo zła pogoda albo żebym się, nie daj Boże, rozchorowała, to wtedy skończę dopiero na wiosnę: na święto Paschy. Tak czy owak – powtórzyła – zdążę na Paschę.
 Stała wciąż przed Nim, trzymając w swoich drobnych dłoniach Jego dłonie, wciąż wpatrzona w Jego oczy, teraz niespokojnie, migotliwie, jakby chciała wyczytać wszystko to, co On przed Nią kryje odnośnie przyszłej Paschy, czego nie dopowiada, co wie, a czym nie może się z Nią podzielić. Uciekł wzrokiem w bok, jakby nie chciał się zdradzić, że zabolało Go słowo „Pascha”. Czy to był przypadek, że to powiedziała? Na pewno nie. Czyżby Ona domyślała się, że to nie będzie zwyczajna Pascha? Oczywiście że tak. I chciała, by coś zdradził na ten temat. Zapadła krępująca cisza.
 – Bo nawet się nie domyślasz – odezwał się Łazarz – o czym my tu sobie opowiadamy. – Najwyraźniej chciał przerwać tę ciszę. – Przepraszam, źle powiedziałem: opowiadamy. Ja tylko wypytuję, a opowiadającą jest Maria. Otóż teraz było o Twoich urodzinach. Ale już dosyć. Ani słowa więcej. Przerywamy i odkładamy do stosowniejszej chwili. Teraz doprowadź się do porządku po podróży. Twój pokój wysprzątany, wszystko jest przygotowane. Czekamy na Ciebie w jadalni. Twoi apostołowie znają już swoje ścieżki w tym domu i na nich również czekamy przy stole.
Po posiłku, podczas którego główne miejsce Łazarz zaproponował Marii, ale Ona na to nie przystała i oddała je – jak to powiedziała – „mojemu Synowi i Panu”, poszedł z Łazarzem na spacer do ogrodu. Łazarz nie krył niepokoju. Zapytał go więc wprost, co się dzieje.
– Będziesz miał jeszcze trudniej niż poprzednim razem – Łazarz był wyraźnie zmartwiony.
 – Pod jakim względem? – chciał znać powody.
 – Nie wiem, bo teraz nie dopuszczają mnie do swoich tajemnic, ale wiem na pewno, że przygotowali Ci parę niespodzianek.
 – Kto? – dopytywał się uparcie.
 – Dzieje się coś, co gdyby mi ktoś powiedział o tym przed rokiem, to bym go wyśmiał – Łazarz wreszcie zdecydował się przejść do szczegółów.
 – A mianowicie.
 – Saduceusze, również obaj najwyżsi kapłani, sprzęgli się ze swoimi wrogami, faryzeuszami.
 – Z faryzeuszami? Nie do wiary – aż przystanął z wrażenia.
 – Byle Ciebie pokonać. Tak czują się zagrożeni.
 – Czy masz jakieś informacje? – czekał na dalszy ciąg.
 – Nie. Są nieprzenikliwi. Ale widzę wciąż, że się odwiedzają, naradzają, czego nigdy dotąd nie było.
 – No to faktycznie rewelacja. – Ruszył zamyślony w dalszą drogę.
 – To nie wszystko – powiedział Łazarz, pozostając nieco w tyle.
 – Jeszcze masz coś innego? – zaśmiał się. – Myślałem, że na dzisiaj wystarczy.
 – Tylko się nie przeraź – tu zrobił wymowną przerwę – Herod Antypas zbliżył się do Piłata – powiedział z najwyższą powagą.
 Zatrzymał się, patrząc na Łazarza, jakby go po raz pierwszy dzisiaj zobaczył. Równocześnie stanęła Mu przed oczami żona Piłata i rozmowa z nią.
 – Jesteś tego pewny? – powiedział, czując suchość w gardle.
 – Niestety. Nie wiem, co jest konkretnym przedmiotem tych kontaktów, ale według mojego rozeznania niewątpliwie dotyczy to Twojej osoby.
 Przypomniała Mu się nocna rozmowa w Kafarnaum z Salome. Ona dokładnie to samo twierdziła. Wtedy nie dowierzał. Teraz miał potwierdzenie tej wiadomości.
 Niespodziewanie Łazarz zmienił temat rozmowy:
 – No, ale wystarczy smutków na dziś… Gdy się tak przyglądam Twojej Matce, muszę Ci powiedzieć, że nie dziwię się, że jesteś taki, jaki jesteś, i lepiej Cię rozumiem w tym, czego nauczasz, w tym co w ogóle mówisz. Ta sama u was obojga prostota, bezpośredniość, wewnętrzna logika.
 Szli aleją wśród drzew i krzewów, wysypaną drobnym tłuczonym kamieniem. Pasikoniki hałasowały w trawie. Trwały nawoływania ptaków. Ale to rozgadane tło nie przeszkadzało Łazarzowi mówić, a Jemu słuchać.
 – Oczywiście, musicie się różnić. Nawet Ona do końca Ciebie nie rozumie i nie może rozumieć… Jest zaskakiwana, wręcz zdumiona tym, czego nauczasz. Choć przecież jakby przeczuwała, co Ty chcesz powiedzieć. Jakby czekała na to, co dopowiesz. I w tym jest mi bardzo bliska – tu znowu przerwał.
 Nie odpowiedział. Po chwili znowu Łazarz zaczął mówić, zmieniając temat:
 – Widzisz, poznałem Cię niedawno. A zdaje mi się, jakbym znał od zawsze. Jakoś czekałem na Ciebie całe moje dotychczasowe życie. Wychowywany z jednej strony przez synagogę, z drugiej przez świątynię, zawsze, od dziecka, czułem się jak w przyciasnym pancerzu, który mnie uwierał, ugniatał i uniemożliwiał mi zaczerpnięcie głębiej powietrza. Jakoś wiedziałem, że to wszystko nie może być prawdą, a przynajmniej pełną prawdą. I nagle Ty przyszedłeś. Powiedziałeś to, na co czekałem, choć sam nie potrafiłem tego ani określić, ani sformułować. Nie musiałem zaczynać od początku. Byłem Ci po prostu wdzięczny, żeś wypowiedział moją prawdę. Zaakceptowałem to, com usłyszał, bez żadnych zastrzeżeń. I tak jest do dnia dzisiejszego. I kocham Cię za to, że jesteś taki, jaki jesteś, że żyjesz tym, co mówisz. I ja chcę tak. Tyś mi zdjął pancerz. Stałem się wolny jak ptak, jak chłopiec, który biegnie, skacząc beztrosko, pewny, że jest w rękach Ojca. Przyszedł nie tylko pokój, ale radość życia.
 Zamilkł. Milczał i On, czekając na ciąg dalszy.
 – Tyś kiedyś powiedział człowiekowi, który się do Ciebie zgłosił z zapytaniem, co czynić dalej: „Idź, sprzedaj, co masz, rozdaj ubogim i chodź za mną”. Przyznam, że to była pierwsza moja pokusa. Ale nie poszedłem za nią. Zatrudniam dużo ludzi. Straciliby pracę, popadli w gorszą sytuację materialną. Postaram się, aby żyli godniej. To po pierwsze. A po drugie, gdybym poszedł za Tobą, odciąłbym się od środowiska, w którym się obecnie znajduję.
 – Myślisz o Sanhedrynie?
 – Nie tylko o Sanhedrynie. Choć może on najważniejszy. Ale rozlicznych stosunkach, którymi jestem powiązany w Jerozolimie, w całym kraju i za granicą. Chciałbym, żebyś z moją pomocą wszedł w te środowiska. Tylko zrozum mnie dobrze. Oni Ci łaski nie zrobią, gdy Cię zaakceptują.
 – Czy zdajesz sobie sprawę z tego, na co się narażasz? – zaczął mówić z głęboką troską. – Bardzo szybko moi przeciwnicy zorientują się, po której stronie się znalazłeś. I uderzą w ciebie.
 – Na pewno. Nawet Ci powiem, że wielu już to wie. Ale ja nie chcę rozgrywać Twojej sprawy na zasadzie walki. To, co głosisz, jest wyczekiwaniem naszego narodu. To naprawdę tak jest, że my czekaliśmy i czekamy na takie odczytanie Objawienia, jakie Ty prezentujesz. I jeszcze jedno: wiedz o tym, że masz więcej zwolenników swojej interpretacji Pisma Świętego w środowiskach, wśród których się obracam, niż byś się spodziewał. Niestety, w ogromnej większości ci ludzie się boją, że się narażą, że zagrożone zostaną ich interesy, stanowiska, majątki, wpływy, że się odwrócą od nich ci, z których oni czerpią korzyści i tak dalej, i tak dalej.
 – I dlatego chcesz pozostać między nimi.
 – Dokładnie o to mi chodzi. Niech tacy wiedzą, że nie są sami, opuszczeni, że we mnie mogą mieć oparcie.
 – Powrócę do tego, co już mówiłem: ale moi przeciwnicy uderzą w ciebie. Narażasz się.
 – Wiem o tym – Łazarz się roześmiał. – Przyznaję się. I robię to mimo wszystko z całą satysfakcją, świadomy, że mogę Ci się na coś przydać. A że się narażam? Ty się narażasz stokroć bardziej. Niechże i ja wniosę coś do tego. Ale tak całkiem poważnie. Już kiedyś rozmawialiśmy o tym. Ja mam na ogół dobre kontakty z nimi wszystkimi. I oni mnie potrzebują. Dlatego niełatwo im będzie podjąć decyzję, by mnie zabić – przerwał. – Może Herod. Bo on Ciebie najbardziej nienawidzi – dodał po chwili namysłu. Przerwał niespodziewanie: – Na razie wracajmy do domu, bo wszyscy z pewnością się niecierpliwią, gdzieśmy się zawieruszyli.
 Wracali w milczeniu, a On dziękował Ojcu, że obdarzył Go przyjacielem – największym darem, jaki człowiek może otrzymać na ziemi.

 Święta dobiegały końca. Brał w nich udział jak co roku. W okresach wolnych od nabożeństw, jakie odprawiane były w świątyni, nauczał dzień w dzień jak zwykle w Krużganku Salomona bez najmniejszych zakłóceń – ku swojemu i apostołów zdziwieniu, jakby nic nie zaszło, jakby wieść o Kazaniu na Górze do Jerozolimy nie dotarła. Sam nie wiedział, co sądzić o tym. Może faktycznie zignorowano to, Jego zdaniem, ważne wydarzenie. Choć Łazarz na podstawie swoich informacji wciąż ostrzegał, żeby się mieć na baczności i nie prowokować. Wobec tego starał się spełnić jego prośby. I nic się nie działo. Aż do tej chwili.
 Zobaczył ich, gdy tylko się pojawili na Dziedzińcu Pogan, nawet jeszcze wcześniej, gdy zbiegali po schodach z samej góry, z Dziedzińca Kapłanów. Zwrócił na nich uwagę, bo tak hałasowali, jakby to nie była świątynia tylko jarmark. Zresztą wszystko robili, żeby zostali zauważeni. Siedział, jak zwykle, na schodach w Krużganku Salomonowym i od rana nauczał albo – jak Jego chłopcy to chętniej określali: prowadził nabożeństwo. Bo tak to jakoś było. Przecież nie tylko nauczał. Śpiewali pieśni, czytane były fragmenty Pisma Świętego. Recytowali psalmy, dyskutowali. Aż naraz oni. Przeczuł, że to akcja skierowana przeciwko Niemu. Chociaż na pozór było to bezpodstawne podejrzenie: grupa młodych ludzi idących na rozróbę, na wygłup, na prowokację. To nie znaczyło, że idą koniecznie przeciw Niemu. Ubrani kolorowo. Rzucający się z daleka w oczy, z wariacko uczesanymi włosami, ze śmiesznie podstrzyżonymi brodami – ci, którzy nie mieli własnych bród  – bo byli też wśród nich i młodzi chłopcy – mieli wąsy i brody przyklejone. Ale wszyscy jednako pewni siebie, śmiejący się głośno.
 Szli zamaszyści, bezczelni, ordynarni. „Czego oni mogą ode mnie chcieć?” Teraz już, gdy znaleźli się na Dziedzińcu Pogan, skierowali się w Jego stronę, świadomi tego, że stanowią sensację dla zgromadzonych w świątyni. Już cała ogromna rzesza ludzi, znajdujących się na tym gigantycznym dziedzińcu, śledziła, co, czy kto, będzie przedmiotem ich agresji. Widział z góry, jak już utworzył się ogon-procesja – wielkie pawie pióro ciekawskich – która towarzyszyła idącym. To pióro rosło z chwili na chwilę, powiększało się. Zainteresowanie, dokąd idzie ta kolorowa banda, ogarnęło wszystkich obecnych, skupiło ich uwagę. A ci, świadomi efektu, który sobie założyli, kontynuowali drogę do Niego. Pomyślał gorzko: „A więc takich przeciwników mi posyłają. Już nie jestem godny, by rozmawiać ze zwyczajnym nawet faryzeuszem, tylko przysyłają mi takich błaznów. Wariatowi – wariatów. Czego oni mogą chcieć ode mnie? Jakie mi postawią pytanie, zarzut? Czy przypadkiem nie powrócą do wypędzenia kupców ze świątyni?”.
 Przerwał swoje nabożeństwo. Pieśń, którą śpiewali, zamarła jak fala wybiegająca na piaszczysty brzeg. Wszyscy Jego wierni dotąd słuchacze mieli głowy i oczy skierowane na dziwną grupę. Już nikt nie siedział. Nie tylko przygodni słuchacze, ale również Jego uczniowie stali, i wyciągając szyje jeden przez drugiego, patrzyli na to, co będzie za chwilę. Wyraźnie byli speszeni. Nie spodziewali się takich przeciwników.
 A tamci się zbliżali. Już weszli na teren „Jego” Krużganku Salomona. Ludzie rozstępowali się przed nimi z obawą, nie wiedząc, „co takim może przyjść do głowy”. Ciekaw był, jak blisko podejdą. Bo nie wierzył, żeby z Nim rozmawiali twarzą w twarz. Przypuszczał, że będą chcieli powiedzieć to, z czym przyszli, publicznie, tak by wszyscy ludzie mogli to słyszeć, zobaczyć, jak Go wykpią, wyśmieją, upokorzą.
 Przystanęli w bezpiecznej – w rytualnej – odległości, żeby się nie zanieczyścić w wypadku, gdy On za takiego nieczystego człowieka zostanie uznany. Przemówił „uczony w Piśmie” – za takiego był przebrany – pełnym głosem, żeby objąć jak najwięcej ludzi:
 – Nauczycielu, wiemy, że słusznie mówisz i uczysz…
 Tu reszta błaznów popatrzyła na siebie i wybuchnęła krótkim, szyderczym śmiechem. Teraz dopiero spostrzegł, że w grupie było paru „faryzeuszy”, paru „herodianów” – przynajmniej na to wskazywały szczegóły ich wariackich ubiorów.
 – … I nie masz względu na osoby, lecz drogi Bożej w prawdzie nauczasz.
 Znowu spojrzeli na siebie porozumiewawczo i znowu wybuchnęli gwałtowanym, sarkastycznym śmiechem. To już zdenerwowało Piotra, nachylił się ku Niemu i szepnął:
 – Mamy ich przepędzić? Bo sobie za wiele pozwalają. Lepiej wcześniej niż później.
 – Nie, nie, daj spokój. Potraktujmy ich poważnie – odpowiedział uspokajająco.
 A ci przez chwilę milczeli, udając, że starają się zapanować nad sobą i zachowywać się przyzwoicie, czemu towarzyszyło wyprostowywanie się, poprawianie włosów, szat, bród – zwłaszcza tych, które już odpadły – przystąpili do zasadniczej treści posłania. „Uczony w Piśmie”, odczekawszy chwilę, wyrecytował donośnym głosem pytanie:
 – Czy wolno płacić podatek cesarzowi, czy nie? Mamy płacić, czy nie płacić?
 Był tak zaskoczony tym pytaniem, że w pierwszej chwili nie wiedział, o co im chodzi ani – tym bardziej – co powinien odpowiedzieć. Zapadła cisza. Spodziewał się pytania dotyczącego jednej z podstawowych prawd przez Niego głoszonych, choćby zbawienia pogan, składania Bogu ofiar w świątyni. Kuba, stojący w pobliżu, jakby myśląc, że On nie zrozumiał pytania, podpowiedział Mu półgłosem:
 – Pytają, czy godzi się, aby święty naród wybrany płacił podatek poganinowi pogańską monetą i tak uznawał jego zwierzchność.
 „Tak, trafili w dziesiątkę” – pomyślał z uznaniem. – „Tylko kto ich tak przygotował do tej rozmowy… chyba nie muszę zgadywać”. Nie przypuszczał, że tak trafnie zostanie przygotowany atak. Podatek osobisty to sprawa dla Niego nie nowa. I bolesna jak dla każdego Izraelity. Temat niekończących się rozmów przez lata z przyjaciółmi w Nazarecie. Tylko jak odpowiedź zamknąć w jednym zdaniu? Ten podatek, wprowadzony przez Rzymian przed trzydziestu laty, miał cel psychologiczny. Tym bardziej, że należało go płacić monetą czynszową: monetą, na której był wizerunek cesarza. Każdy Izraelita, płacąc go, uznawał w pewien sposób władzę rzymską nad sobą i nad swoim krajem. A w ten sposób był w sprzeczności z sumieniem Izraelity, który nie powinien uznawać żadnej władzy pogańskiej nad sobą. Tym bardziej jeżeli ten władca – jak to było w wypadku cesarzy rzymskich – przypisywał sobie godność boską. Dlatego powstało ugrupowanie zelotów. Oni sprzeciwili się temu podatkowi, ale znaleźli się w sytuacji buntowników, wykluczeni z normalnego życia. „Jeżeli ja jestem Mesjaszem, to oczywiście nie mogę powiedzieć: »należy płacić podatek«. Jeżeli powiem: »nie płaćcie podatku« – jutro, jako buntownik, zostanę stracony przez Rzymian”.
 Rozumował błyskawicznie, ale wciąż nie przychodziła Mu na myśl żadna sensowna odpowiedź. Tu trzeba by dłuższego wywodu. A tymczasem konieczne było jedno zdanie, dostatecznie przekonywające tak zebranych słuchaczy, jak i tych błaznów, którzy teraz z wyraźną satysfakcją mogli odliczać sekundy milczenia z Jego strony. Kusiło pytanie: „O co wam właściwie chodzi?” Pytanie, które zmusiłoby ich do eksplikacji, wyjaśnień. Ale i tego nie uznał za trafne.
 Odpowiedzieć! Już najwyższy czas. Już ostatni czas, bo jeszcze moment, a oni odejdą jak zwycięzcy: nie otrzymawszy odpowiedzi – ze sławą tych, którzy postawili takie mądre pytanie, na które Jezus z Galilei nie znalazł odpowiedzi. Będą mogli głosić, że Uzdrowiciel z Nazaretu to nieuk i głupiec. A w głowie pustka. Wobec tej ostro postawionej alternatywy albo – albo: płacić – nie płacić, nie miał szans ucieczki. Każda z dróg była zła. I wtedy błysnęła myśl: rozpaczliwa, ale i zbawienna: zagrać na czas, uzyskać jeszcze kilka sekund czasu, może kilkanaście, może wtedy znajdzie się jakieś rozwiązanie. Jakby samo z siebie pojawiło się na Jego ustach polecenie-prośba:
 – Pokażcie mi monetę czynszową.
 Zakładał, że nikt z nich nie będzie miał jej przy sobie, bo wiadomo było wszem i wobec, że takiej monety z wizerunkiem cezara nie powinien, nie może mieć przy sobie żaden prawdziwy Izraelita, a tym bardziej nie wolno wnosić jej do świątyni – oni przybiegli z Dziedzińca Kapłanów. Liczył na to, że ich poprosi, by Mu ją opisali, i może wtedy ta rozmowa nasunie jakąś odpowiedź na postawione pytanie. Tymczasem stało się coś innego. Widocznie to polecenie tak ich zaskoczyło, że teraz oni nie tylko zamilkli, ale jakby opuściła ich hardość, z którą tu przyszli. Niewątpliwie nie przewidzieli takiego obrotu rzeczy.
 Wszyscy jak jeden mąż sięgnęli do sakiewek. Na wyścigi wyszukiwali żądaną monetę. Patrzył na to zmaganie. Wreszcie jeden z nich – właśnie „herodianin” – był najszybszy. Zajaśniała srebrna moneta. Kątem oka zauważył, że Janek chwycił się za usta, żeby powstrzymać okrzyk. Ale i tak nie wytrzymał i wyszeptał:
 – Świętokradztwo! Do świątyni nie wolno wnosić monet rzymskich!
 Ale nie tylko Janek tak zareagował. Wśród zgromadzonych w krużganku dało się wyczuć podobną negatywną reakcję. I w Nim rosło oburzenie na ich nonszalancję. Już wiedział, jaka będzie Jego odpowiedź.
 A tymczasem kolejno pojawiały się prawie we wszystkich dłoniach srebrne denary. Ten, który był pierwszy, młody „herodianin”, wyciągnął rękę z monetą w Jego kierunku, jakby Mu chciał ją wręczyć. Ale On nie miał zamiaru brać jej do ręki. Zapytał tylko:
 – Czyj jest tam portret i napis?
 Tamten zaskoczony odpowiedział:
 – Cezara.
 Oświadczył wyraźnie, tak aby jak najwięcej ludzi mogło Go usłyszeć:
 – Oddajcie więc cezarowi co cezara, a co Bożego Bogu.
 Cisza, która zapadła, trwała nadal, jakby spodziewano się, że coś więcej powie. A On spuścił głowę na znak, że skończył. Cisza nadal jednak trwała, jakby słuchacze chcieli do końca wyczerpać sens tego krótkiego zdania, które poraziło ich swoją głębią i sensem. Dopiero po chwili rozległy się oklaski, najpierw słabe, jakby niepewne czy godzi się już przerywać tę ciszę, ale potem narastające i burzliwe.
 Stojąca grupa „błaznów” jakby dopiero teraz zrozumiała, co się stało – że zamiast klęski spowodowali triumf Mistrza z Nazaretu. I teraz, gdy oklaski przygasały, zaczęli oni klaskać, spacerując wkoło, przedrzeźniając klaszczących. Wreszcie ten sam „herodianin”, zwracając się w Jego stronę, zawołał prowokacyjnie:
 – A przynajmniej wiecie, jakiego to cezara wizerunek jest na monecie?
 Kuba podniósł rzuconą rękawicę:
 – Ty trzymasz monetę. Powiedz to sam.
 Ale oni już powracali do swojej błazeńskiej konwencji. Rozpoczynał się kolejny etap zabawy z Uzdrowicielem. „Herodianin” przyglądnął się monecie, wykrzyknął błazeńsko:
 – Cezara Tyberiusza! Nie wiedziałeś tego? – i zaśmiał się pogardliwie. – A więc zapamiętaj, na denarze jest cezar Tyberiusz.
 – Co on ma na głowie? – spytał go Kuba spokojnie, nie dając się ponieść błazenadzie, w którą chciał wciągnąć go przebieraniec.
 – Wieniec! A coś ty myślał, że co?
 – A z czegóż to ten wieniec?
 – Z liści laurowych. Że tego nie wiesz. Przecież tyś ze wsi.
 – A czego są symbolem?
 Kuba przepytywał błazna jak rabin dziecko w chederze. Ale ten tego nie czuł, zajęty popisywaniem się.
 – Jego boskiej godności. Przynajmniej to powinieneś wiedzieć.
 Robiło się coraz bardziej cicho wśród rozbawionej grupy młodzieży. Oni się już połapali, co się dzieje, i patrzyli z niepokojem, jak ich kolega, wciąż nieświadomy, brnie coraz bardziej. To stwierdzenie o boskiej godności było wyraźnym progiem, który powinien przynajmniej obudzić czujność, a właściwie doprowadzić do przytomności bezczelnego chłopca. Równocześnie rosło oburzenie wśród tłumów. Słyszeć można było szepty, sykania, stłumione okrzyki.
 – Jest tam napis? – zapytał znowu Kuba.
 – O tak, jest napis! – znowu wykrzyknął głosem pełnym udawanej emfazy. – A co, chcesz go poznać?
 – W jakim języku?
 – Po łacinie! – znowu wykrzyknął z zachwytem w głosie.
 – Potrafisz odczytać?
 – Widzę, że chcesz się mną posłużyć, nieprawda? – powiedział poufałym tonem. – Ty niegramotny w łacińskiej mowie? Wyręczę cię z przyjemnością. Przynajmniej się czegoś ode mnie dowiesz.
 I zaczął odczytywać pełnym głosem, żeby wszyscy słyszeli, jak to on dobrze zna język łaciński:
 – Tiberius caesar divi Augustui filius Augustus.
 – Przetłumacz.
 – A więc jednak. Nie myliłem się. Nie pojmujesz po łacinie. Nieuk. Po łacinie nie rozumie. I jak ciebie może ktoś uważać za apostoła. Chyba tylko tacy głupcy jak ci – tu pokazał na zebrany tłum.
 Zarozumialec jeszcze się nie połapał. Popisywał się. Próżność jego sięgała szczytu. Tym bardziej, że, zerkając w stronę kolumnady, mógł stwierdzić, że tłum rośnie. Teraz stawało się jasne, jak dokładnie ta błazenada była wyreżyserowana. Schodzili się kapłani, faryzeusze, członkowie Sanhedrynu, żeby być obecnymi przy wykpieniu Jezusa z Nazaretu. Szkoda tylko, że „herodianin” nie rzucił okiem na rzesze przysłuchujące się temu pojedynkowi: były na granicy wrzenia. Być może te odgłosy brał za aplauz.
 – Tłumacz! – przynaglił go Kuba.
 – Coś ty taki ciekawy – droczył się z nim. – Nie trafiłeś dotąd na mądrego, kto by cię choć trochę oświecił. Tyleś lat przeżył w niewiedzy, poczekaj jeszcze trochę.
 – Skończ! – wykrzyknął ktoś z jego kolegów.
 Ale i tego ten nie zrozumiał. A jeżeli zrozumiał, to zupełnie opacznie.
 – Nie lituj się nad nim – odpowiedział. – Krzywdy mu nie zrobię. A jeżeli temu ciemnemu Galilejczykowi utrę nosa, to mu dobrze zrobi. Niech wie, że przyszedł do Judei i tu będzie musiał uznać swoją głupotę.
 – Kończ – kolega powtórzył.
 – Dobrze już, dobrze, tłumaczę. A ty słuchaj, bo masz rzadką okazję dowiedzenia się czegoś. Ten napis mówi: Cezar Tyberiusz August syn boskiego Augusta – zakończył z triumfem. Spojrzał na Niego z wyższością i rozejrzał się po tłumie, szukając uznania i podziwu. Ale był tak zapatrzony w siebie, że nie spostrzegł oburzenia, które sięgało zenitu.
 Zaczął się obawiać, że jeszcze chwila, a ludzie rzucą się na tych chłopców i w najlepszym razie rozpędzą ich na cztery wiatry albo nawet dojdzie do samosądu. W miejscu świętym, jakim jest świątynia, mówić takie słowa o znienawidzonym Tyberiuszu, że jest boski, to przekraczało wytrzymałość każdego Izraelity. Ale nie tego, który grał swoją rolę.
 Kuba zdecydował się przyspieszyć ten teatr:
 – Co jest na rewersie?
 – A, toś ty taki ciekawski. Nie wystarczy ci jedna strona. Znaj moje dobre serce, powiem ci. A więc napis głosi: Pontifex Maximus.
 – Nie musisz tłumaczyć. Co dalej?
 – Aaa, nie, nie! Bo mógłbyś źle zrozumieć. To znaczy: najwyższy kapłan. Czyli, że cesarz Tyberiusz jest najwyższym kapłanem.
 Zauważył, że niektórzy słuchacze podnoszą się z miejsc. Dla nich słowa „najwyższy kapłan” oznaczały zawsze: najwyższy kapłan w służbie prawdziwego Boga. Bluźniercze stwierdzenia o znienawidzonym cesarzu w świątyni przekraczały już ich wytrzymałość.
 – Ale powiem ci jeszcze więcej, żebyś nie był ciemnym Galilejczykiem. Pontifex dokładnie oznacza: „ten, który buduje mosty”…
 Myślał prawie ze zdziwieniem: „Jak długo ten człowiek jest w stanie trwać na tym szczycie samouwielbienia i nie rozumieć nic z tego, co mówi. Jakim egoistycznym pancerzem jest otoczony, że nie dociera do niego atmosfera oburzenia – już wściekłości, która zdążyła uróść wśród tłumu”.
 – …Ale to dlatego, że dawniej wiedza budowania mostów była wiedzą tajemną, znaną tylko ludziom najwyżej kształconym. Dotyczyła wiedzy o łuku, bo konstrukcja łuku jest podstawą budowy mostu…
 – Co jeszcze jest na rewersie?
 – A, proszę bardzo. Widzę, że cię ciągnie do wiedzy. Tu jest jeszcze gałąź oliwna. Ale nie zwyczajna, jest ona ucieleśnieniem boskiego pokoju.
 Obserwował, że ludzie siedzący w pobliżu patrzą w monetę, wciąż trzymaną przez młodego człowieka, jakby ze zdziwieniem, że on ją może utrzymać, że go nie parzy, że nie płonie.
 – Jest tu jeszcze matka cezara. Mogę ci powiedzieć nawet, jak się nazywa, choć tu nie jest napisane, otóż Livia. Zapamiętaj na całe życie, bo ci się to może przydać: Livia. Nie żądam żadnego wynagrodzenia za tę informację. Znaj moje dobre serce. Otóż ta Livia siedzi tutaj na tronie, ale to nie jest zwyczajny tron, to jest tron bogów.
 „Jeżeli ten młody człowiek jeszcze nie zginął, to dlatego, że po pierwsze, w świątyni nie wolno nikogo zabijać, a po drugie: ludzie czekają z niecierpliwością na to, co powiem”.
 – Zrozumiałeś? – chłopiec spytał arogancko. – No to dobrze. Nie zrozumiałeś, drugie dobrze. A teraz pieniądz wraca do właściciela.
 Wyciągnął woreczek z pieniędzmi zza pasa, rozchylił go i ostentacyjnie zasunąwszy, wsunął na swoje miejsce, pod sznur, którym był przepasany. Zadowolony z siebie obciągnął suknię. Stałby tak może jeszcze trochę, tylko został niespodziewanie złapany mocnym chwytem za kark przez jednego z kolegów, aż się zwinął z bólu, i sprowadzony w dół po schodach, aż zniknęli w tłumie.
 Zdawało Mu się, że farsa skończona i będzie mógł powrócić do przerwanego nabożeństwa. I faktycznie skierował się w stronę schodów, do miejsca, gdzie zwykle przewodził nabożeństwom. W tym momencie spostrzegł, że z grupy błazeńskiej, która wchłonęła poprzednich Jego przeciwników, odrywa się kolejnych dwóch ludzi. „A więc tamto to nie wszystko, przygotowali sobie na wszelki wypadek jeszcze coś”. Nie zatrzymywał się jednak, zajął swe miejsce, usiadłszy na którymś stopniu, i czekał na nich.
 Tym razem bardziej śledził zaplecze: tych, którzy reżyserowali całe to przedstawienie. Wyłowił wzrokiem znowu Szymona Trędowatego, doktora w Piśmie, którego najchętniej apostołowie nazywali „naszym doktorem”. Tak, to było z pewnością jego dzieło. Wraz z paroma faryzeuszami tkwił na zapleczu całej tej wariackiej grupy. Zresztą i Piotr, idąc za Jego wzrokiem, zauważył to samo, co On i teraz, nachylając się do Niego, wyszeptał zaskoczony:
 – To ten ponury typ to wszystko zorganizował, żeby Cię wyśmiać!
 Równocześnie obserwował, że idą ku Niemu dwaj „saduceusze”. Ci zachowywali się podobnie jak tamci. Znowu na zasadzie błazenady. Jeden w charakterze zawstydzonej, krygującej się, infantylnej dziewczyny, drugi w charakterze głupawego podrostka. Pierwszy ze spuszczonymi oczami, splecionymi palcami kręcił się wokół swojej osi, drugi, nieporadnie drepcząc, zapytywał:
 – Nauczycielu, Mojżesz powiedział: Jeśli kto umrze bezdzietnie, niech jego brat weźmie wdowę po nim i wzbudzi potomstwo bratu swemu.
 Tu pierwszy, odgrywający rolę dziewczyny, zakrył twarz dłońmi i wybuchnął histerycznym, cienkim, pseudoniewinnym śmiechem. Drugi, jakby nie zdając sobie sprawy, z czego śmieje się jego towarzysz, przerwał i patrzył na niego wybałuszonymi oczami, pełnymi zdziwienia, przerwawszy na chwilę swą rolę. Ale potem wzruszył ramionami, wyrażając zdziwienie, co może być powodem takiego zachowania się, i mówił dalej z tą samą gapiowatą miną:
 – Otóż było u nas siedmiu braci. Pierwszy…
 Tu „dziewczyna” przerwała mu, wybuchając podobnym jak poprzednim razem histerycznym śmiechem. Znowu przerwa w monologu, znowu rozglądanie się „chłopaka”, niby bezradne, po zgromadzonym tłumie.
Intencja tego przedstawienia była czytelna – saduceusze chcieli Go wykpić i Jego naukę o zmartwychwstaniu ciał. Nie był to Jego wymysł: tę prawdę głosili choćby Prorocy, za nimi również faryzeusze, którzy ich księgi uznawali za święte, ale odrzucali je saduceusze, którzy przyjmowali wyłącznie Pięcioksiąg Mojżesza. I nagle faryzeusze idą z saduceuszami ręka w rękę? Tylko w tym celu, aby Go poniżyć! Przypomniał sobie, że Łazarz Go o tym informował. Ale co innego jest słyszeć o tym, a co innego widzieć to na własne oczy.
Znowu usłyszał szept Piotra:
– Przepędzić ich?
Pokręcił przecząco głową:
– Nie. Potraktujemy i tych poważnie. Myślę, że ludzie wiele moich nauk zapomną, ale tę zapamiętają, dzięki dzisiejszemu przedstawieniu. Zamiast szkody powinniśmy mieć zysk.
Tymczasem zabawa trwała. „Chłopiec” kontynuował swój występ:
– Pierwszy brat ożenił się i umarł, a ponieważ nie miał potomstwa, zostawił swoją żonę bratu…
Idiotyczny wybuch śmiechu „dziewczyny”.
– …tak samo drugi i trzeci, aż do siódmego.
Znowu śmiech.
Znał ten dowcip, którym się chętnie posługiwali saduceusze. Znali go prawdopodobnie wszyscy obecni, z tym że oczywiście nie w takiej aranżacji. Zgromadzona rzesza zaśmiewała się z tego teatru serdecznie. I On się uśmiechał, obserwując poczynania domorosłych prowokatorów. Mimo że wiedział, jakim celom służy ta farsa – czekał pointy.
– W końcu, po wszystkich, umarła kobieta.
Odgrywający dziewczynę złapał się przerażony za głowę, jakby nie spodziewając się takiego epilogu. Znowu „chłopiec” opowiadający zatrzymał się na chwilę, gapiąc się ze zdumieniem na rozpaczającą „dziewczynę”. Dopiero teraz, zwracając się już do Niego, postawił Mu pytanie:
– Do którego z nas siedmiu będzie należeć? Bo wszyscy ją mieli.
Na to oświadczenie zareagowała „dziewczyna”, przechodząc z rozpaczy do radości, i zatarła ręce energicznie. Co zostało skwitowane przez zebranych kolejnym wybuchem śmiechu.
Teraz na Niego był czas, jako uczestnika tego dramatu, przewidzianego przez scenariusz. Uciszyło się i wszystkie oczy spoczęły na Nim. Zaczął mówić bez oburzenia, którego może oczekiwali, a z uśmiechem pobłażania i wyrozumienia:
– Jesteście w błędzie, nie znając Pisma ani mocy Bożej – zrobił krótką przerwę i mówił dalej. – Przy zmartwychwstaniu bowiem nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić, ale będą jak aniołowie Boży w niebie.
Bał się, że Mu przerwą. Ale nie. Zasłuchali się w Jego słowa. Może i poczuli się zaskoczeni, że ich potraktował poważnie. Chyba spodziewali się awantury. Po małej pauzie podjął kwestię:
– A co do zmartwychwstania umarłych, nie czytaliście, co wam Bóg powiedział w słowach: „Ja jestem Bóg Abrahama, Izaaka i Bóg Jakuba”. Bóg nie jest Bogiem umarłych, ale żywych.
Niespodziewanie wybuchły oklaski tłumu, które Jego samego zaskoczyły. Nie przypuszczał, że to krótkie wystąpienie tak zostanie przyjęte, z takim aplauzem.
Czekał na następny występ błazeński. Zdawało Mu się, że już nie doczeka się! Ale nie: tym razem pojawił się „prawdziwy” doktor w Piśmie – kolejny błazen, naśladujący doktora w Piśmie:
– Nauczycielu – cedził przez zęby, poprawiając zwoje płaszcza, przeczesując palcami jego filakterie, nadmiernie długie – które przykazanie w Prawie jest największe? – spojrzał na Niego powłóczystym spojrzeniem, wyrażającym swoją wyższość a zarazem pogardę wobec Niego, któremu raczy takie postawić pytanie.
Poczuł się tak, jakby Go ktoś uderzył w twarz. „Jeżeli robią sobie zabawę ze mnie, ich sprawa, ale niech nie wprowadzają w grę spraw najświętszych”. Nie okazał swojego oburzenia, tylko najpoważniejszym tonem odpowiedział:
– „Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem”. To jest największe i pierwsze przykazanie.
Ale nie poprzestał na tym:
– Drugie podobne jest do niego: „Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego”. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy.
Spodziewał się riposty choćby takiej, że najważniejszym przykazaniem jest troska o świątynię, ponieważ w świętym Przybytku mieszka Bóg – tak by było, gdyby „uczony w Piśmie” reprezentował kapłanów. Albo że najważniejszym przykazaniem jest dbać o dobro narodu izraelskiego czy o przepisy Talmudu – tak by mogło być, gdyby „uczony w Piśmie” reprezentował faryzeuszy. Ale nic takiego nie zaszło. Zanim przebieraniec zdążył otworzyć usta, rozległy się długotrwałe, rzęsiste oklaski tłumu. Chłopiec nie wytrzymał. Skulił się i uciekł.
Odczekał chwilę, czy pojawi się kolejny prowokator. Patrzył na kolorową młodzież pomieszaną z faryzeuszami, która kłębiła się w głębi na płycie dziedzińca, czy stamtąd nie wyruszy kolejna grupa aktorów. Ale nie. Młodzi ludzie odchodzili. Faryzeusze szli w Jego stronę, by podsłuchiwać, o czym będzie mówił.