Biblioteka


8. Próba ukamienowania



 

Próba ukamienowania

  Już wiedział, jaki podejmie temat. „Teraz będzie o nieodwzajemnionej miłości. Będzie o was, faryzeusze. Jeżeli zbliża się mój koniec, trzeba sobie powiedzieć słowa prawdy”. Spokojnie doczekał, aż przyjdzie reszta żegnających. Patrzył, jak dołączają do tych, którzy już od dawna siedzieli w charakterze słuchaczy. „Trzeba i wobec faryzeuszy zostawić jakiś testament”. Zaczął w miarę spokojnie, choć groźnie:
 – Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze.
 To pierwsze zdanie ustawiło całe przemówienie, jak również słuchających Go. Na krużganku zapadała cisza, jakby wszyscy zorientowali się, że to będzie bardzo ważne przemówienie, skierowane nie tylko do ludzi, ale i do faryzeuszów i uczonych w Piśmie. Tych, do których ono nie doszło i zajęci byli jeszcze rozmowami, uciszano energicznie. Odczekał tę chwilę i mówił dalej:
 – Uczynków ich nie naśladujcie. Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć nie chcą. Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać.
 Był świadomy, że rusza lawinę: że jeszcze chwila, a zwali na ich głowy zarzuty, jakich nikt nigdy nie śmiałby powiedzieć:
 – Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich „Rabbi”.
 Faryzeusze, zgromadzeni w jednym kącie, zachowali się jak dotknięci paraliżem. Po prostu ani nie drgnęli. Może i z powodu zaskoczenia, ale z pewnością i ze względu na szok, że ktoś – że On ośmielił się ich publicznie tak zaatakować. Patrząc na ich bezradność, wygłaszał pierwsze „biada”:
 – Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy, bo zamykacie królestwo niebieskie przed ludźmi. Wy sami nie wchodzicie i nie pozwalacie wejść tym, którzy do niego idą.
 Dopiero teraz zaskoczenie faryzeuszów było całkowite. On faktycznie nigdy tak do nich nie mówił. Owszem, czasem krytykował ich zachowanie, postępowanie czy też naukę, ale przecież nigdy nie użył zwrotu „biada wam”. Tak, w Kazaniu na Górze użył słowa „biada wam” wobec bogaczy. Ale przecież tam było ono zwrócone ogólnie do bogaczy, tutaj kierował je do określonej grupy społecznej: do nauczycieli Izraela. A już leciało następne Jego zdanie:
 – Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy, że objadacie domy wdów pod pozorem długich modlitw, dlatego otrzymacie większy wyrok.
 Usłyszał szept Piotra:
 – To im się od dawna należało.
 Z drugiej strony szeptał Filip:
 – Jezu, proszę Cię, nie mów tak, bo Cię zabiją. Daj spokój. Po co ich drażnić? Ty wiesz, jacy są wrażliwi na swoim punkcie.
 Już niektórzy z adresatów oprzytomnieli. Już zaczęła się reakcja. Jeszcze nieskoordynowana. Dobiegały do Niego okrzyki, zapytania. Jeszcze im się nie chciało wierzyć, że to jest możliwe, żeby On ośmielał się ich wprost atakować.
 – Co On mówi? Czy On o nas mówi?
 – Oszalał. Zawsze mówiłem, że to wariat!
 – Szatan Mu rozum pomieszał!
 Owszem, krążyły na ich temat anegdoty, wymieniano siedem kategorii faryzeuszów, ale przecież oni byli w narodzie najwyższym autorytetem, niepodważalną świętością. Zwracano się do nich z największym szacunkiem, ich godność uznawano bez zastrzeżeń, przynajmniej oficjalnie.
 To, co od lat w Nim się gromadziło, cała gorycz niespełnionych nadziei wobec tych, którzy siebie kiedyś nazwali rewolucyjnymi reformatorami religii Mojżeszowej, którzy zapowiadali powrót do pierwotnej czystości, do źródeł, do tekstu Mojżeszowego. Te wszystkie głupstwa, które piętrzyły się w ich szkołach talmudycznych, a które Go wciąż tak raziły, teraz mógł wreszcie wypowiedzieć. Zaczął podawać konkrety:
 – Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy, bo obchodzicie morze i ziemię, żeby pozyskać jednego współwyznawcę. A gdy się nim stanie, czynicie go dwakroć bardziej winnym piekła niż wy sami.
 Stwierdził, że „piekło” stanowiło jakby cezurę. To ich oprzytomniło do reszty. Zachowali się jak podcięte batem konie. Niektórzy faktycznie zerwali się na równe nogi, wpatrując się w Niego wybałuszonymi oczami, jakby Go po raz pierwszy zobaczyli. Niektórzy podnieśli do góry ręce, wzywając chyba pomsty Boga. Ale i podniosły się krzyki:
 – Jak On śmie na nas, nauczycieli Izraela, krzyczeć, nam wymyślać!
 Nasilił głos, żeby być dokładnie słyszanym. Pozostał przy konkretach. Zaczął dalej przytaczać ewidentne nonsensy, głoszone przez ich „mądrych” rabinów:
 – Biada wam, przewodnicy ślepi, którzy mówicie: Kto by przysiągł na Przybytek, to nic nie znaczy, lecz kto by przysiągł na złoto Przybytku, ten jest związany przysięgą. Głupi i ślepi. Cóż bowiem jest ważniejsze, złoto czy Przybytek, który uświęca złoto.
 Wybuchł rwetes. Dobiegały do Niego poszczególne okrzyki.
 – Jak śmiesz tak się o nas wyrażać i nas krytykować! Jakim prawem! To my jesteśmy od tego, by pouczać! To my jesteśmy nauczycielami Izraela! Tobie milczeć i słuchać! Ty nie masz nic do gadania!
 Odczekał chwilę, żeby się wykrzyczeli, ale wzrastał w Nim gniew: „Nieodmiennie uważają siebie za nietykalnych. I chcieliby, abym i ja ich tak traktował”. Ich arogancja i bezkarność zawsze wywoływały w Nim oburzenie. Zwłaszcza teraz. Nie wytrzymał. Zaczął mówić podniesionym głosem:
 – Mówicie: Kto by przysiągł na ołtarz, to nic nie znaczy, lecz kto by przysiągł na ofiarę, która jest na nim, ten jest związany przysięgą. Ślepi! Cóż jest ważniejsze, ofiara czy ołtarz, który uświęca ofiarę. Kto więc przysięga na ołtarz, przysięga na niego i na wszystko, co na nim leży. A kto przysięga na Przybytek, przysięga na Tego, który w nim mieszka. A kto przysięga na niego, przysięga na tron Boży i na Tego, który na nim zasiada.
 Patrzył nie tylko na faryzeuszów, ale i kontrolował reakcję wszystkich zgromadzonych. Reakcja była niejednolita. Były twarze tak rozjaśnione, jakby zobaczyły czy słyszały anioła, który prosto zstąpił z nieba i do nich zaczął przemawiać, jakby ktoś zrzucił z nich maskę, jakby zdjął z nich więzy. Czuł prawie namacalnie, że wypowiada to, co oni myśleli i myślą, ale nigdy nie mieli śmiałości tego wypowiedzieć, przełamać schemat, opory, kompleksy, w których tkwią. I wreszcie ktoś się odważył – odważył pomimo wszystko, nawet za cenę życia – nazwać po imieniu to, co było dotąd otoczone zmową milczenia, strachem przed konsekwencjami, przed zemstą, przed nienawiścią wszechmocnych nauczycieli ludu. A On nie miał już żadnych oporów:
 – Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy. Bo dajecie dziesięcinę z mięty, kopru i kminku, lecz pomijacie to, co ważniejsze jest w Prawie: sprawiedliwość, miłosierdzie i wiarę. To zaś należało czynić, a tamtego nie opuszczać. Przewodnicy ślepi, którzy przecedzacie komara, a połykacie wielbłąda.
 Zauważył, że Go słuchali uważnie nawet niektórzy spośród faryzeuszów. Wpatrzeni w Niego jak w Mojżesza, starali się nie uronić ani jednego słowa, które wypowiadał, i rozumieć to, co mówił, jak i tę gorycz, która Go przepełniała. Uciszali swoich poirytowanych kolegów.
 To było Jego wyznanie wiary, treść Jego posłania, Jego protest przeciwko temu co małe, podłe, zakłamane:
 – Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy! Bo dbacie o czystość zewnętrznej strony kubka i misy, a wewnątrz pełne są one zdzierstwa i niepowściągliwości. Faryzeuszu ślepy! Oczyść wpierw wnętrze kubka, żeby i zewnętrzna jego strona stała się czysta.
 Ale widział i twarze przestraszone, zgorszone miny, potępiające Jego wypowiedzi: Ludzi, którzy nic nie zrozumieli, a Jego słowa odczuli jako szarganie świętości, naruszenie oficjalnej nauki synagogi, porządku ustanowionego przez Boga samego. Widział w ich oczach dezaprobatę dla tego, że się posunął za daleko, za dopuszczalne granice. To dotyczyło nie tylko obcych ludzi, ale i Jego uczniów. Nie mówiąc o Judaszu, bo ten siedział z kamienną twarzą, wyraźnie dając do zrozumienia, że odcina się od tego wszystkiego, co padało z Jego ust.
 Już trudno było Mu mówić. Panował taki rejwach w grupie faryzeuszów, że nie wiedział, czy Go jeszcze ktoś słyszy, wobec tego nasilił swój głos do krzyku: „Jeżeli to ma być ostatnie moje wystąpienie wobec nich, to niech usłyszą wszystko do końca”. Bo jeszcze miał dużo do powiedzenia. Śpieszył się, bojąc się, że Mu przerwą: wpadną na schody i dojdzie do jakichś rękoczynów. Wołał, ile tylko miał sił:
 – Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy! Bo podobni jesteście do grobów pobielanych…
 Gdy to wypowiedział, fala okrzyków opadła, prawie że się uciszyło. Uderzenie było zbyt potężne, by mogli je przyjąć. Zostali nim zdruzgotani: porównać ich do grobów pobielanych, które straszą w dzień i w nocy, ostrzegają, by się nie zbliżać, by się nie zanieczyścić – to było ponad ich możliwości. Zobaczył twarze z otwartymi ustami, wybałuszonymi oczami, jak ryby wyciągnięte z wody, czekające na śmiertelne uderzenie. A On nie obniżył nasilenia głosu i wołał nadal:
 – …które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa!
 Mógłby na tym porównaniu skończyć. Ale patrząc na ich otępiałe twarze, dopowiedział rzecz do końca:
 – Tak i wy z zewnątrz wydajecie się ludziom sprawiedliwi, lecz wewnątrz jesteście pełni obłudy i nieprawości.
 Dopiero teraz zareagowali krzykiem wściekłości.
 – Śmierć! Śmierć temu bluźniercy, świętokradcy! Oszalał! A mówiliśmy, że oszalał i sam nie wie, co mówi!
 – Nie oszalał, ale wreszcie pokazał swoje oblicze! Ten Samarytanin!
 Już zaczęli się przepychać przez siedzących przed nimi. Już jeden czy drugi uskoczył w bok, na Dziedziniec Pogan, biegnąc najwyraźniej po pomoc. Usłyszał okrzyk Piotra:
 – Robimy zaporę!
 I zobaczył, że Jego chłopcy rozstawiają się murem, by stanowić tamę na wypadek, gdyby faryzeusze faktycznie chcieli Go zaatakować.
 Ale On wcale nie miał zamiaru kończyć. Mówił. Odpowiadał na ich zachowanie się. Ale dalsze Jego słowa utonęły we wrzasku, który zapanował w całym krużganku. Jeszcze wykrzyknął:
 – Węże, plemię żmijowe! Jak wy możecie ujść potępienia w piekle?
 Usłyszał okrzyk, z którym zwracał się do Niego „ich” uczony w Piśmie: Szymon Trędowaty:
 – Tymi słowami nam też ubliżasz!
 Przycichło. O swoje prawa upominała się elita: uczeni w Piśmie. Odparł:
 – I wam, uczonym w Prawie, biada! Bo wkładacie na ludzi ciężary nie do uniesienia, a sami jednym palcem ciężarów tych nie dotykacie. Biada wam, ponieważ budujecie grobowce prorokom, a wasi ojcowie ich zamordowali. A tak jesteście świadkami i przytakujecie uczynkom waszych ojców, gdyż oni ich pomordowali, a wy im wznosicie grobowce. Dlatego też powiedziała Mądrość Boża: Poślę do nich proroków i apostołów, a z nich niektórych zabiją i prześladować będą. Tak na tym plemieniu będzie pomszczona krew wszystkich proroków, która została przelana od stworzenia świata, od krwi Abla aż do krwi Zachariasza, który zginął między ołtarzem a przybytkiem. Tak, mówię wam, na tym plemieniu będzie pomszczona. Biada wam, uczonym w Prawie, bo wzięliście klucze poznania: samiście nie weszli, a przeszkodziliście tym, którzy wejść chcieli.
 Ale też Mu nie dali skończyć. Już nie słyszał nawet siebie samego, tylko hałas, jak szum morza, przez który przebijały się poszczególne głosy:
 – Skończ! Nie chcemy Cię słuchać! Nie słuchamy tych bredni szaleńca! Szatan Go opętał! Z piekła rodem, syn Belzebuba!
 W zasadzie już skończył. Miałby jeszcze niejedno do powiedzenia, ale nie chciał przeciągać struny, choć chyba wszyscy tu zgromadzeni uważali, że ją i tak przeciągnął. A poza tym już nie bardzo miał siłę, by przekrzykiwać nieustannie ten wrzask. Musiał pozwolić, aby Jego gardło odpoczęło. Ale nie uważał rozmowy za skończoną. Wbrew temu przerwał i usiadł. Był zupełnie wyczerpany. Nad Nim przewalał się huragan ludzkiego krzyku. Nawet nie usiłował wychwycić zdań czy słów, które by Go zorientowały, co faryzeuszów i doktorów tak rozzłościło, czym ich najbardziej dotknął, co ich zabolało.
 Nagle oprzytomniał. Wrzask uciszył się. Jeszcze tu i ówdzie trwały okrzyki, ale i te gasły. Niewątpliwie ktoś uciszał ten wybuch wściekłości. W tej zamierającej burzy posłyszał wyskandowane zdanie:
 – Sam o sobie wydajesz świadectwo! Świadectwo Twoje nie jest prawdziwe!
 Podniósł głowę. Wypatrzył mówiącego, którego głos był Mu znajomy. Tak, to był Szymon Trędowaty.
 Uznał, że nie powinien tego zarzutu zostawić bez odpowiedzi. Dźwignął się na nogi, choć poczuł ich drżenie, i zaczął odpowiadać:
 – Nawet jeżeli ja sam o sobie wydaję świadectwo, świadectwo moje jest prawdziwe, bo wiem, skąd przyszedłem i dokąd idę. A sąd mój jest prawdziwy, ponieważ ja nie jestem sam, lecz ja i Ten, który mnie posłał. W waszym prawie jest napisane, że świadectwo dwóch ludzi jest prawdziwe. Świadczy o mnie Ojciec, który mnie posłał.
 Mówił to, ale zarazem obserwował, że idą posiłki dla faryzeuszów. Szybko, biegiem, na skos przez Dziedziniec Pogan podążały ku Niemu grupy ludzi. To byli faryzeusze, ale nie tylko. Ludzie świeccy, chyba jacyś ich zwolennicy.
 Znowu wystrzelił okrzyk:
 – Gdzie jest Twój Ojciec?!
 „Szymon gra na czas – przeszło Mu przez myśl – niech tak będzie”.
 – Nie znacie ani mnie, ani Ojca mojego. Gdybyście mnie poznali, poznalibyście i Ojca mego.
 – Kimże Ty jesteś?
 Jedno nie ulegało wątpliwości, że nie podarują Mu tych „biada”, jakie skierował przeciwko nim. I nie będą szukali nowych sposobności. Już teraz, dziś zechcą zemścić się na Nim. Szymon Trędowaty przytrzymywał Go byle jaką gadaniną, czekając, by doszły posiłki i wtedy przystąpi do ataku. Nie tylko On to zauważył, że robi się niebezpiecznie. Piotr nachylił się ku Niemu:
 – Chodźmy stąd, bo będzie chyba gorąco. Za dużo ich idzie. Nie damy im rady. A poza tym za dużo tu kamieni.
 Skąd Piotr naraz taki przewidujący? Rozejrzał się. Faktycznie, pod ścianą piętrzył się stos gruzu, odłamków płyt marmurowych, porozbijane jakieś kolumienki. „Kamienowanie?”
 – Nie. Dla mnie przewidziane jest ukrzyżowanie – mruknął trochę do niego, trochę do siebie. – Nie martw się. Pamiętam dobrze, co mi Salome przepowiedziała.
 Do gromadzących się coraz liczniej faryzeuszy i doktorów zawołał pełnym głosem:
 – Gdy wywyższycie Syna Człowieczego, wtedy poznacie, że ja jestem i że ja nic sam nie czynię, ale mówię, czego mnie Ojciec nauczył. Głoszę to, co widziałem u mego Ojca, wy czynicie, coście słyszeli od waszego ojca. Teraz usiłujecie mnie zabić, człowieka, który wam oznajmił prawdę usłyszaną u Boga.
 Jednak widział, że robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Ale wciąż szkoda Mu było tej rozmowy. I to nawet nie ze względu na faryzeuszów, chociaż przecież oni byli pierwszymi adresatami, ale ze względu na swoich uczniów, którzy śledzili tę rozmowę z najwyższą uwagą. „Tak mało mówię do nich o sobie, niech usłyszą przynajmniej teraz”.
 – Kto jest z Boga, słów Bożych słucha. Wy dlatego nie słuchacie, bo nie jesteście z Boga.
 – Czyż nie mówimy słusznie, że jesteś Samarytanin i czarta masz? – usłyszał odpowiedź.
 Przez cały ten czas jedynym Jego rozmówcą był Szymon Trędowaty. Znał go z tylu już rozmów. Ale jeszcze go takiego jak dziś nie widział. Miał wrażenie, jakby spotkał się z żołnierzem, który dotąd walczył na „tępe miecze”, a teraz zdjął ochraniacze i walczy „na ostre”. „Chce faktycznie doprowadzić do samosądu, do ukamienowania mnie. Chyba, że się wycofam. Wyraźnie zmierza do tego, żebym nie miał wyjścia”. Odpowiedział spokojnie:
 – Ja czarta nie mam, ale czczę Ojca mego. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam, jeśli kto zachowa moją naukę, nie zazna śmierci na wieki.
 – Teraz wiemy, że czarta masz. Abraham umarł i prorocy, a Ty mówisz: Jeśli kto zachowa moją naukę, nie zazna śmierci na wieki. Czy Ty jesteś większy od naszego ojca Abrahama, który przecież umarł!
 Wyraźnie Go prowokował, wiedząc, co odpowie. Ale postanowił nie wycofywać się. Nie tylko odpowiadał na jego pytania, ale je poszerzał. Znowu i w tym wypadku tak postąpił:
 – Jeżeli ja sam siebie otaczam chwałą, chwała moja jest niczym. Ale jest Ojciec mój, który mnie chwałą otacza, o którym wy mówicie: Jest naszym Bogiem. Ja Go znam. Gdybym powiedział, że Go nie znam, byłbym podobnie jak wy kłamcą.
 Już myślał, że po tym zdaniu Go zaatakują. Ale jeszcze i to przełknęli, udali, że nie słyszą, że nie rozumieją. Teraz zaistniała sytuacja odwrotna: to On ich prowokował, to On ich wzywał do reakcji, a oni się wycofywali i robili uniki. Tę niebezpieczną grę śledzili uczniowie. Również Piotr, na którego od czasu do czasu rzucał spojrzenie i widział, jak mu tężeje twarz. Prawie w ostatniej chwili rzucił Mu:
 – Furtka jest za Tobą w murze. Ale teraz nie odwracaj tam głowy.
 – Abraham, ojciec wasz, rozradował się z tego, że ujrzał mój dzień – ujrzał go i ucieszył się.
 – Pięćdziesięciu lat nie masz i Abrahama widziałeś?
 To było przyciśnięcie do ściany. Poprzednie Jego zdanie nie uprawniało Szymona do takiego pytania. Mógł się jeszcze z niego wykręcić. Ale nie chciał. Jeżeli to ma być godzina prawdy – niech będzie, choć wiedział, że to może być Jego ostatnie zdanie w życiu:
 – Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam, zanim Abraham się stał, jam jest.
 Tak, to było to. Odpowiedzią był okrzyk, który zabrzmiał jak klaśnięcie kamienia o kamień:
 – Zbluźnił!
 Zawtórował mu wrzask faryzeuszów:
 – Śmierć Mu!
 Rzucili się do sterty gruzu, roztrącając zdezorientowanych ludzi. I to był równocześnie moment, który pozwolił Piotrowi uratować Mu życie – gdyż obiema rękami chwycił Go w pół i, zasłaniając Go sobą, błyskawicznymi susami zaczął biec ku zbawczej furtce. Jeszcze krzyknął ku reszcie chłopców:
 – Blokujcie nas.
 Za moment znaleźli się przy bramce, którą teraz Piotr szarpnął, odsłaniając niewielki otwór w murze.
 – Wchodź! – usłyszał jego okrzyk.
 Schylił się, jak tylko mógł, i znalazł się po drugiej stronie. Tuż za Nim wsunął się Piotr.
 Gdy pierwsze kamienie rozpryskiwały się na murze, Piotr zatrzaskiwał za sobą drzwi.
 – Trafili Cię, Jezu?
 – Nie. A ciebie?
 – Też nie. Poczekaj. Zaraz biegniemy – Piotr był dziwnie spokojny.
 Na drzwi runął grad kamieni.
 – Uciekajmy – przynaglał go.
 – Poczekaj, jeszcze moment.
 Piotr wciąż coś tam jeszcze przy drzwiach manipulował, a potem porwał Go pod ramię i wolniej, ale przecież jak na te ciemności w szalonym tempie, zaczęli biec. Dopiero po chwili, gdy wzrok Jego oswoił się z ciemnością, zauważył jakieś okna czy tylko dziury w murze, przez które wlewał się słaby blask dzienny, umożliwiający im w ogóle jakieś poruszanie się.
 – Uważaj, teraz schody – usłyszał ostrzeżenie Piotra.
 Tak, spostrzegł je. A więc po schodach, po dwa, trzy na raz, byle szybciej, byle dalej od tych, którzy za chwilę wpadną tutaj w pogoni za nimi. Schody, schody, schody, bez końca schody, aż do zadyszki, kiedy nie ma czym oddychać, kiedy zdaje się, że serce rozwali klatkę piersiową. Wreszcie koniec biegu. Przystanęli. Nasłuchiwali, starając się, by przez swoje oddechy usłyszeć odgłosy pogoni. Ale nic się nie działo. Trwała cisza.
 – No, nasi chłopcy sprawili się na medal. Nikogo nie przepuścili. Ale ile oberwali, to oberwali – słyszał zdyszany wciąż szept Piotra.
 – Co dalej? – spytał.
 – Teraz wychodzimy na Dziedziniec Kobiet. I zachowujemy się tak, jak gdyby nigdy nic – Piotr instruował.
 – Tylko jeszcze chwila odpoczynku, żebyśmy nie wyglądali na uciekinierów.
 – W porządku.
 Odczekali jeszcze chwilę, poprawili suknie, sznury, włosy, brody i gdy uznali, że wyglądają normalnie, pchnęli drzwi. Faktycznie, byli na Dziedzińcu Kobiet. Ogromna płaszczyzna była zapełniona w miarę gęstym tłumem.
 – Wiadomo, szabat. Nie ma się co dziwić, że tyle ludzi – tłumaczył Piotr, jakby to było konieczne. – Całe szczęście dla nas, bo łatwiej zniknąć.
 – A teraz się zachowujemy jak jerozolimczycy, którzy świętują.
 Już Go tu i ówdzie ludzie rozpoznawali, pozdrawiali Go, pokazywali jedni drugim, wymieniali uwagi, uśmiechy.
 – Ale skąd ty znałeś to przejście? – zapytał Piotra w miarę spokojnie, jakby to chodziło o pogodę.
 – Ja już od dawna z Szymkiem przemyśliwałem, czy jak wolisz, przewidywałem rozmaite wersje zamachu na Ciebie. W wolnych chwilach przeglądnęliśmy wszystkie kąty, szukając jakichś możliwości ucieczki z Portyku Salomona, który sobie upatrzyłeś jako swoje miejsce. Zupełnie przypadkowo odkryliśmy to przejście.
 – Skąd ono?
 – Resztki starej, jeszcze chyba salomonowej świątyni, które kiedyś zostaną zasypane gruzem, ale póki co, przysłużyły nam się. Założyliśmy tę dziurę jakimiś prowizorycznymi drzwiami i – jak znalazł. Oczywiście, wnętrze tego przejścia trochę inaczej wyglądało. Pełne było jakiegoś gruzu. Ale chwyciliśmy się za robotę i doprowadziliśmy je do porządku.
 – Dziwię się, że jeszcze nie przyszli.
 – Nie zauważyłeś w ciemnościach, że ja uruchomiłem wielki kamień, który zawalił za nami wejście.
 – Istotnie, nie zauważyłem.
 – Bo też i nie kosztowało mnie to wiele roboty, wysunąłem klin, a kamień umieszczony na pochylni potoczył się sam.
 – To tak, jak to chętnie stosują w grobowcach.
 – Dokładnie tak.
 – No wreszcie! – usłyszał głos Janka i zaraz ten wyłonił się spośród tłumu; rozpędzony wpadł Mu w objęcia.
 – Już myśleliśmy, żeście wrócili do Betanii albo nie wiem dokąd. Szukamy was i szukamy.
 – A co z wami? – zapytał z troską Piotr. – Nikomu się nic nie stało?
 – A cóżby nam się mogło stać. Owszem, nie powiem, wpadli na nas faryzeusze. I może by do czego doszło, ale Szymek rozkazał, żeby ich przepuścić – teraz włączył się do rozmowy Jakub. – Tośmy ich przepuścili. Oni otworzyli drzwi i przekonali się, że za drzwiami jest skała – mówił dalej, ale Janek mu przerwał, wołając:
 – Ja, ja, ja opowiadam, ty się nie wtrącaj! – i sam zabrał głos: – No i wyobraź sobie, Jezu, co było dalej. Oni zbaranieli i myśmy zbaranieli. I oni z pewnością pomyśleli, żeś Ty czarodziej. Myśmy też tak pomyśleli, ale Szymek nam potem wszystko wytłumaczył. No to przybiegliśmy was tu szukać.
 – Ale nie zaraz, nie zaraz – przerwał mu znowu Jakub.
 – Ja opowiadam, ja, ty się zawsze musisz wtrącić i wszystko zepsuć – Janek protestował. – Oczywiście, że nie zaraz, dopiero gdy się faryzeusze rozeszli jak niepyszni, pobiegliśmy na Dziedziniec Kobiet.
 – Ale nie wszyscy – wtrącił Jakub.
 – Oczywiście, że nie wszyscy, bo też nie wszystkim Szymek opowiedział o tym kamieniu – Janek znowu się poprawił, wchodząc w słowo brata. – A was nigdzie nie było. Ale was wreszcie znaleźliśmy.
 – Nie boisz się, że nas tu mogą złapać ci sami faryzeusze? – zapytał go nieoczekiwanie Piotr.
 – Tutaj? Niech nas znajdują! Tu nam nic nie zrobią. Przy wszystkich ludziach?
 – Tam też było dużo ludzi.
 – Ale to był moment – poparł Janka brat. – Na zasadzie zaskoczenia mogło się to stać. Ale już za chwilę i tam ludzie by ich rozgonili.
 – Tylko wtedy byłoby już po wszystkim – stwierdził jak zwykle konkretny Piotr – ale teraz zejdźmy na Dziedziniec Pogan, bo tam nas na pewno nie szukają.
 Schodzili w dół, wynajdując większe grupy ludzi i idąc z nimi. Ta rozmowa na tematy techniczne, konkretne jakoś Go uspokoiła. Ale tylko częściowo. Teraz znowu wracała do Niego tamta rzeczywistość niedawnej rozmowy – utarczki, awantury z faryzeuszami. Tamtej problematyki, ich niechęci wobec Niego, pogardy, nienawiści, zarzutów Mu stawianych, przezwisk. Zabrzęczały znowu: „wariat”, „opętany”, „ma w sobie diabła”, „szalony”, „głupi cham”. – „Z tym odejdę. Takich pozostawię – ślepych na prawdę, którą Ojciec objawił we mnie i przeze mnie”.
 Już zeszli na Dziedziniec Pogan, gdy zobaczył tuż obok schodów niewidomego żebraka. Znał go, znali go też Jego chłopcy, znała go cała Jerozolima i pielgrzymujący na Święta jako tego, który jest niewidomy od urodzenia. Zatrzymał się.
 – Tak wygląda nasz naród: pogrążony w ciemnościach niewiedzy, zabobonu, fałszywej nauki doktorów w Piśmie i faryzeuszów – mówił trochę do swoich chłopców, a trochę do siebie.
 Byli tak zatopieni w rozmowie, że nie zrozumieli Go. Przystanęli obok Niego. Popatrzyli niepewnie. Piotr zapytał:
 – O co Ci chodzi?
 Niespodziewanie Janek, zerkając na biedaka, wyskoczył z pytaniem, jakby chciał zmienić temat, niezrozumiały dla wszystkich:
 – Rabbi, kto zgrzeszył, że ten się urodził niewidomym – on czy jego rodzice?
 Opadły Mu ręce. „Ja mam za kilka miesięcy zginąć. Na te tematy mówiłem tysiąc razy, a mój ukochany uczeń opowiada takie rzeczy”. Ale, nie okazując zniecierpliwienia, odpowiedział:
 – Ani on nie zgrzeszył, ani jego rodzice. Ale niech się w nim objawią sprawy Boga. – Mówił dalej, bardziej do siebie niż do otaczających Go apostołów: – Potrzeba nam pełnić dzieła Tego, który mnie posłał, dopóki jest dzień. Nadchodzi noc, kiedy nikt nie będzie mógł działać. Jak długo jestem na świecie, jestem światłością świata.
 Dopiero po chwili spostrzegł, że uczniowie przysłuchują się temu z taką samą niepewnością jak poprzednio. Już nie chciał im nic tłumaczyć. Schylił się, wziął trochę śliny z ust na palec, roztarł z prochem. Powstała na palcu grudka mokrego błota. Zbliżył się z tym do żebrzącego, który, nieświadomy co się dzieje, podnosił twarz ku Niemu jak słonecznik do słońca, z niewidzącymi gałkami oczu.
 – Zamknij powieki – polecił niewidomemu.
 A gdy je zamknął, posmarował je błotem trzymanym na palcu.
 – Jezu, co Ty robisz – przerwał Mu Janek – po co tak?
 – Takim błotem głupoty, nieświadomości i zabobonu zamknięte są oczy naszego narodu. W takiej ciemności tkwi, zamknięty na światło Boże, które Ojciec mu dał przeze mnie.
 Polecił niewidomemu:
 – Idź, obmyj się w sadzawce Siloe. Tak będzie widział każdy, który słucha moich słów.
 Niewidomy wstał i z wyciągniętymi przed siebie rękami, szeroko rozstawiając nogi, zaczął iść drobnymi kroczkami w stronę Krużganka Królewskiego. Nawet się zdziwił, że kaleka tak bez pytania Go posłuchał.
 – Zaprowadzić go? – spytał nieproszony Janek.
 Skinął głową. A ten wziął niewidomego pod rękę i, podskakując jak mały dzieciak, na wpół biegnąc, na wpół idąc, szybko oddalił się z żebrakiem, znikając wśród tłumu. Popatrzył za nimi i powiedział do Piotra:
 – Warto by rozglądnąć się za resztą naszych chłopców. Chodźmy do Portyku Salomona, z pewnością niektórzy tam na nas czekają.

 Siedzieli już dłuższy czas „u Salomona”, jak to w skrócie chętnie mówili. Nie było tylko Janka i Piotra. Zaczął się o nich bać, że mogło się im coś niedobrego przytrafić, ale usłyszał, a potem zobaczył biegnącego Janka. Biegł, podskakując to na jednej, to na drugiej nodze – jak on to chętnie robił, zwłaszcza gdy był uradowany.
 – Przejrzał, przejrzał! Już widzi, już widzi i to bardzo dobrze, i to bardzo dobrze! – wołał, podśpiewując.
 Przeskoczył stopnie dzielące płaszczyznę portyku od dziedzińca i rzucił się w Jego ramiona:
 – Jezu, dziękuję Ci, dziękuję, żeś go uzdrowił. Ty wiesz, jaki on teraz szczęśliwy? Jak on się cieszy! Na pewno tu nawet przyjdzie, żeby Ci podziękować. Szkoda tylko, że mu nie powiedziałem, gdzie Cię ma szukać.
 – Ot, cały Janek, słodkie kocię, kazał mu podziękować, tylko nie powiedział komu i gdzie – usłyszał mruknięcie Jakuba.
 – A właśnie, że wie kto. Wie! Bo usłyszał, jak się do Ciebie zwracałem. A że nie wie gdzie? To poszuka.
 – I jak to było? – spytał Filip.
 – Szkoda, żeście ze mną nie poszli. To stało się tak całkiem po prostu. Gdy go przyprowadziłem do sadzawki, nachylił się, wziął w dłonie wodę jak do mycia, obmył się, tak jak kazałeś, i krzyknął: „Widzę!” Rzucił mi się na szyję, jakbym to ja go uzdrowił. A potem pobiegł – pobiegliśmy – do świątyni, w miejsce, gdzie od lat siedział i żebrał, tam, gdzieś Ty go spotkał, Jezu. Myślał, że Cię tam jeszcze zastanie. No i pobiegliśmy.
 – Pobiegliście – Jakub dorzucił ironicznie.
 – Tak. To całkiem młody człowiek.
 – Ja mówię, żeś ty sobie biegał, a myśmy tu na ciebie czekali.
 – Ale za to wszystko widziałem i słyszałem, i mogę ci teraz opowiadać. A więc ci opowiadam, że my tam wpadamy, a inne dziady, te które tam w rządku siedzą, pytają: „A tyś kto?” A ten do nich: „Jak to, nie poznajecie mnie?” „Przecież ty byłeś ślepy”. „Tak, ale mnie Jezus uleczył”. I wyobraźcie sobie: jedni uwierzyli, a drudzy nie. Mówili, że to ktoś inny.
 – Mogę to sobie wyobrazić – dorzucił Filip. – Przecież to nie tylko ta zmiana, że nie widział, a widzi, ale taki człowiek inaczej się zachowuje, inaczej chodzi, inaczej rozmawia.
 Słuchał tego, co sobie uczniowie opowiadali, a równocześnie myślał o Izraelu: „Co by się stało, gdyby mój naród przyjął moje tłumaczenie Pisma Świętego? Jakąż rewolucję wprowadziłby nie tylko u siebie! Inne narody powiedziałyby tak, jak ci żebrzący: »To nie ten sam naród. To ktoś zupełnie inny. Taki radosny, otwarty, przyjacielski, ufny. A był taki zakompleksiony, strachliwy, wciąż skarżący się, że go prześladują, zarozumiały, pyszałkowaty, wynoszący się nie wiadomo dlaczego ponad inne narody, gardzący nimi«”.
 A tymczasem Janek dalej opowiadał:
 – Pojawili się też faryzeusze. Spytali go, jak to, Jezu, zrobiłeś, a on opowiedział wszystko, również o tej grudce błota. To wiesz, co oni powiedzieli? „Człowiek ten nie jest od Boga, bo nie zachowuje szabatu”.
 – Wszyscy? – upewniał się Jakub.
 – Nie wszyscy. Byli tacy, którzy mówili: „W jaki sposób człowiek grzeszny może czynić takie znaki?”. I zaczęli się kłócić.
 – To czemu tego nie mówiłeś – Jakub znowu go zaatakował.
 – Przecież ci mówię.
 Ten tylko machnął ręką i zrobił parę kroków, jakby chciał odejść, ale powrócił.
 – „A ty co o Nim myślisz, o Tym, który otworzył ci oczy?” pytali żebraka – Janek dalej zdawał relację.
 – A on co na to, co na to? – spytał Filip.
 – „To prorok” – odpowiadał. Ale byli tacy, którzy w ogóle nie wierzyli, żeś Ty, Jezu, taki cud uczynił.
 – No i co dalej? – Filip się niecierpliwił.
 – Przywołali rodziców uzdrowionego, bo ci akurat byli w świątyni ze względu na szabat. Oni już wiedzieli o uzdrowieniu, no i zaraz przyszli.
 – Rzeczywiście – potwierdził Piotr, który się co dopiero pojawił. – Zrobiła się z tego uzdrowienia sensacja. Już wie cała Jerozolima. I popatrz, jak to jest głupio. Uzdrawiałeś w Galilei setki ludzi. I nic. Jakby mucha przeleciała. Zrobiłeś jeden cud, ale że w Jerozolimie, to trzęsienie ziemi.
 – No to chcecie słuchać, czy nie chcecie? – zdenerwował się Janek.
 – Ależ oczywiście.
 – Przyszli rodzice, aż się zdziwiłem, że tak natychmiast. „Czy to wasz syn? I jak to jest, że teraz widzi?” – spytali ich faryzeusze.
 – No i co? – Filip denerwował się.
 – Ale to jerozolimczycy i też chcą jeszcze pożyć, więc nabrali wodę w usta i nic nie wiedzą. Owszem, że to ich syn, ale dlaczego widzi, to nie wiedzą i powiedzieli: „Jego spytajcie, ma swoje lata, niech mówi za siebie”.
 – A dlaczegóż tak ostrożnie? – zdziwił się Filip.
 – Bo już poszła wiadomość po mieście, że faryzeusze zagrozili: „Kto oświadczy, że to Ty uczyniłeś taki cud i Ciebie uważa za Mesjasza, zostanie wyrzucony z synagogi”.
 – No i co dalej? – nastawał Filip.
 – Ano, nie było wyjścia i sprowadzili ponownie żebraka i z krzykiem na niego: „My wiemy, że ten człowiek – nie powiedzieli ani razu: Jezus – Janek miał minę zgorszoną – jest grzesznikiem”. Ale tamten nie w ciemię bity. Zamrugał „nowymi” oczkami, przekręcił główkę…
 Patrzył na Janka i podziwiał jego kunszt aktorski. On nie tylko opowiadał, ale odgrywał wszystkie opowiadane sceny. Teraz stał z przekręconą głową i mówił:
 – „Czy On jest grzesznikiem, tego nie wiem. Jedno wiem: byłem niewidomy, a teraz widzę”. To oni znowu: „Cóż ci uczynił?” Ale on znowu nie utracił rezonu. Wiedział, że jak się przy powtórce pomyli o jedno słowo, to wpadnie. Wobec tego wykręcił się: „Już wam powiedziałem. Znowu chcecie słuchać? Czy i wy chcecie zostać Jego uczniami? – udał głupiego, ale i oberwał: „Bądź ty sobie Jego uczniem. My jesteśmy uczniami Mojżesza. My wiemy, że do Mojżesza Bóg przemówił. Co do Niego zaś, nie wiemy, skąd pochodzi”.
 Znowu odebrał to zdanie jako oświadczenie przedstawicieli całego Izraela. „Nawet ten cud nic nie pomógł. Jak ich, Ojcze, ku Tobie zwrócę?” – myślał bezradnie. „Po prostu nie zdążę. Może moi chłopcy to potrafią”.
 Tymczasem Janek ciągnął swoje opowiadanie:
 – A żebrak im ostro odpowiedział, tak jak prawdziwy Twój uczeń, jakby każdy z nas: „Dziwne to, że wy nie wiecie, skąd On pochodzi. A mnie oczy otworzył. Wiemy, że Bóg grzeszników nie wysłuchuje. Natomiast Bóg wysłuchuje każdego, kto jest czcicielem Boga i pełni Jego wolę”.
 – Janku, myślę, że on jest lepszy od niejednego z nas. Chciałbym to słyszeć z ust każdego, żeby miał taką odwagę im prosto w oczy to powiedzieć – zachwycił się Tadek.
 Ale Janek udał, że nie wie, o co chodzi, i mówił dalej:
 – On jeszcze więcej powiedział: „Od wieków nie słyszano, aby ktoś otworzył oczy niewidomemu od urodzenia. Gdyby ten człowiek nie był od Boga, nie mógłby nic uczynić”.
 – A co oni na to? – Filip nie ustawał.
 – Naprawdę się zdenerwowali: „Cały urodziłeś się w grzechach, a śmiesz nas pouczać! Wynoś się!”
 – A, jak tak, to trzeba go znaleźć – zdecydował.
 Poszli go szukać. Stał się dla Niego symbolem spraw, które się w ostatnich dniach rozgrywały między Izraelem a Nim. Ale uzdrowiony wpadł gdzieś jak kamień w wodę. Spotkał go dopiero, gdy wraz ze swoimi uczniami opuszczał świątynię, by udać się do Betanii. Był w otoczeniu jakichś faryzeuszów. Ten w pierwszej chwili zauważył Janka. Potem przeniósł wzrok na Niego i już wszystko zrozumiał.
 Jezus nie czekał aż przyjdzie, aby Mu podziękować, podszedł bliżej i zapytał:
 – Czy ty wierzysz w Syna Człowieczego?
 Żebrak zapytał Go:
 – A któż to jest, Panie, abym w Niego uwierzył?
 – Jest nim ten, którego widzisz i który mówi do ciebie.
 Zobaczył błysk zrozumienia w oczach. Odpowiedź padła natychmiast:
 – Wierzę, Panie – i pochylił się prawie do Jego stóp.
 Zaczął mówić powoli, licząc na jego inteligencję, którą ten wykazał w ciągu tych paru godzin wielokrotnie, a równocześnie chciał, by usłyszeli Jego słowa faryzeusze, którzy obserwowali to spotkanie z dezaprobatą:
 – Przyszedłem na ten świat, aby przeprowadzić sąd. Aby ci, którzy nie widzą, przejrzeli, a ci, którzy widzą, stali się niewidomymi.
 Patrzył mu w oczy i mógł stwierdzić, że żebrak Go zrozumiał. Zrozumiał, że odzyskanie fizycznego wzroku jest tylko szczegółem, a raczej symbolem czegoś nieskończenie ważniejszego, a co w skrócie można nazwać przejrzeniem duchowym na sprawy, które On światu głosi. Ale faryzeusze również wzięli to zdanie do siebie i teraz zapytali z wyrzutem w głosie:
 – Czyż i my jesteśmy niewidomi?
 Odpowiedział im surowo:
 – Gdybyście byli niewidomi, nie mielibyście grzechu. Ale ponieważ mówicie: „widzimy”, grzech wasz trwa nadal.

  Gdy powrócił ze swoimi chłopcami do Betanii, okazało się, że w domu wiedzą już wszystko o próbie ukamienowania Go. Bardzo różna była reakcja domowników. Marta była zapłakana. Jego Matka zareagowała tak, jak tylko Ona to potrafi. Podeszła do Niego, objęła Jego głowę rękami, przytuliła się do Jego serca i szeptała:
 – Syneczku, Syneczku, uważaj bardziej na siebie.
 Magdalena promieniała satysfakcją. Łazarz miał twarz zatroskaną:
 – Faryzeusze szaleją ze wściekłości. Jak świat światem, nikt nie odważył się powiedzieć im w twarz tyle, ile Tyś wylał na ich głowę w ciągu jednego swojego kazania.
 – A co na to ludzie? – zapytał Piotr.
 – Jak w takich wypadkach. Są tacy – tu chodzi zwłaszcza o inteligencję – którzy śmieją się w głos i mówią: „Wreszcie ktoś tym obłudnikom, chciwcom, pyszałkom nosa utarł”. Takie stanowisko, abstrahując od wszystkich innych względów, reprezentuje Magda. Ale gdym pytał naszą służbę, ci są zgorszeni i twierdzą, że na osoby Bogu poświęcone nie wolno tak mówić, bo to się równa z bluźnierstwem powiedzianym wprost przeciwko Bogu samemu. A więc widzisz dwa przeciwstawne stanowiska.
 – Ale miałeś zamiar coś innego mówić, a ja ci przerwałem – przeprosił go Piotr.
 – Ja bym się tym nie przejmował zbytnio, co ludzie mówią. Dla mnie ważne jest, co mówią faryzeusze.
 – A co oni mówią? – znowu pytał Piotr.
 – Podzielają w całości drugie stanowisko, uważają siebie za osoby nietykalne, a ponieważ zostali przez Ciebie, Jezu, tak zaatakowani, jak zostali, domagają się Twojej śmierci.
 – Ano, chcieli to wykonać.
 – Tylko jeżeli im się to nie udało, to nie znaczy, że zrezygnowali. Spróbują raz jeszcze, a jak się nie uda, to jeszcze raz i jeszcze raz.
 – Przez samosąd, a więc kamienowanie. Czy tak?
 – Tak. Nie mają zamiaru wytaczać Ci procesu. Oni to dobrze wiedzą, że po pierwsze, te zarzuty, które podają, nie uprawniałyby ich do żądania wyroku, ale po drugie, wiedzą, że o zatwierdzenie musieliby prosić Piłata, a tego nie zrobią. Wobec tego pozostaje im tylko samosąd.
 – Kamienowanie, innymi słowy – powtórzył.
 – Niekoniecznie kamienowanie. Rzucą się na Ciebie z gołymi rękami w kilku czy kilkunastu i po prostu uduszą Cię.
 Od chwili była w jadalni Marta i przysłuchiwała się temu z przerażeniem. Teraz wybuchła:
 – I po co Ci to wszystko, Jezu? Po co ich zaczepiasz?! Twoje kazanie zakrawa na czyste samobójstwo. Po co im wypominasz, jacy są? Przecież wszyscy to wiedzą. Nie mówisz nic nowego. Tylko się narażasz. Po co się pchasz w śmierć? Czy musisz? – i rozpłakała się w głos.
 – Nic nie rozumiesz – Magdalena stanęła w Jego obronie. – Przecież to był wykład prawd wiary, w które Jezus wierzy, które wyznaje, które nam przekazuje. Śledziłaś, co mówił?
 – Śledziłam, gdyś ty mi opowiadała.
 – No to wiesz. Przecież Jezus musi swoje przekonania wypowiedzieć, ubrać w słowa, zamknąć w całość. Przecież Jezus to nie tylko myśliciel, ale i scenarzysta, reżyser, aktor, wszystko w jednej osobie. To, co wie, musi jakoś przekazać w rozmaitych formach. Ostatnie kazanie jest jedną z nich. No trudno, niebezpieczeństwo musi wliczyć w koszty bycia nauczycielem. Przecież dopiero przez dzisiejszą awanturę po raz pierwszy do niektórych ludzi dotarło, że Jezus w ogóle jest, a dla drugich, którzy już to wiedzieli, stało się jasne, czego On chce, o co Mu chodzi. My, którzy jesteśmy z Jezusem na co dzień, jeszcze wciąż nie wiemy wszystkiego do końca, a co dopiero mówić o ludziach ulicy. Powszechne jest mniemanie, z którym spotykam się na co dzień, że Jezus to jeden z faryzeuszów. Od dziś na pewno Go przestaną mylić z faryzeuszami.
 – A nie mógłby sobie wynaleźć innych, mniej niebezpiecznych środków wypowiedzi?
 – Stosował i stosuje. Stosowali prorocy. Alboż to nie znamy przykładów, że brali na szyję łańcuchy, ukazując, że tak zostanie Izrael związany, jeżeli nie będzie posłuszny Bogu Jedynemu. Ale bywało i inaczej, choćby uleczenie z trądu dowódcy pogańskiego Naamana albo uratowanie od śmierci pogańskiej wdowy, aby uprzytomnić fanatycznym nacjonalistom izraelskim, że Bóg kocha również nie-Izraelitów, pogan. I wszystko ludzie potrafiliby zapomnieć, ale tych dwóch drobnych wydarzeń nie zapomnieli, a one niosą tamte wielkie treści.
 – Ale bez przesady.
 – Zgoda, bez przesady, a więc żeby nie wylać dziecka z kąpielą, żeby forma nie przerosła treści.
 – Jaki wniosek? – zapytał. – Czy mam opuścić Jerozolimę, czy jeszcze mogę w niej pozostać – zażartował.
 – Ja radzę, proszę, wracaj, i to nawet dzisiaj w nocy, do Galilei – Marta pierwsza dała odpowiedź. – Święta skończone. Nikt się nie zdziwi. Wielu już odeszło.
 – Uważam wprost przeciwnie – Magda sprzeciwiła się Marcie. – Zrobiłeś dzisiaj bardzo wiele. Zainteresowanie Twoją osobą wzrosło do zenitu. Jesteś na ustach wszystkich. Trzeba iść za ciosem, wykorzystać dobrą passę. Odejść, znaczyłoby zmarnować to, co zrobiłeś i zapłaciłeś za to tak wysoką cenę. Radzę Ci zostać jak najdłużej. Nawet parę tygodni. Ale nawet gdybyś jutro stwierdził, że trzeba odejść, to będziesz miał świadomość dobrze wykorzystanego dnia.
 – A ty co radzisz? – zwrócił się do Łazarza.
 – Ja, jak wiesz, mam absolutne zaufanie do Ciebie. Również do Twojej intuicji. Wierzę, że co zdecydujesz, będzie trafne.
 – A Ty, Mamo?
 – To co Łazarz – odpowiedziała cicho.
 – Dziękuję za wasze rady.
 Zwracając się do Piotra, powiedział:
 – Zrób, co tylko potrafisz, żeby zapewnić bezpieczeństwo na jutrzejszy dzień. Bo gdyby nie ty i Szymek, to byłoby dzisiaj ze mną krucho.
 – Dobrze – odpowiedział Szymek, uśmiechając się. – Postaramy się. Ale i Ciebie prosimy – nie ryzykuj zbytnio.