Biblioteka


9. Próba uwięzienia



 

Próba uwięzienia

 Gdy na następny dzień szedł do świątyni wraz ze swoimi chłopcami, zbliżył się do Niego Szymek:
 – Nie wiem, co zastaniemy na miejscu, ale jak mogę przypuścić, ucieczka do tego przejścia podziemnego jest już niemożliwa. Nie możemy na nie liczyć. Wobec tego mam następującą propozycję: Nie wolno Ci wygłaszać żadnych ostrych zdań, gdy stoisz samotnie na schodach, bo wtedy jesteś wystawiony na cel jak tarcza ćwiczebna. Trafić Cię ciężkim kamieniem nie stanowi żadnej trudności. Możesz zginąć w jednej chwili.
 – Wobec tego co proponujesz? – słuchał go uważnie.
 – Gdy będziesz miał zamiar im powiedzieć jakieś ostre słowa, to schodź do nas. Jak trzeba będzie, wyjdziemy z Tobą na schody, ile stopni chcesz, żebyś był lepiej słyszany.
 – W ten sposób i wy narażacie się na kamienowanie.
– Nas nie wolno im kamienować, tylko Ciebie. A więc my Cię chronimy.
– Ale przez to oni nie zrezygnują z ataku.
– Tak, z pewnością. Spróbują Cię pchnąć sztyletem czy udusić, tak jak to wczoraj mówiliśmy. Wtedy nie ma co wdawać się z nimi w walkę, tylko trzeba uciekać, bo w walce jak w walce, nigdy nie wiadomo, co się może stać. Łatwo o czyjąś śmierć. A niedobrze, gdybyśmy mieli krew na rękach. My, którzy mamy głosić miłość.
Aż się zdziwił tym mówieniem Szymka, że potrafił tak poważnie myśleć.
– Przyznam, że boję się najbardziej jeszcze jednej możliwości – Piotr zaczął mówić, ale zamilkł, jakby się zawahał, czy ma to powiedzieć, czy też nie.
– A mianowicie? – spytał spokojnie, jakby chodziło o jakąś najzwyczajniejszą sprawę.
– Istnieje jeszcze i taka możliwość… – Piotr kontynuował, ale wyraźnie z wielkimi oporami. – Mówię to, bo gdy tak z ludźmi rozmawiam, gdy tak się przysłuchuję, co mówią… – Znowu się zatrzymał, jakby się namyślał, czy ma wymienić nazwiska, czy też nie. Ale widać uznał, że sytuacja jest zbyt poważna albo że przed Nim nie powinien mieć tajemnic, bo przełamał opory i powiedział: – Kiedyś chyba Janek przypadkiem wspomniał, że gdyby się im nie udało Ciebie zabić w akcie jakiegoś samosądu przez kamienowanie czy uduszenie, czy zasztyletowanie, to albo Cię schwycą i błyskawicznie powieszą…
– No, to by było wciąż to samo.
– Albo Cię porwą i wsadzą do więzienia – wreszcie Piotr wyrzucił z siebie to, co mu leżało na sercu.
– Nie obawialiby się tłumów? – spytał go znowu w miarę spokojnie, choć poczuł serce w gardle.
– W Święto Paschy, Pięćdziesiątnicy czy Namiotów na pewno tego nie zrobią: bo wtedy jest tu cała Galilea. Ale w takie święta jak to? Widzisz sam, że Galilejczyków jest niewielu. A więc w Twojej obronie mogliby stanąć jerozolimczycy czy Judejczycy, ale oni, jak ich znam, nie staną, bo chcą jeszcze trochę pożyć.
– A co w więzieniu? – spytał, spodziewając się takiej odpowiedzi, jaką otrzymał.
– A w więzieniu… Powtórzyłaby się historia Jana. Umarłbyś przy lada jakiej okazji. Albo Cię otrują, albo powieszą, zakatują albo zasztyletują. Chyba żeby z jakichś powodów zależało im na tym, aby Cię stracić oficjalnie. To wtedy zastosują inny scenariusz. Z Piłatem na przykład, ale to już osobna sprawa.
– Po co to mówisz? – spytał go.
– Po co Ci to mówię? Żebyś się nie tylko nie dał zabić, ale i złapać. Myślę, że to wszystko wiesz lepiej niż ja, ale musiałem to powiedzieć w obliczu tego, co Ci dzisiaj grozi.

 Ilość ludzi zgromadzonych „u Salomona” była wprost imponująca. Jeszcze coś takiego nigdy się nie zdarzyło. Może po wypędzeniu sprzedawców i bankierów ze świątyni… Faryzeuszy w tym mrowiu ludzkim trudno było odszukać. Zresztą z tym się liczył, że, aby Go nie przestraszyć, na początek będą rozproszeni, a dopiero potem zbiorą się w jednolitą grupę.
 Natychmiast gdy tylko się pojawił, został przywitany rzęsistymi, długotrwałymi oklaskami. Piotr szepnął Mu na odchodne:
 – Nie śpiesz się, zaczynaj powoli, bo my z Szymkiem mamy parę spraw do załatwienia.
 I zniknął. Zresztą i On miał takie zamiary: nie poruszać drażliwych tematów. A już w żadnym wypadku dotyczących faryzeuszy. Jedyne, o co się troskał, czym się martwił, było: jak ogarnie głosem te rzesze ludzi – trzeba będzie ustawić „powtarzaczy”, czego naprawdę nie cierpiał i zawsze decydował się na nich w ostateczności. Zaczął mówić i natychmiast dziękował Bogu za cudowną akustykę tego wnętrza, jakie stanowił Portyk Salomona. Słyszalność idealna. Jakby był stworzony do takiej właśnie ilości ludzi, którzy dzisiaj wypełniali to rozległe pomieszczenie. Jeżeli przy niepełnej frekwencji głos i gubił się, i uciekał między kolumnami na Dziedziniec Pogan, a równocześnie powstawały pogłosy, które utrudniały słuchanie, dzisiaj szedł masywny dźwięk, niezniekształcony, daleko w głąb. Był słyszany nawet przez najdalej siedzących.
 A więc nie śpieszył się. Przywitał słuchaczy, jak co dzień to czynił. Zażartował na temat wczorajszego nabożeństwa i kazania, ale tak, żeby nie urazić faryzeuszów. A potem już, tak jak co dzień, zaintonował Psalm 113:

 – Alleluja.
    Chwalcie, słudzy Pańscy,
    chwalcie imię Pana:
    Niech imię Pańskie będzie błogosławione
    odtąd i aż na wieki!

 Początek był dla ludzi nieprzekonywający. Pieśń rozbrzmiewała ociężale. Wyglądało na to, że uczestnicy tego nabożeństwa liczyli, że od razu zacznie się coś dziać.

 – Podnosi nędzarza z prochu,
    a dźwiga z gnoju ubogiego,
    by go posadzić wśród książąt,
    wśród książąt swojego ludu.
    Ten, co niepłodnej każe mieszkać w domu
    jako pełnej radości matce synów.
    Alleluja.

 Po zakończeniu psalmu oddał głos Kubie, aby przeczytał fragment z Księgi Machabejskiej, bo przecież obchodzili rocznicę odbudowy świątyni przez Machabeuszów, zbezczeszczonej i zburzonej przez Seleucydów, okupujących Ziemię Świętą. Kuba, choć niski wzrostem i niepozorny, głos miał potężny, ale – co równie ważne – czytał biegle i bardzo wyraźnie. Już wcześniej mu powiedział, żeby się nie śpieszył. Po prostu liczył na to, że faryzeusze może się znudzą, rozczarują i odejdą. A więc Kuba czytał:
 – „Aleksander, syn Filipa Macedońskiego, wyruszył z kraju Kittim i po zwycięskich walkach pokonał Dariusza, króla Persów i Medów i w jego miejsce objął panowanie najpierw nad Helladą. Prowadził on wiele wojen, zdobył wiele umocnionych miejscowości i wytracił królów rządzących na swych ziemiach. Przeszedł on aż na krańce świata, a nabrał łupów od wielu narodów. Cała ziemia przed nim zamilkła, jego zaś serce wbiło się w pychę. Zebrał bowiem bardzo liczne wojsko i rządził państwami, narodami i ich władcami tak, że płacili mu daniny. Potem jednak padł na łoże i uświadomił sobie, że będzie musiał umrzeć. Przywołał więc najdostojniejszych swoich wodzów, tych którzy od młodości z nim razem byli wychowani, i jeszcze za życia rozdzielił swoje królestwo pomiędzy nich. Aleksander zmarł po dwunastoletnim panowaniu, a jego wodzowie objęli władzę, każdy nad swoim działem. Po jego śmierci wszyscy włożyli sobie na głowy diademy królewskie, po nich zaś ich synowie przez wiele lat – i dokonali wiele złego na ziemi. Spomiędzy nich wyszedł korzeń wszelkiego grzechu – Antioch Epifanes, syn króla Antiocha”.
 Kuba przerwał czytanie. Teraz On zabrał głos i w nawiązaniu do przeczytanego tekstu, a właściwie do faryzeuszów, zawołał:
 – Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto nie wchodzi do owczarni przez bramę, ale wdziera się inną drogą, ten jest złodziejem i rozbójnikiem. Kto jednak wchodzi przez bramę, jest pasterzem owiec. Temu otwiera odźwierny, a owce słuchają jego głosu; woła on swoje owce po imieniu i wyprowadza je. A kiedy wszystkie wyprowadzi, staje na ich czele, a owce postępują za nim, ponieważ głos jego znają. Natomiast za obcym nie pójdą, lecz będą uciekać od niego, bo nie znają głosu obcych.
 W miarę gdy to mówił, widział rosnące zaskoczenie tak faryzeuszów, jak innych słuchaczy. Nie tego oczekiwali. Nie tego się spodziewali, a to, co usłyszeli, nie wiedzieli, z czym mają powiązać: z psalmem czy z przeczytanym fragmentem Księgi Machabejskiej? Może ze złymi przywódcami izraelskimi z tamtych dawnych czasów? Byli jednak i tacy faryzeusze, którzy trafnie odebrali Jego przemówienie. Widział to po oburzeniu, jakie zaznaczało się na ich twarzach.
 Zaintonował Psalm 114:

 – Alleluja.
    Gdy Izrael wychodził z Egiptu,
    dom Jakuba – od ludu obcego,
    przybytkiem jego stał się Juda,
    Izrael jego królestwem.

    Zadrżyj, ziemio, przed obliczem Pana całej ziemi,
    przed obliczem Boga Jakubowego,
    który zmienia opokę w oazę,
    a skałę w krynicę wody.

 Gdy hymn przebrzmiał, Kuba znowu zajął Jego miejsce i zaczął odczytywać kolejny odcinek Księgi Machabejskiej:
 – „Po zwycięstwie nad Egiptem w sto czterdziestym trzecim roku Antioch wycofał się i z wielkim wojskiem wyruszył przeciw Izraelowi i przeciwko Jerozolimie. W swojej pysze wtargnął do świątyni i zabrał złoty ołtarz i świecznik razem z tym wszystkim, co do niego należało, stół pokładny, naczynia do ofiar płynnych, czasze, złote kadzielnice, zasłonę, wieńce, złote ozdoby świątynnej fasady i wszystko połamał. Zabrał srebro, złoto i kosztowne naczynia; zabrał też ukryte skarby, które odnalazł. Zabrawszy to wszystko, odszedł do swojego kraju, a w Jerozolimie uczynił rzeź i przemawiał z ogromną pychą”.
 Zabrał głos, gdy Kuba skończył ostatnie zdanie:
 – Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Ja jestem bramą owiec. Wszyscy, którzy przyszli przede mną, są złodziejami i rozbójnikami, a nie posłuchały ich owce. Ja jestem bramą. Jeżeli ktoś wejdzie przeze mnie, będzie zbawiony – wejdzie i wyjdzie, i znajdzie paszę. Złodziej przychodzi tylko po to, aby kraść, zabijać i niszczyć. Ja przyszedłem po to, aby owce miały życie i miały je w obfitości.
 Teraz już widać było, że nikt z Jego przeciwników nie ma wątpliwości, o kim On mówi: kim są ci złodzieje i rozbójnicy. Świadczyły o tym ich reakcje, zresztą najróżniejsze. Niektórzy kpili z Niego: pokazywali Go wyciągniętymi rękami, zaśmiewając się przy tym. Ale widział i podniesione w górę pięści, rozdarte krzykiem usta, wybałuszone wściekłością oczy. Nie mógł dalej mówić. Jego głos zginął w burzy wrzasku, który się rozpętał. Wobec tego zaintonował Psalm 115:

 – Nie nam, Panie, nie nam,
    lecz Twemu imieniu daj chwałę
    za Twoją łaskawość i wierność!
    Czemu mają mówić poganie:
    »A gdzież jest ich Bóg?«
    Nasz Bóg jest w niebie;
    czyni wszystko, co zechce.

 I po odśpiewaniu kolejnej zwrotki, Kuba znowu zajął Jego miejsce i zaczął odczytywać kolejny fragment:
 – „W tym czasie powstał Matatiasz, syn Jana, syna Symeona, kapłan z pokolenia Joariba z Jerozolimy, który mieszkał w Modin. Miał on pięciu synów: Jana, który miał przydomek Gaddi, Szymona, który miał przydomek Tassi, Judę, który miał przydomek Machabeusz, Eleazara, który miał przydomek Auaran i Jonatana, który miał przydomek Apfus. Kiedy zobaczył on świętokradztwa, które się działy między ludem w Judzie i w Jerozolimie, powiedział: »Biada mi! Dlaczego się urodziłem? Czy po to, żeby oglądać upadek mego narodu i upadek Świętego Miasta? Oto zasiedli tam po to, żeby wydać je w ręce nieprzyjaciół, a świątynię w ręce cudzoziemców«”. – Kuba przerwał, rozglądnął się i czytał dalej: – „Wtedy przyłączyło się do nich zgromadzenie asydejczyków. Izraelici mocni i odważni, z których każdy dobrowolnie stanął w obronie Prawa. Wszyscy również, którzy uciekali od złego, przyłączyli się do nich i wzmocnili ich. W ten sposób utworzyli oni wojsko i w gniewie uderzyli na grzeszników, a w swej zapalczywości – na ludzi wiarołomnych; reszta zaś szukała ratunku w ucieczce do pogan”.
 Po odczytaniu tego fragmentu znowu zabrał głos:
 – Ja jestem dobrym pasterzem. Dobry pasterz daje życie swoje za owce. Najemnik zaś i ten, kto nie jest pasterzem, którego owce nie są własnością, widząc nadchodzącego wilka, opuszcza owce i ucieka, a wilk je porywa i rozprasza; najemnik ucieka dlatego, że jest najemnikiem i nie zależy mu na owcach. Ja jestem dobrym pasterzem i znam owce moje, a moje mnie znają, podobnie jak mnie zna Ojciec, a ja znam Ojca. Życie moje oddaję za owce. Mam także inne owce, które nie są z tej owczarni. I te muszę przyprowadzić i będą słuchać głosu mego, i nastanie jedna owczarnia, jeden pasterz. Dlatego miłuje mnie Ojciec, bo ja życie moje oddaję, aby je potem znów odzyskać. Nikt mi go nie zabiera, lecz ja od siebie je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać. Taki nakaz otrzymałem od mojego Ojca.
 Sytuacja znowu się powtórzyła. Najpierw było cicho. Wszyscy byli ciekawi, co będzie mówił. I tak było do momentu, gdy padło słowo „Ojciec”. Znowu zawrzało. Gdy powtórzył to słowo, wystrzelił okrzyk protestu:
 – Jaki Ojciec, o kim On mówi!
 Ale nie rezygnował. Nasilił głos, aby mógł być słyszany. Spowodowało to tylko wzrost okrzyków protestu, tak że pod koniec prawie sam siebie nie słyszał. I musiał zrezygnować.
 Zaintonował Psalm 116:

 – Alleluja.
    Miłuję Pana, albowiem usłyszał
    głos mego błagania,
    bo ucha swego nakłonił ku mnie
    w dniu, w którym wołałem.
    Oplotły mnie więzy śmierci,
    dosięgły mnie pęta Szeolu,
    popadłem w ucisk i udrękę.
    Ale wezwałem imienia Pańskiego:
    »O Panie, ratuj me życie!«

 Przebieg tego nabożeństwa coraz bardziej przypominał zabawę kotka z myszką. Nie chciał tego. To było święto Poświęcenia Świątyni i należało się skupić na tej rocznicy. Postanowił, że już nie powie ani słowa, tym bardziej, że Kuba przeszedł do czytania najważniejszego odcinka tekstu przewidzianego na ten dzień. Tym razem – na znak, że już nie będzie przemawiał – zeszedł zupełnie ze schodów i wmieszał się pomiędzy swoich uczniów, słuchając pilnie wraz z nimi odczytywanego tekstu.
 A Kuba czytał:
 – „Juda i jego bracia powiedzieli: »Oto nasi wrogowie są starci. Chodźmy, aby świątynię oczyścić i na nowo poświęcić«. Zebrało się więc całe wojsko i poszli na górę Syjon. Tam zobaczyli, że świątynia jest spustoszona, ołtarz zbezczeszczony, bramy popalone, na dziedzińcu krzaki rozrośnięte jakby w lesie albo na jakiejś górze, a pomieszczenia dla kapłanów zamienione w ruinę. Rozdarli więc swoje szaty, podnieśli ogromny płacz, głowy posypali popiołem i upadli twarzą na ziemię. Potem zaś zaczęli grać na trąbach sygnałowych i wołali do Nieba. Potem zaś, zgodnie z nakazami Prawa, wzięli nieciosanych kamieni i na wzór poprzedniego wybudowali nowy ołtarz”.
 Początkowe szepty i kłótnie ustały, robiło się cicho. Poszczególne zdania, ciągi zdań zwiastowały to, co się działo dawno a niedawno, blisko, tu gdzie byli, w tej znowu odbudowującej się świątyni. Jakby słyszeli stuk młotów, śpiew kamieniarzy i kapłanów, wspólne modlitwy ludu dziękującego Bogu za to, że mają znowu świętość największą, skarb najdroższy, dumę narodu izraelskiego – świątynię, dom Boga Jedynego, do którego szli przez prześladowania i cierpienia.
 Kuba czytał wciąż:
 – „Naprawili też świątynię i poświęcili wnętrze przybytku i dziedzińce. Wykonali także nowe święte naczynia, a do przybytku wnieśli świecznik, ołtarz kadzenia i stół. Dwudziestego piątego dnia dziewiątego miesiąca, to jest miesiąca Kislew, sto czterdziestego ósmego roku wstali wcześnie rano i zgodnie z Prawem złożyli ofiarę na nowym ołtarzu całopalenia, który wybudowali. Dokładnie w tym samym czasie i tego samego dnia, którego poganie go zbezcześcili, został on na nowo poświęcony przy śpiewie pieśni i grze na cytrach, harfach i cymbałach. Cały lud upadł na twarz, oddał pokłon i aż pod niebo wysławiał Tego, który im zesłał takie szczęście”.
 Rozejrzał się po ludziach. Trwali w nabożnym zasłuchaniu. Na niektórych twarzach widział płynące łzy. Zaśpiewał Psalm 118:

 – Alleluja.
    Dziękujcie Panu, bo jest dobry,
    bo łaska Jego trwa na wieki.
    Niech mówi dom Izraela:
    »Łaska Jego na wieki«.
    Niech mówi dom Aarona:
    »Łaska Jego na wieki«.
    Niech mówią bojący się Pana:
    »Łaska Jego na wieki«.

 Nabożeństwo było skończone. Ale nikt nie ruszał się z miejsca. I trwała cisza. Jakby nikt nie chciał zakłócić tego świętego nastroju, który zapanował. Przecież jeszcze nie skończyły grzmieć młoty, przecież jeszcze grają trąby, słychać wciąż pieśni. Niech jak najdłużej szemrzą modlitwy, niech Bóg będzie błogosławiony, uwielbiany i wychwalany za to wielkie dobro, które uczynił swojemu narodowi. Dopiero po dłuższej chwili ludzie powoli zaczęli się rozchodzić, by spożyć posiłek. I On miał taki zamiar, gdy nagle podeszli do Niego jacyś faryzeusze. Zanim się spostrzegł, otoczyli Go szczelnym kołem.
 – Dokądże będziesz nas trzymał w niepewności? Jeśli Ty jesteś Mesjaszem, powiedz nam otwarcie.
 Była to wyraźna prowokacja. Czekali na jedno słowo, które mogłoby ich uprawnić do morderstwa. Zobaczył to na ich twarzach z przerażającą jasnością. Zresztą oni tego nie kryli, wprost przeciwnie: liczyli na to, że Go zdenerwują, że On pójdzie „na całość”. Zaczął odpowiadać powoli, licząc na to, że Jego chłopcy – rozluźnieni, bo zdawało się, że już „po wszystkim” – zbiorą się w sobie i zareagują prawidłowo. Ale oni stracili Go z oczu, zajęci jakimiś własnymi sprawami. Był zdany na własne siły i jak człowiek, który nagle znalazł się przed kobrą, stara się nie robić żadnego nerwowego ruchu, tak i On zaczął odpowiadać delikatnie, dobrotliwie, jakby nie wiedząc, o co im chodzi. Jakby wierzył w ich najlepsze intencje, których przecież nie było. Przyjmował to zapytanie, jakby był przekonany, że oni są zainteresowani tym, kim On jest i jeżeli im oświadczy, że jest Mesjaszem, to padną na kolana i staną się Jego uczniami na śmierć i życie. Trudno o większe nieporozumienie. Wobec tego mówił powoli i spokojnie, choć z treści nie chciał zrezygnować nawet na jotę. Równocześnie rozglądał się dyskretnie za swoimi uczniami. Najchętniej ściągnąłby ich wzrokiem, gdyby mógł:
 – Powiedziałem wam, a nie wierzycie. Czyny, których dokonuję w imię mojego Ojca, świadczą o mnie.
 Mówił głośno, daleko głośniej niż tego wymagała sytuacja, bo już tylko na to liczył, że któryś z nich przynajmniej zorientuje się, co się dzieje i ściągnie resztę na pomoc. Ale na razie nie widział żadnego odzewu. Wobec tego nie było wyjścia: trzeba przeciągnąć odpowiedź.
 – Ale wy nie wierzycie, bo nie jesteście z moich owiec – demaskował ich złe intencje, ich fałsz w postawionym pytaniu, ale nie na tyle, by ich doprowadzić do wybuchu. – Moje owce słuchają mego głosu, a ja je znam.
 Wciąż nic się nie działo, wciąż nie pojawiał się ani jeden z Dwunastki. Już się zaczynał denerwować. „Przecież nie mogę tego przeciągać w nieskończoność”.
 – Idą one za mną. I ja daję im życie wieczne…
 I wreszcie ujrzał Piotra zagarniającego całą resztę. Widział, jak ten przebija się energicznie przez pierścień faryzeuszów, wreszcie podszedł do Niego jakby ze sprawą. Za nim zjawiali się pozostali, tak że za chwilę utworzyli wokół Niego krąg, osłaniający Go ze wszystkich stron. Tymczasem Piotr szeptał Mu jakieś przeproszenia, że widział, co się dzieje, ale sam nic by nie zdziałał, wobec tego musiał sprowadzić resztę. Słuchał go, ale równocześnie stawiał swój temat już odważniej:
 – Nie zginą one na wieki i nikt nie wyrwie ich z mojej ręki.
 Skończył tamtą kwestię i przeszedł do tego, co chciał im od początku powiedzieć:
 – To, co Ojciec mój dał mi, jest większe nad wszystko. I nikt nie może ich wyrwać z ręki mego Ojca.
 Zrobił przerwę dla nadania odpowiedniej oprawy temu, co uważał za najważniejsze, co ma do powiedzenia, ale nie zdążył.
 – Co Ci się tak zebrało na bajdurzenie o owieczkach – zaatakował Go wprost Szymon Trędowaty. – Że to niby temat związany z Judą Machabeuszem, nieprawda? Ale Ty się przyznaj! Boisz się nawiązać do wczorajszego tematu. Tak czy nie? A może Ci przeszło?
 Zdawał sobie sprawę, że to już gra na śmierć i życie. Jedno słowo a rzucą się na Niego, a wtedy wszystko się może zdarzyć. Milczał. Chciał przeczekać. Ale uczony w Piśmie nie ustępował. Prowokował Go nadal:
 – Może się wczoraj zagalopowałeś. Proszę bardzo. Chętnie to usłyszymy, że Cię po prostu poniosło i „zanim Abraham się stał, jam jest” to tylko przegadanie, a naprawdę miałeś co innego na myśli. No powiedz. Czekamy. Chętnie przebaczymy. Wszyscy jesteśmy ludźmi. Każdy może się pomylić. No powiedz, żeś Ty taki sam jak każdy z nas.
 Gadanina trwała bez końca. Ale to była prowokacja, której nie mógł zignorować. „Nie mogę nie odpowiedzieć. Jeżeli zamilczę, to dla moich słuchaczy będzie oznaczało, że się wycofuję”.
 – A więc powiedz, że nie jesteś „Synem Ojca” – naciskał Szymon.
 Wtedy nie wytrzymał i, prawie nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, oświadczył pełnym głosem:
 – Ja i Ojciec jedno jesteśmy.
 A oni jakby czekali na te słowa. To przeleciało Mu jak błyskawica przez myśl, gdy zobaczył, że zewnętrzne kręgi faryzeuszów rzucają się w stronę kupy gruzu i łapią kamienie. Usłyszał krzyk Janka:
 – Jezu, uciekaj!
 Poczuł i w sobie zrywający się strach, który Go chciał pchnąć w panikę. Ale z drugiej strony oceniał na zimno swoje szanse i wiedział, że to samobójstwo, że ucieczka to pewna śmierć. Usłyszał krzyk Piotra, który potwierdził Jego odczucia:
 – Nie uciekać! Pod ścianę! Otoczyć Jezusa!
 A więc kilka kroków do tyłu, gdzie ściana. Przynajmniej na chwilę odwleczone śmiertelne zagrożenie. Stwierdził kolejny raz, że Piotr, na co dzień nie okazujący swojej władzy, w sytuacjach krytycznych jest niezastąpiony. Nawet ci, którzy już odbiegli, wracali teraz „do szeregu”. Sam się przekonywał, że tylko tak może się uratować, gdy stoi wciśnięty w swoich uczniów – wtedy jest bezpieczny. Po prostu nikt nie odważy się w Niego rzucić kamieniem, bo prawie na pewno trafi w jednego z otaczających Go ludzi. A więc, chociaż podbiegli z kamieniami w rękach, stali jak zaklęci, bezradni, czekając na jakiś błąd z Jego strony. On zaś, już spokojnie, choć jeszcze pełen wewnętrznego napięcia, zaczął wołać do nich:
 – Ukazałem wam wiele dobrych czynów, pochodzących od Ojca. Za który z tych czynów chcecie mnie ukamienować?
 Widział, że czuli swoją śmieszność: bo jak z kamieniami w ręku rozmawiać z tym, który za bluźnierstwo powinien już być zamordowany? Ale nie mieli wyjścia. Wobec tego odpowiadali – odpowiadał Szymon Trędowaty:
 – Nie chcemy Cię kamienować za dobry czyn, ale za bluźnierstwo: za to, że Ty, będąc człowiekiem, uważasz siebie za Boga.
 W tej dziwnej, prawie komicznej scenerii mógł kontynuować pseudorozmowę, odpowiadał na ich zarzut:
 – Czyż nie napisano w waszym Prawie: „Ja rzekłem: Bogami jesteście”? Jeżeli Pismo nazywa bogami tych, do których skierowano słowo Boże – a Pisma nie można odrzucić – to jakżeż wy o Tym, którego Ojciec poświęcił i posłał na świat, mówicie: „Bluźnisz”, dlatego, że powiedziałem: Jestem Synem Bożym.
 Słyszał Piotra, który, nie przejmując się tym, że On wciąż mówi, szeptał Mu do ucha:
 – Kończ, kończ, co masz powiedzieć i przebijamy się do Złotej Bramy. Wynieśmy się ze świątyni póki czas, bo nowi faryzeusze nadciągają.
 Rzeczywiście zobaczył, że przez Dziedziniec Pogan idzie, a właściwie biegnie, spora grupa faryzeuszy, prowadzona przez jednego, gestykulującego i wskazującego ręką kierunek. Postanowił śmiało zakończyć tę dyskusję:
 – Jeżeli nie dokonuję dzieł mojego Ojca, to mi nie wierzcie. Jeżeli jednak dokonuję, to choćbyście mi nie wierzyli, wierzcie moim dziełom, abyście poznali i wiedzieli, że Ojciec jest we mnie, a ja w Ojcu.
 Zamarli, a cisza ta nie wróżyła nic dobrego… W ostatniej sekundzie Piotr, schwyciwszy Go w pół, prawie że Nim rzucił w Szymka, który, już jakby odwracając się do Niego plecami, jeszcze w ostatniej chwili, przypadkowo na pozór, zagarnął Go i teraz parł do przodu, torując sobie drogę jednym ramieniem – jak taranem – zgiętym w łokciu, wrzeszcząc jak opętany. Popychany od tyłu przez Piotra, również wrzeszczącego, szedł – biegł – jak łódka gnana wiatrem, rozbijając napotykane fale. Migały Mu przed oczami rozdarte krzykiem twarze Jego przeciwników. Choć po jednej stronie miał już Tadka, a po drugiej Bartłomieja, prawie tuż o włos mijał wyciągnięte pięści, nagie ramiona, które starały się Go dosięgnąć, uderzyć. Wymykał się jeszcze niebezpieczniejszym, rozczapierzonym jak szpony, palcom, które chciały schwycić choćby skrawek Jego brody, włosów, szaty, porwać ku sobie, a wraz z nią wydrzeć Go hermetycznie szczelnej obstawie, uprowadzającej Go od ich zemsty, ze śmierci, którą Mu obiecywali tysiące razy, a którą mogli zrealizować, wykonać z rozkoszą teraz, w tej chwili sposobnej, na jaką przyjdzie im czekać nie wiadomo znowu jak długo.
 To były sekundy, ani się spostrzegł, gdy znalazł się poza zaklętym kręgiem nienawiści. Już ustał ten przerażający krzyk Jego chłopców. Ale wciąż biegli. I wciąż towarzyszył im wrzask rozlewający się za plecami. Pędzili ile tylko sił w nogach, wymijając grupy i poszczególnych ludzi, straszonych ich ostrzeżeniami. Jeszcze nie wiedział, dlaczego tak biegną, co się znowu dzieje, aż się oglądnął do tyłu i zobaczył, że są gonieni przez chmarę najbardziej zajadłych przeciwników. Ledwie nadążał za swoimi chłopcami. Byle jak najprędzej do zbawczej bramy. Dobiegł ostatkiem sił, gdy zdawało Mu się, że runie jak podcięte drzewo. Posłyszał krzyk – nie krzyk, raczej charkot Piotra:
 – Blokować bramę.
 Został prawie wyrzucony na zewnątrz, poza bramę, wraz z Piotrem. „Jak dobrze, że ta Złota Brama nie jest szersza. Jak dobrze, że ją zbudowali wąską, zdatną dla celów obronnych”. Jeszcze dostrzegł, jak Szymek zapiera się nogami, a rękami przewraca tych, którzy napierają, i w bramie wybucha jakaś gigantyczna kotłowanina. Ale jednocześnie tworzy się to, o co Piotrowi chodziło: korek zatykający szczelnie wyjście ze świątyni. Byle jak najdłużej, byle jeszcze chwilkę, byle złapać trochę tchu, byle choć trochę uspokoiło się rozszalałe serce. Ale Piotr nie daje spokoju, tylko powtarza, sam ledwie dysząc:
 – Zbiegamy! Zbiegamy!
 Wobec tego idzie, ledwie patrząc na oczy, wlecze się na zdrętwiałych, nieczułych nogach, których mięśnie są jak poskręcane postronki, usiłuje biec, ale przypomina to raczej kuśtykanie przetrąconego psa. Potyka się, zsuwa po piargu, po drobnych kamieniach. Zjeżdża całym ciałem po ścieżce, podnosi się, znowu parę normalnych kroków, żeby za chwilę powtórzyć poślizgnięcie, upadek. Zdaje Mu się, że już nie potrafi się dźwignąć, ale Piotr podrywa Go znowu na nogi. A więc w dół, wciąż w dół jak najprędzej. Patrzy, zerka, skręca głowę z najwyższym trudem na bramę, od której się oddalają. Jeszcze się dziwi, że potrafił już taką drogę przebyć, że brama maleje i maleje, oddala się. Aż wreszcie zobaczył, jak w tej pozornej martwocie wybucha  życie. Z bramki wypryskują Jego chłopcy, jeden po drugim albo po paru, po dwóch, po trzech i schodzą, podobnie jak oni przed chwilą. Wskazuje ich Piotrowi ręką. Ten odwraca się niechętnie. Ożywia go dopiero ich widok. Podnosi rękę z trudnością i usiłuje im pomachać. Widzi, że ci na górze dokonują podobnych sztuk. Czekają na siebie wzajemnie. Teraz w bramie pojawiają się faryzeusze. Ale są już niegroźni. Oni też ledwie żyją. Jeszcze wymachują czy raczej usiłują wymachiwać groźnie rękami, usiłują krzyczeć, ale to już nie krzyk. Niebezpieczeństwo minęło.
 Ale Piotr nie ustawał. Nie zgodził się na żaden odpoczynek, przerwę, nawet na przysiądnięcie. Sprowadził ich, obiecując wodę, aż na sam dół wąwozu, do potoku Cedron. Tych, którzy nie mieli już sił, prawie że dowlókł do wody, spychając w nią na siłę. I miał rację. Pili bez końca, leżąc na kamieniach, przytykając usta wprost do strumienia. Woda przywróciła ich do życia. Moczyli ręce i nogi, oblewali się cali wraz z suknią, dokazując jak dzieci. Na koniec ruszyli, wspinając się na przeciwległy brzeg po ścieżce, która wiodła do Betanii. Ale sił starczyło im do połowy stoku. Potem już wspinali się w górę odruchowo, z rozsądku, przynaglani pokrzykiwaniami Piotra. Aż osiągnęli szczyt Góry Oliwnej… Dopiero tu padli, kryjąc się w cieniu rachitycznych oliwek. Piotr na to przystał. Chyba uznał, że już są poza zasięgiem niebezpieczeństwa.
 Widział, że nie tylko sam jest wykończony, ale i Jego chłopcy. Jeszcze spojrzał w dół. Nic im nie groziło. Żadnego pościgu.
 – Tak, na dzisiaj wszyscy mają dość, i my, i nasi wrogowie – mruknął do siebie, częściowo do Piotra i Andrzeja, którzy byli najbliżej.
 Nikt się nie odezwał. Nawet nie był pewien, czy słyszeli to, co powiedział. Przy takim zmęczeniu!. A może już drzemali. Przynajmniej mieli przymknięte oczy. I On je przymknął. Zdawało Mu się, jakby zapadał się w studnię – głębiej, głębiej, głębiej, wciąż leciał w dół, aż się przestraszył. Otworzył oczy już trzeźwy, przytomny, jakby przespał całą noc. Już mógłby rozmawiać, iść. Nie, iść jeszcze nie. Wszystko w Nim było obolałe, jakby obtłuczone. Nie. Jeszcze chwila odpoczynku. Przymknął oczy. Zasnął natychmiast.
 Ocknął się, gdy słońce było nisko nad horyzontem. Jego chłopcy już nie spali. Rozmawiali szeptem ze sobą, żeby Go nie zbudzić.
 Jeszcze nie otwierał oczu. Najchętniej znowu pogrążyłby się w sen. Dochodziła do Niego jak z zaświatów wymiana zdań pomiędzy Jankiem a Kubą.
 – Ja nie rozumiem, gdy Jezus mówi, że jest równy Ojcu. Jeżeli Ojcem swoim nazywa Boga naszego, no to jeszcze. Ale jak może tak mówić, że jest z Nim równy?
 – No, jak się uważa za Jego Syna, to jest Mu jakoś równy.
 – Powiedział: „Ja i Ojciec jedno jesteśmy”. Nie tak?
 – Tak.
 – Jeżeli tak, to coś tu się nie zgadza – upierał się Janek.
 – Co się nie zgadza?
 – Bóg jest wszechwiedzący. To znaczy, wie o wszystkim i o wszystkich, co się działo, co się dzieje, wie, co się dziać będzie do najmniejszego szczegółu. Jest tak?
 – Tak.
 – A Jezus nie jest wszechwiedzący. Owszem, wie dużo na temat tego, co się dzieje, jak i na temat, co się prawdopodobnie stanie, ale to jest w granicach człowieczych: człowieka o wielkim rozumie. Ale to nie ma nic, dosłownie nic wspólnego z wszechwiedzą Boga. Dla przykładu: nie wie, co wyrabia Judasz. Zgoda?
 – Zgoda.
 – To samo, gdy chodzi o wszechmoc. Owszem, czyni cuda, uzdrawia i wskrzesza, ucisza burzę, rozmnaża chleb, ale to nie jest wszechmoc Boża. Dobrze mówię?
 – Dobrze – Kuba znowu przytaknął.
 – No to jakim prawem Jezus mówi, że jest równy Ojcu?
 – A co byś ty chciał? Żeby Jezus był wszechwiedzący, wszechmocny, może jeszcze wszechobecny – Kuba zdenerwował się. – To nie byłby człowiek, to byłoby monstrum. Nie w sensie negatywnym, niemniej, byłaby to istota nieludzka. Założenie jest zupełnie inne. Jeżeli ja dobrze Jezusa rozumiem. On jest człowiekiem. Normalnym człowiekiem.
 – No to sam sobie przeczysz – Janek mu przerwał.
 – Poczekaj, jeszcze nie skończyłem. Jest człowiekiem, który, zachowując wszystkie podstawowe cechy człowiecze, ma świadomość, którą nazwałbym świadomością spraw Bożych. Jest ona oparta o Jego, znowu usiłuję to nazwać, mistyczne doświadczenia, które są jakby najwyższą formą modlitwy. Ma w sobie życie Boże, mądrość Bożą, wiedzę Bożą dotyczącą prawd nadprzyrodzonych. Pamiętasz, jak kiedyś powiedział: „Jam jest prawda, droga, życie”.
 – Pamiętam.
 – No właśnie. To jest to – Kuba tłumaczył spokojnie.
 – Byli święci i prorocy, którzy też mieli takie doświadczenia.
 – Zgoda, ale tylko wszyscy oni, którzy głosili imię Boże, którzy czynili cuda Boże, przyznasz, nigdy nie odważyliby się powiedzieć, że są równi Bogu. A On to mówi. On jest po prostu z Bogiem wciąż tak zjednoczony, jak dotąd nie był żaden z największych świętych.
 – Nie rozumiem. Co to znaczy?
 – Bóg jest sprawiedliwością. I On żyje sprawiedliwie. Jeżeli Bóg jest miłością, to i On żyje miłością. Aż nawet do tego stopnia, że przebacza swoim wrogom, nie ma do nich nienawiści, a współczucie. No, co ci będę opowiadał. Sam widzisz.
 – To prawda. Ale po co to wszystko? – Janek chciał mieć ostatnie słowo.
 – Po to, jak rozumiem, że Bóg chce nam pokazać, jak należy żyć. On jest naszym Objawieniem Bożym. Nie tylko w tym, czego naucza, ale w tym jak żyje. Jest prawdziwie naszym Mistrzem – jest samą Ewangelią.
 Rozmowa ta coraz bardziej oddalała się, zanikała. Aż zasnął po raz drugi.
 Jak długo spał, trudno Mu było określić. Powoli przychodził do siebie. Powracało to wszystko, co się działo dzisiaj, co się działo wczoraj. Andrzej pierwszy spostrzegł, że On już nie śpi i zaczął mówić:
 – Już chodźmy, bo na nas czekają.
 Ruszyli więc. Zaczęło się wszystko dobrze. Ale sił starczyło na krótko, zmęczenie powróciło. Wlekli się po pofalowanym terenie, aż zobaczyli zabudowania Łazarza. To ich po raz drugi przywróciło do życia. Zauważono ich, wyszli po nich wszyscy domownicy, z Łazarzem, Matką, Martą i Marią na czele. Sam zmordowany, zauważył, że niektórym Jego chłopcom musiała pomagać służba. Marta robiła Mu wyrzuty:
 – A prosiłam, toś mnie nie posłuchał. A Magda jeszcze Cię namawiała. Oj, Magdo, Magdo. I tyleś narobiła. Patrz, jak On wygląda. A jak reszta? Pożal się Boże.
 Nawet Maria, która dotąd milczała, przyznała:
 – Tym razem miałaś rację.
 Zamknął sprawę Łazarz:
 – Więcej, Jezu, do świątyni nie pójdziesz. Dopiero na Paschę, jeżeli wszystko dobrze się potoczy.
 Ale słyszał to wszystko jak przez sen, bo zakrywała Mu cały świat Matka, która, przytulona do Niego, bez słowa całowała Go po twarzy i głaskała po włosach.