Biblioteka


13. Ostatnia Wieczerza (1)



 

Ostatnia Wieczerza (1)

 
   Był czwartkowy ranek. Jak zwykle przed nabożeństwem rozmawiał z poszczególnymi ludźmi, którzy przychodzili, aby szukać porady w kłopotach, z którymi nie mogli się sami uporać. Słuchał, od czasu do czasu coś odpowiadał, dorzucał, uzupełniał, ale jak zwykle przede wszystkim słuchał.
 Równocześnie czekał na Magdę. W ciągu prawie bezsennej nocy, którą miał za sobą, prześladowało Go pytanie: Gdzie zorganizować wieczerzę paschalną – pożegnalną dla swoich apostołów? Z całą wyrazistością stanęło przed Nim to, co Salome przekazała Mu w Kafarnaum: „Wtedy zginiesz, gdy wszyscy będą zajęci Paschą”.
Wreszcie zobaczył Magdę. Przeprosił tego, z kim rozmawiał, i podszedł do niej:
– Czy mogłabyś znaleźć jakąś dużą izbę dla naszej Dwunastki na jeden wieczór?
 – Po co? – spytała Go nagle zaniepokojona.
 – Chciałbym z nimi spożyć wieczerzę.
 – Wieczerzę? – zdziwiła się Magda.
 – Tak, wieczerzę paschalną.
 – A, paschalną! – powiedziała uspokojona. – To miała być niespodzianka dla Ciebie. Ale widzę, że to już nie czas na niespodzianki. Rozmawiałam na ten temat z Łazarzem. On sobie zdaje sprawę z tego, że nie możesz z nami być w ten święty wieczór. I wymyślił izbę dla was w samej Jerozolimie. Mamy rozmaite domy – dodała tytułem wytłumaczenia. – Uznał, że można was umieścić w jednym z nich. W dobrej dzielnicy. Nawet nie tak daleko pałacu Kajfasza. Ale do Paschy jeszcze parę dni czasu – dorzuciła.
 – Nie wiadomo, czy ja będę miał te parę dni. Może okazać się, że będę jej potrzebował już dzisiaj. Wtedy odprawimy sobie wcześniejszą Paschę.
 – Dobrze. Izba już jest przygotowana dla was i mogę was choćby teraz tam zaprowadzić.
 – Tego nie chcę. Niech będzie zakonspirowana do ostatniej chwili.
 – No, ale jak to zrobić? Trzeba by się jakoś umówić, żebyście po prostu tam mogli trafić.
 – Wymyśl coś.
 Odszedł na swoje miejsce i podjął przerwaną rozmowę. Patrzył przymrużonymi oczami na otaczający świat, na ludzi. I wtedy zobaczył córkę Jaira idącą od głównego wejścia, od Portyku Królewskiego. Ubrana była tak samo jak przed paroma dniami, a w ramionach niosła ogromny bukiet czerwonych róż. To nawet nie ją zobaczył w pierwszej chwili, ale te płonące w słońcu czerwienią róże. Już wiedział wszystko. Tak, to już dzisiaj! Jeszcze usiłował się bronić, że się myli. Że ona Go zaskoczy i powie jakąś wiadomość, o której nawet nie marzył, której nie spodziewał się nawet w najśmielszych oczekiwaniach. Wmawiał sobie, że to jest nie tylko możliwe, ale byłoby najsensowniejsze z każdego punktu widzenia, z całej „ekonomii” Bożej, bo przecież dopiero co zaczął głoszenie Ewangelii. Ale ten krwawy bukiet róż potężniał, ogromniał, zdawał się przesłaniać cały świat, już widział poszczególne kwiaty, kołyszące się w takt kroków, już widział twarde, prawie blaszane listki, ciernie na łodygach, aż bukiet znalazł się w Jego ramionach i usłyszał słowa, których nie chciał, a które – był pewien – że zostaną wypowiedziane:
 – Dzisiaj w nocy będziesz wydany, uwięziony i osądzony.
 Tak prędko jak przyszła, tak odeszła, z najsmutniejszym uśmiechem, jaki widział kiedykolwiek w życiu, zostawiając Go zupełnie zdruzgotanego. Dobrze, że nie było nikogo z Jego uczniów czy przyjaciół, że jeszcze chwilę mógł zostać sam na sam z Ojcem, któremu mógł wykrzyczeć swój protest, swoją prośbę.
 Nie wiedział, jak długo tak trwał, z kwiatami w ramionach, obdarzany uśmiechniętymi spojrzeniami swoich ludzi jak i przechodniów. Potem słuchał wynurzeń kolejnego swojego rozmówcy, podawał mu swój punkt widzenia i ocenę sprawy, która Mu była przedstawiana. Gdy wreszcie człowiek odszedł, natychmiast zjawiła się Magda:
 – Widzę, że był znowu posłaniec z wiadomościami – mówiła to na pozór spokojna, ale w jej oczach tliły się ogniki niepewności.
 – Tak – odpowiedział. – Dzisiaj w nocy.
 – Co dzisiaj w nocy? – nie chciała tego rozumieć.
 – Zostanę uwięziony. Chciałbym pożegnać się z chłopcami przy wspólnej wieczerzy.
 – Izba jest przygotowana. Jedzenie zostanie dostarczone po południu – Magda starała się być spokojna. Tylko głos jej lekko drżał.
 – Dziękuję – dostosował się do jej stylu.
 – Po południu wyślij tam kogoś, żeby doglądnął, czy wszystko jest tak, jak być powinno.
 – Dobrze. Chyba najlepiej Piotra.
 – Tak czy owak – mówiła coraz bardziej zdenerwowana – najpierw muszą Cię znaleźć.
 Zamilkł, choć przecież miał odpowiedź: „Od tego jest Judasz”.
 – No, to wobec tego ja biegnę do swojej roboty… Aha, mężczyzna z dzbanem będzie czekał na Piotra za Portykiem Królewskim, powiedzmy od trzeciej godziny. Niech za nim idzie. On go zaprowadzi na miejsce. Tam się ma zwrócić do gospodarza ze słowami: „Nauczyciel pyta, gdzie jest dla Niego izba, w której mógłby spożyć Paschę z uczniami swoimi”. A on wskaże mu na górze salę dużą, usłaną i gotową.
 – Nie wiem, dokąd się schronić po wieczerzy – zastanawiał się głośno.
 – Ano właśnie. Najchętniej bym powiedziała: przyjdźcie do nas, do Betanii, ale nie wolno mi tak mówić. Nasz dom będzie pierwszym, w którym będą Cię szukać.
 Przez chwilę oboje milczeli.
 – Są dwa wyjścia – powiedziała po namyśle. – Albo nowe miejsce, zupełnie nieznane, albo znane: dlatego, że oni sami je wykluczą, uważając, że nie pójdziesz tam. Pomyśl. Ale gdybyś się odłączył od apostołów i ukrył sam, byłoby najprościej.
 – Nie, tego nie zrobię. Mogliby ich z zemsty wytracić, pod pozorem, że się bronili, albo przynajmniej uwięzić. A poza tym, oni by to tak zrozumieli, że ich opuściłem, ratując własną skórę.
 – Zrobisz, jak uważasz. Ja tylko mówię, że gdybyś był sam, miałbyś wielkie szanse ukrycia się. Ale idę do swojej roboty.
 Niespodziewanie zatrzymała się:
 – Może idźcie do naszego ogrodu na Górze Oliwnej. Nie pamiętam nawet, czy już tam byliście kiedyś…
 Magdalena odeszła.
 Następnym rozmówcą był Piotr. Zbliżał się do Niego wielki, uśmiechnięty:
 – Przyszedłem z zapytaniem. Judasz mnie nudzi od wczoraj, gdzie będziemy dzisiaj na wieczerzy. Idziemy do Betanii, czy jesteśmy przez kogoś zaproszeni, czy sami coś przygotujemy?
 – Jak ciekawy, niech przyjdzie.
 – Ja mu też tak powiedziałem, ale się wykręcił, że nie chce Ci przeszkadzać. On ma jakieś pilne sprawy do załatwienia wieczorem i być może, że spóźni się na naszą wieczerzę, dlatego zamęcza mnie, żebym się od Ciebie dowiedział, gdzie się spotkamy, żeby mógł nas znaleźć.
 – Powiedz mu, że to niespodzianka dla was wszystkich. Ale jeżeli ma jakąś rzeczywiście pilną sprawę, to nie musi przychodzić do nas na wieczerzę. Spotka nas, jak zwykle, jutro rano w świątyni.
 – W porządku. Innych spraw nie mam.
 – Dzisiaj spożyjemy wieczerzę paschalną – zatrzymał go. – Tylko tego nikomu na razie nie mów.
 – Dzisiaj ? – zdumiał się.
 – No, zrobimy wyjątek w tym roku.
 Piotr sztywniał:
 – Coś się dzieje?
 – Przynajmniej na to wygląda.
 – Ale aż tak?
 – Tak – zamknął sprawę.
 – Nic się nie da zrobić? – Piotr nie ustępował.
 – Próbuję, choć z wątpliwym skutkiem.
 – Rozumiem, że nie chcesz i nie możesz mi nic więcej powiedzieć. Ale namyśl się, bo może bym się na coś przydał.
 – Powiem, gdy to się okaże konieczne.
 – A gdzie odbędzie się ta wieczerza? – Piotr nie ustępował.
 – Około trzeciej w Portyku Królewskim zobaczysz człowieka z dzbanem wody… Pójdziesz za nim. On cię zaprowadzi na miejsce. Do gospodarza zwrócisz się następująco: „Nauczyciel pyta, gdzie jest dla Niego izba, w której mógłby spożyć Paschę z uczniami swoimi”. Powtórz.
 Piotr powtórzył.
 – Wieczorem tam nas zaprowadzisz. Możesz wziąć Janka ze sobą. We dwójkę pójdzie wam raźniej – gdyby trzeba było coś zrobić. Tylko oczywiście, nie potrzebuję ci tego mówić, że nikomu nie wolno ci o tym opowiadać.
 – Widzę, że sprawa jest poważna.
 – Niestety.
 Po Piotrze znowu zjawiła się Magdalena. Wyraźnie nadrabiała miną.
 – A więc wysłałam posłańca, aby izba była gotowa na dziś wieczór.
 – Co jeszcze?
 – Drugiego posłańca wysłałam do Łazarza, zgodnie z jego prośbą, żeby mu przekazać, co u Ciebie.
 – Na nas już czas. Chodźmy do ludzi.
 Chyba pierwszy raz czuł wyraźną niechęć do przemawiania. „Co ja im powiem? O czym mam mówić?” Zawsze zaczynał od tego, co leżało Mu na sercu. Teraz miał w sobie pomieszanie: rosnący strach przed męką i ufne oddanie się Ojcu.
 Zajął miejsce jak zwykle na schodach. Ludzie już na Niego czekali, było ich zaskakująco dużo. I nowi wciąż jeszcze dochodzili. Nie umiał sobie odpowiedzieć na pytanie, co ich tu sprowadziło w takiej ilości. Chłopcy zaczęli Psalm 114. Miał więc jeszcze parę minut czasu:

 – Alleluja.
    Gdy Izrael wychodził z Egiptu,
    dom Jakuba – od ludu obcego,
    przybytkiem jego stał się Juda,
    Izrael jego królestwem.

    Ujrzało morze i uciekło,
    Jordan bieg swój odwrócił,
    góry skakały jak barany,
    pagórki – niby jagnięta.

    Cóż ci jest, morze, że uciekasz?
    Czemu, Jordanie, bieg swój odwracasz?
    Góry, czemu skaczecie jak barany,
    pagórki – niby jagnięta?

 Posłyszał obok siebie jakieś szepty. To Filip z Andrzejem coś od Niego chcieli:
 – Grecy do nas przyszli i chcą się z Tobą zobaczyć.
 – Już za późno na takie spotkania – odmówił z przykrością.
 Gdy psalm dobiegł końca, zaczął mówić. Zapanowała cisza. Ludzie wpatrzeni w Niego czekali na to, co powie.
 – Nadeszła godzina, aby został uwielbiony Syn Człowieczy.
 Słuchacze jakby zamarli, na pewno nikt nie spodziewał się takiego stwierdzenia. Czekali na wyjaśnienie.
 Mówił prawie wbrew sobie, a równocześnie nie potrafiłby inaczej:
 – Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity.
 Ale przecież nic innego w Nim nie było, z czym mógłby zwrócić się do nich. Więc mówił dalej:
 – Teraz dusza moja doznała lęku i cóż mam powiedzieć? Ojcze, wybaw mnie od tej godziny?
 Zresztą znajdował usprawiedliwienie: „Przecież muszę ich jakoś przygotować na to, co się stanie już za kilka godzin”. Ale i tak słuchał swoich słów tak, jakby ktoś obcy je wypowiadał:
 – Nie, właśnie dlatego przyszedłem na tę godzinę. A ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie.
 Nie zdążył jeszcze dokończyć tego zdania, gdy rozległ się krzyk protestu. To był Szymon Trędowaty:
 – Myśmy się dowiedzieli z Prawa, że Mesjasz ma trwać na wieki. Jakżeż Ty możesz mówić, że potrzeba ukrzyżować Syna Człowieczego? Któż to jest ten Syn Człowieczy?
 „On też gra w otwarte karty” – pomyślał, zaskoczony wypowiedzią Szymona. – On też wie, że jutro zawisnę na krzyżu i przygotowuje ludzi na tę okoliczność”. I słuchacze chyba zdawali sobie sprawę, że coś ważnego dokonuje się w ich obecności, nawet gdy w pełni nie zrozumieli tej wymiany zdań, obserwowali wszystko z najwyższą uwagą. Wobec tego, aby nie było wątpliwości, wyostrzył ten obraz:
 – Teraz odbywa się sąd nad tym światem. Jeszcze przez krótki czas przebywa wśród was światłość. Chodźcie, dopóki macie światłość, aby was ciemność nie ogarnęła. A kto chodzi w ciemności, nie wie, dokąd idzie. Dopóki światłość macie, wierzcie w światłość, abyście byli synami światłości.
 Wybuchł wrzask, którego się nie spodziewał. To już nie był tylko Szymon. Wrzeszczało paru – o tym, że oni mają światło i to dużo światła i nie potrzebują Jego światła, bo mają światło Pisma Świętego i światło Talmudu, czyli nauk mądrych rabinów, napełnionych Duchem Bożym, i to im wystarczy do końca świata. Wiedział, że żadne Jego tłumaczenie do nich nie dotrze. Wobec tego zaczął śpiewać paschalny Psalm 116:

 – Miłuję Pana, albowiem usłyszał
    głos mego błagania…

 Ludzie chętnie podjęli śpiew i przygłuszyli krzyki faryzeuszów:

 – Bo ucha swego nakłonił ku mnie
    w dniu, w którym wołałem.
    Oplotły mnie więzy śmierci,
    dosięgły mnie pęta szeolu,
    popadłem w ucisk i udrękę.

 Nie przypadkiem wybrał ten psalm. Stanowił on swoistą interpretację Jego przeżyć, opis Jego doświadczeń:

 – Ale wezwałem imienia Pańskiego:
    o Panie, ratuj me życie!
    Pan jest łaskawy i sprawiedliwy
    I Bóg nasz jest miłosierny.

 Schodził powoli ze schodów w trwającym śpiewie. Ale jeszcze nie zdążył zejść na sam dół, gdy wybiegło po schodach kilkanaście osób, prosząc:
 – Co robisz? Nie odchodź! Widzisz, co się dzieje. To robota prowokatorów. Chcą przerwać to spotkanie.
 Ale nie dał się zatrzymać. Zszedł ze schodów, prawie że wbił się między ludzi i śpiewał razem z nimi psalm, który chciał, by był i Jego psalmem:

 – Pan strzeże ludzi pełnych prostoty;
    byłem bezsilny, a On mię wybawił.
    Wróć, duszo moja, do swego spokoju,
    bo Pan ci dobrze uczynił.
    Uchronił bowiem moje życie od śmierci,
    moje oczy – od łez,
    moje nogi – od upadku.
    Będę chodził w obecności Pana
    w krainie żyjących.

 Ale psalm się skończył. Znowu wszedł na schody. Zaczął całkiem ostro. „Jak mają krzyczeć, to i tak będą, a co powiem, to powiem”.
 – Ten, kto we mnie wierzy, wierzy nie we mnie, lecz w Tego, który mnie posłał. A kto mnie widzi, widzi Tego, który mnie posłał.
 Krzyk zagłuszył Jego słowa. Ale tym razem nie schodził. „Niech się wykrzyczą. Poczekamy”. Polecił Jankowi śpiewać Psalm 136, który należał do wieczerzy paschalnej. I tak się też stało. Janek śpiewał wysokim, ostrym, przejmującym dyszkantem wezwania litanii. Najpierw odpowiadała Dwunastka, a potem także dołączali zebrani, tak że po kilku wersetach śpiewali odpowiedź wszyscy zgromadzeni. Kuba wydobył flet i wtórował Jankowi, co dało znakomity efekt:

 – Alleluja.
    Chwalcie Pana, bo dobry,
    bo Jego łaska na wieki.
    Chwalcie Boga nad bogami,
    bo Jego łaska na wieki.
    Chwalcie Pana nad panami,
    bo Jego łaska na wieki.
    On sam cudów wszelkich dokonał,
    bo Jego łaska na wieki.
    On w mądrości uczynił niebiosa,
    bo Jego łaska na wieki.
    On rozpostarł ziemię nad wodami,
    bo Jego łaska na wieki.

 Pod wpływem tej litanii jakby zaczęło się coś zmieniać w Krużganku. Spokojny rytm tekstu, podkreślony przez piękną, jednostajną melodię uspokoił, wyciszył napiętą atmosferę.

 – On Morze Czerwone podzielił na części,
    bo Jego łaska na wieki.
    I przeprowadził środkiem Izraela,
    bo Jego łaska na wieki.
    I faraona z jego wojskiem strącił w Morze Czerwone,
    bo Jego łaska na wieki.
    On prowadził swój lud przez pustynię,
    bo Jego łaska na wieki.

 Wsłuchany w tę śpiewną modlitwę nie spostrzegł, jak psalm dobiegał końca:

 – On daje pokarm wszelkiemu ciału,
    bo Jego łaska na wieki.
    Dziękujcie Bogu, niebiosa,
    bo Jego łaska na wieki.

 Znowu zaczął wołać podniesionym głosem:
 – Ja przyszedłem na świat jako światło, aby każdy, kto we mnie wierzy, nie pozostawał w ciemności.
 Spodziewał się wrzasku, ale nie. Trwała cisza. „Zastosowali inną metodę? Zobaczymy na jak długo” – pomyślał i mówił dalej:
 – A jeżeli ktoś posłyszy słowa moje, ale ich nie zachowa, to ja go nie sądzę. Nie przyszedłem bowiem po to, aby świat sądzić, ale by świat zbawić. Kto gardzi mną i nie przyjmuje słów moich, ten ma swego sędziego: słowo, które powiedziałem, ono to będzie go sądzić w dniu ostatecznym. Nie mówiłem bowiem sam od siebie, ale Ten, który mnie posłał, Ojciec, On mi nakazał, co mam powiedzieć i oznajmić.
 „Ale przynajmniej mogę nauczyć tego, co chcę, już mnie ani nie ukamienują, ani nie zasztyletują” – pomyślał gorzko.
 – A wiem, że przykazanie Jego jest życiem wiecznym. To, co mówię, mówię tak, jak mi Ojciec powiedział.
 Już od mniej więcej połowy zdania rozpoczął się gwar, który rósł i wreszcie zamienił się w krzyk, tak że ostatnich słów nawet sam nie słyszał. Stwierdził, że to nie ma sensu. „Przygotowali bojkot dzisiejszego nabożeństwa i nie przekrzyczę ich”.
 Polecił Kubie czytać Ezechiela, rozdział 37, który też należał do wieczerzy paschalnej:
 – „Potem spoczęła na mnie ręka Pana, i wyprowadził mnie On w duchu na zewnątrz i postawił mnie pośród doliny. Była ona pełna kości”.
 Słuchał tego tekstu, który był dla Niego jednym z najpiękniejszych, a teraz, w tej sytuacji, w jakiej się znajdował, wzruszał Go do głębi. Słuchał go, jakby się z nim spotkał po raz pierwszy.
 – „I polecił mi, abym przeszedł dokoła nich, i oto było ich na obszarze doliny bardzo wiele. Były one zupełnie wyschłe. I rzekł do mnie: »Synu człowieczy, czy kości te powrócą znowu do życia?« Odpowiedziałem: »Panie Boże, Ty to wiesz«. Wtedy rzekł On do mnie: »Prorokuj nad tymi kośćmi«”.
 Odbierał słowa, które jakby do Niego były skierowane, jakby Jego dotyczyły. Przecież i Jego ciało będzie bliskie takiego stanu, który opisuje święty pisarz.
 – „I prorokowałem, jak mi było polecone, a gdym prorokował, oto powstał szum i trzask, i kości jedna po drugiej zbliżały się do siebie. I patrzyłem, a oto powróciły ścięgna i wyrosło ciało, a skóra pokryła je z wierzchu, ale jeszcze nie było w nich ducha. I powiedział On do mnie: »Prorokuj do ducha, prorokuj, o synu człowieczy, i mów do ducha: Tak powiada Pan Bóg: Z czterech wiatrów przybądź, duchu, i powiej po tych pobitych, aby ożyli«. Wtedy prorokowałem tak, jak mi nakazał, i duch wstąpił w nich, a ożyli i stanęli na nogach – wojsko bardzo, bardzo wielkie. I rzekł do mnie: »Oto mówią oni: – Wyschły kości nasze, minęła nadzieja nasza, już po nas. – Dlatego prorokuj i mów do nich: Tak mówi Pan Bóg: Oto otwieram wasze groby i wydobywam was z grobów, ludu mój. Udzielę wam mego ducha po to, byście ożyli, i powiodę was do kraju waszego, i poznacie, że Ja, Pan, to powiedziałem i wykonam – wyrocznia Pana Boga«”.
 Towarzyszył słowom przepowiedni, równocześnie modlił się całym sercem: „Wzbudź mnie z martwych, tak jak obiecałeś to prorokowi Ezechielowi. Niech znowu zaistnieję wśród tych, których mi powierzyłeś. Niech oni uwierzą bezgranicznie w Ciebie, mojego Ojca”.
 Dopiero gdy Kuba zakończył czytanie tego monumentalnego tekstu o zmartwychwstaniu ciał, chciał zejść ze schodów. Ale nie puścili Go ludzie, którzy otoczyli Go kołem, by jak zwykle choć zamienić parę słów. Zadawali Mu różne pytania. Pytali o radę w sprawach ważnych i błahych. A On, jak zwykle, brał ich niemowlęta na ręce, całował po rączkach, większe dzieci gładził po główkach. Cisnęli się do Niego znajomi, których dobrze pamiętał, ale i tacy, których sobie zupełnie nie przypominał, i tacy, których widział po raz pierwszy. Był pytany, ale i sam wypytywał o zdrowie, co w domu, jak dziadkowie, rodzice. Dowiadywał się jakichś domowych nowości radosnych i smutnych, korzystnych i niekorzystnych. Było to wszystko tak zwyczajne, codzienne, a zarazem tak ciepłe i przyjazne, że zaczął się prawie odruchowo rozglądać, czy nie czeka na Niego Magda lub Zuza, aby donieść, że śmierć krzyżowa, ku której szedł chwila po chwili – z każdym uderzeniem serca – to nieprawda, nieporozumienie, okrutny żart.
 Nieoczekiwanie wyrósł przed Nim Judasz. Prawie że go nie poznał. Miał twarz skrzywioną sztucznym uśmiechem.
 – Nauczycielu…
 Zauważył, że kolejny raz tak Go tytułuje. Niby poprawnie, nie można mieć pretensji, ale nie przypominał sobie, żeby w ostatnim okresie zwrócił się do Niego przez „Panie”, jak Go chętnie inni uczniowie nazywali.
 – Nauczycielu – zaczął, siląc się na wesołość, ale dało to fatalny efekt – ja jeszcze w sprawie tej dzisiejszej wieczerzy. Ty podobno przygotowujesz jakąś niespodziankę – Ty czy Twoi znajomi – a ja naprawdę chciałbym wiedzieć, gdzie to będzie. Piotr chyba Ci już wyjaśniał, że mam spotkanie w ważnej sprawie i dojdę do was w ostatniej chwili, tylko muszę znać adres.
 – Jak nie możesz pójść z nami, to nie musisz. Przecież wiesz, że nic nie jest pod przymusem.
 – Ale ja chcę być z wami. Bardzo mi na tym zależy. Dlatego proszę o ten adres.
 – A co to za pilna sprawa, którą masz do załatwienia? Nigdy o takie rzeczy nie pytam, ale dziś…
 Patrzył mu wciąż w twarz. Judasz, choć nie spoglądał Mu w oczy, teraz jeszcze bardziej uciekał przed Jego wzrokiem. Chyba nie spodziewał się tego pytania. Zmieszał się. Ale On postanowił nie ustępować. Trwało milczenie.
 – Nie, nie mogę Ci powiedzieć. Owszem, dowiesz się wkrótce, ale na razie nie mogę – odpowiadał Mu, zacinając się.
 – Ale ja proszę. Dzisiaj wyjątkowo. Sytuacja tego wymaga – tłumaczył mu łagodnie.
 – Nie masz do mnie zaufania? Przecież chyba Cię nigdy nie zawiodłem? Kiedyś się dowiesz – powiedział z arogancją w głosie. – Teraz nie mogę.
 – Ty nie możesz, to i ja nie mogę – odparł spokojnie.
 – Nie zawracaj głowy! – wykrzyknął Piotr, który od chwili przysłuchiwał się tej rozmowie. – Słyszałeś, co Jezus powiedział? Dość tego. Masz ważną sprawę, to załatwiaj i koniec. Jeszcze na niejednym proszonym posiłku będziesz i to z pewnością lepszym niż ten dzisiaj – odwrócił go i odepchnął w stronę reszty uczniów.
 Modlił się cały czas. Prosił Boga Ojca, żeby odmienił serce Judasza.
 Wymarsz ustalono, gdy zapadnie mrok. Ale jeszcze wcześniej, o trzeciej, zniknął Piotr. Spostrzegł, że wziął do pomocy Janka. Zauważył, że Judasz to zniknięcie Piotra i Janka dostrzegł natychmiast. Obserwował, jak z niepokojem wypytuje się pozostałych o powód ich nieobecności.

 Nabożeństwo popołudniowe nie zgromadziło już tylu ludzi co przedpołudniowe. Zajął swoje miejsce na schodach. Stwierdził, że nie ma zupełnie faryzeuszów, że w ogóle nie ma nikogo, kto by Mu przeszkadzał. „No tak, nie mogło być inaczej, przecież oni już przygotowują się do nocnej wyprawy”.
 Zaintonował Psalm 113, należący do liturgii paschalnej. Wszyscy zgodnie zaczęli śpiewać:

 – Alleluja.
    Chwalcie, słudzy Pańscy,
    chwalcie imię Pana:
    Niech imię Pańskie będzie błogosławione
    odtąd i aż na wieki!
    Od wschodu słońca aż po zachód jego
    niech imię Pańskie będzie pochwalone!
    Pan jest wywyższony ponad wszelkie ludy,
    Jego chwała sięga ponad niebiosa.
    Któż jak nasz Pan Bóg,
    co siedzibę ma w górze,
    co w dół spogląda
    na niebo i na ziemię?

 Po skończeniu psalmu polecił Kubie czytać fragment Księgi Wyjścia o obrzędzie paschalnym. Kuba przystąpił do odczytywania:
 – „Pan powiedział do Mojżesza i Aarona w ziemi egipskiej: »Powiedzcie całemu zgromadzeniu Izraela tak: Dziesiątego dnia tego miesiąca niech się każdy postara o baranka dla rodziny, o baranka dla domu. Jeśliby zaś rodzina była za mała do spożycia baranka, to niech się postara o niego razem ze swym sąsiadem, który mieszka najbliżej jego domu, aby była odpowiednia liczba osób. Liczyć je zaś będziecie dla spożycia baranka według tego, co każdy może spożyć. Baranek będzie bez skazy, samiec, jednoroczny; wziąć możecie jagnię albo koźlę. Będziecie go strzec aż do czternastego dnia tego miesiąca, a wtedy zabije go całe zgromadzenie Izraela o zmierzchu. I wezmą krew baranka i pokropią nią odrzwia i progi domu, w którym będą go spożywać. I tej samej nocy spożyją mięso pieczone w ogniu, spożyją je z chlebem niekwaszonym i gorzkimi ziołami«”.
 Potem zaintonował Psalm 118:

 – Alleluja.
    Dziękujcie Panu, bo jest dobry,
    bo łaska Jego trwa na wieki.
    Niech mówi dom Izraela:
    »Łaska Jego na wieki«.
    Niech mówią bojący się Pana:
    »Łaska Jego na wieki«.

 Słuchał tego psalmu w zupełnie inny sposób niż to dotąd bywało. To już nie był psalm Jego zwycięstwa. Widział siebie, widział swoją zbliżającą się śmierć.
 Czekano na Jego wystąpienie. Ale nie był w stanie przemawiać. Poprosił Kubę, aby Go zastąpił. Ten, jak zwykle w takich sytuacjach, podjął się tego z ochotą.
Jeszcze po zakończeniu nabożeństwa otoczył Go wianuszek ludzi, którzy mieli sprawy do Niego. Niektóre były krótkie, niewymagające jakiegoś odosobnienia. Ale inne były skomplikowane czy bardziej intymne, wtedy udawał się na krótszy czy dłuższy spacer, podczas gdy reszta czekała na swoją kolej. W którymś momencie pojawił się Judasz. Gwałtownie przerwał Jego posługę. Był wściekły:
– Ja na krótko.
Nie zgodził się na ten pośpiech:
– Już ci służę, tylko skończę.
Zdecydował się na takie pociągnięcie, bo liczył na to, że w ten sposób pomoże Judaszowi przyjść do równowagi. Ale nie zdało się to na nic. Gdy odszedł rozmówca, Judasz wpadł na Niego z tym samym impetem, jak za pierwszym razem:
 – Jak mi nie podasz adresu, to pożałujesz Ty i Twoja drużyna.
 Nie odpowiedział. Szedł z nim dalej wzdłuż lasu kolumn. Judasz odczekał chwilę. Ale w końcu nie wytrzymał. Przystanął, szarpnął Go za ramię:
 – Mów natychmiast!
 Zatrzymał się przed nim. Jeszcze czegoś takiego nie przeżył. Popatrzył ze współczuciem w jego oczy ogarnięte szaleństwem:
 – Nie mów tak do mnie. Ani ty nie masz prawa, ani ja na to nie zasługuję.
 Odwrócił się i odszedł w stronę ludzi czekających na Niego, nie patrząc, co zrobi Judasz. Ale ten chyba został, nie poszedł nigdzie.
 Gdy Piotr i Janek pojawili się znowu wśród uczniów, Judasz natychmiast zrobił awanturę. Wyglądało na to, że czekał specjalnie na nich. Śledził tę scenę z pewnej odległości, bo wciąż był zaabsorbowany rozmowami z ludźmi. Ale odgłosy kłótni doszły nawet do Niego. Wybijał się podniesiony głos Judasza:
 – Jak to, co to ma znaczyć! Jakieś tajemnice przede mną? O co tu chodzi? Co ukrywacie?
 Nie wiadomo, do czego by doszło pomiędzy nim a Piotrem, ale uratował sprawę Janek, który zaczął się z nim droczyć:
 – Judaszku, jeszcze tylko chwilę cierpliwości, a zobaczysz, przekonasz się, że nic a nic nie skłamałem. Będzie takie jedzonko, że nie pożałujesz tego, żeś został. Robota nie zając, nie ucieknie. Co masz zrobić dzisiaj, zrób jutro, a co masz zjeść jutro, zjedz dziś.
 Gdy słuchał słów Jana, pomyślał, że on się czegoś domyśla, bo dlaczego nagle okazuje tyle serdeczności wobec Judasza, którego nie znosił. Ale skąd? Przecież nie od Piotra. Ten też nic nie wiedział. Czyżby tylko intuicja? To dziecinne gadanie Janka przyhamowało Judasza jak wędzidło rozjuszonego rumaka. Był bezradny. Próbował atakować:
 – Dobrze, wszystko dobrze. Tak, cieszę się, szalenie się cieszę. Tylko gdzie? Gdzie to jest? Powiedz gdzie?
 – O, to o adres ci chodzi – Janek udawał zdziwionego. – To czemu od razu nie mówisz, że ci na tym zależy? Powiem ci, oczywiście.
 – No to mów.
 – Albo nie. Spróbuj zgadnąć – Janek rozmyślił się.
 – Janku, nie denerwuj mnie, bo pożałujesz – Judasz zagroził.
 – Dlaczego tak mówisz. Pobawić się ze mną nie chcesz? No mów, gdzie jest ten dom, a ja ci będę mówił: zimno, letnio, ciepło albo gorąco. Dobrze? – robił niewinną minę i igrał z nim jak kot z myszą.
 – Janku, ty mnie nie doprowadzaj do szewskiej pasji.
 – No, zaczynaj.
 – Janek!
 – Nie, to nie – Janek udawał obrażonego.
 – Betania – Judasz palnął.
 – Zimno! – krzyknął Janek.
 – Nie Łazarz?
 – Zimno!
 – Golgota – Judasz wykrztusił.
 – Zimno – Janek z uciechą odpowiedział. – Nawet lodowato.
 – Nie Józef z Arymatei?
 – Lodowato.
 Widział, że apostołowie przysłuchują się tej zgadywance z rosnącą uwagą.
 – Pałac Heroda – Judasz znowu próbował.
 – Zimno.
 – Ale nie lodowato? Jair?
 – Zimno – Janek zacierał ręce z satysfakcji.
 – Pałac Kajfasza.
 – Ciepło.
 – Nikodem! – Judasz wykrzyknął, prawie pewien, że zgadł.
 – Zimno.
 Nie wiadomo, jak długo jeszcze trwałaby ta zabawa, ale właśnie zaszło słońce. Mrok zaczął gwałtownie zapadać nad miastem i świątynią. I Piotr się włączył:
 – Rozdzielamy się na dwie grupy – dyrygował. – Ja idę z grupą Jezusa, a druga połowa z Jankiem. Idziemy różnymi drogami.
 

                                                                         cd. Ostatnia Wieczerza (2)