Biblioteka


14. Pojmanie



 

Pojmanie

   – Ale teraz najwyższy czas, żeby stąd się wycofać – powiedział do Piotra półgłosem.
 Ten jakby się obudził ze snu, w którym trwał za długo, jakby mu pękła przed oczami złota nić, w którą trwał zapatrzony, spojrzał na Niego wpół przytomny i spytał:
 – Wycofać? Dlaczego?
 – Bo za chwilę tu będzie Judasz z żołnierzami, aby mnie, a może i was, uwięzić.
 W miarę jak to mówił, Piotr wypływał na powierzchnię rzeczywistości.
 – Jednak Judasz! – wybuchnął. – Trzeba było drania ukatrupić. Należało mu się to od dawna. Ale myślałem, że Ty wiesz, co robisz, i masz w tym swój cel, że go wypuszczasz. Przepadło. Musimy uciekać.
 Przysłuchujący się dotąd bez słowa Łazarz dopiero teraz zadał pytanie:
 – Żadnych zmian? Idziecie do naszego ogrodu? Mam iść z wami? – mówił to na pozór spokojnie, ale bez trudu można było usłyszeć, jak jest zdenerwowany.
 – Tak – potwierdził. – Jeśli mogę prosić, pozostań tutaj i postaraj się ich trochę przytrzymać, żebyśmy mieli więcej czasu – mówił to szybko, z narastającą obawą, że to już najwyższy czas, żeby stąd wyjść, bo jeszcze chwila, a może być za późno.
 Wstał. Ale Janek zaprotestował:
 – Jak to? Przecież jest jeszcze tyle jedzenia!
 – Pośpiesz się, pośpiesz – upomniał go Piotr – bo możesz zostać przy stole na zawsze.
 Janek rzucił na niego zdziwione spojrzenie. I stwierdził chyba, że jest coś, czego on się nawet nie domyśla, bo poddał się bez słowa.
 Piotr zakomenderował:
 – Wychodzimy. Nie sprzątać, wychodzimy, szybko.
 Tym pokrzykiwaniem zmobilizował ludzi na tyle, że nikt się nie opierał, ale wszyscy posłusznie spełnili jego polecenia.
 Patrzył, jak Piotr pogania opieszałych, a w Nim rosła panika. Jakby dopiero teraz zorientował się, że jest późno, że dał się ponieść urokowi chwili, że Judasz z napastnikami są tuż, tuż, że może ich spotkać nawet w bramie. Chciał, żeby apostołowie byli już na dworze, ale ci akurat utknęli w drzwiach. Nie mógł się doczekać, aż zrobią przejście. Jeszcze schody. Byle prędzej. Jeszcze schody krok po kroku, a On najchętniej przebiegłby pędem. Brama, znowu krok, jeszcze Łazarz: parę słów podziękowania i przeproszenie, że pozostawiają izbę nieuporządkowaną. I już na ulicę. Spojrzenie w ciemną czeluść w jednym kierunku i w drugim. Kamień z serca: nikogo! A teraz w drogę. Podbiegł Piotr, też zdenerwowany w najwyższym stopniu:
 – Dokąd?
 – Na Górę Oliwną. Do ogrodu.
 – Łazarz Ci zaproponował?
 – Magdalena.
 – No to zbiegamy prosto w dół, zgoda?
 – Zgoda.
 A więc w pierwszą napotkaną ulicę poprzeczną, w dół, jak najprędzej, w kotlinę Tripoiron. Byle się nie natknąć na Judasza. Ale on z pewnością się śpieszy, a więc idzie najkrótszą drogą, czyli górą. Szybko. Szybko. Byle jak najdalej od tego, przyjaznego przecież, domu, który umożliwił Mu to pożegnanie. Tylko żeby ta ucieczka nie przesłoniła wieczerzy paschalnej, która miała być Jego darem na dziś i na zawsze. Bieg już się uspokajał. Zwolnili. Zadyszany Piotr zapytał Go:
 – Jak myślisz, kogo przyprowadzi Judasz?
 – Myślę, że straż świątynną. To by było nie najgorzej, chyba że kapłani zwrócą się o pomoc do Piłata.
 – Wtedy będziemy mieli żołnierzy rzymskich.
 Nie odpowiedział. Biegł ciężkim ze zmęczenia krokiem, uważając, żeby się nie potknąć. Ale po chwili Piotr znowu pytał:
 – A jak Ty myślisz, gdzie Judasz może nas szukać? Prawdopodobnie u Łazarza, Jaira, Józefa z Arymatei czy Nikodema – wyliczał Piotr.
 Znowu biegli w milczeniu. Po chwili Piotr zaczął planować:
 – Noc cała im na tym zejdzie. A jutro znowu przyjdziemy do świątyni. W następną noc już nie będą nam zagrażać. To już noc świąteczna, przedpaschalna – mówił chrapliwym szeptem. – A potem osiem dni świąt. Znowu nic. A po Świętach to ja już się nie boję. Wymkniemy się z Galilejczykami do Kafarnaum, Tam nam nikt niczego nie zrobi.
 – Daj Boże, żeby spełniła się twoja przepowiednia.
 Zbliżali się do Bramy Źródlanej, ostatniej, wychodzącej na jar Cedronu. Uchwycił Piotra za rękę:
 – Niech Szymek sprawdzi, czy brama nie jest obstawiona.
 Piotr wybiegł do przodu, by przytrzymać czoło. Przystanęli w załamaniu murów, Dyszeli ciężko. Czekali na Szymka, nasłuchując każdego szelestu. Było spokojnie. Miasto spało. W okolicznych domach światła były wygaszone.
 Za chwilę pojawił się Szymek:
 – W porządku. Brama czysta – usłyszał szept.
 – No to idziemy – zdecydował Piotr.
 Ruszyli. Ale i tak ostrożnie, prawie na palcach wchodzili w czerniejący otwór bramy, a potem już w dół. Ratowało ich światło księżyca. Aż wreszcie osiągnęli potok. Bielały w nim kamienie, ułożone po to, by suchą nogą przedostawać się na drugą stronę.
 Pięli się teraz ostro w górę. Po chwili zwolnił, bo serce zdawało się wyskakiwać z klatki piersiowej. Piotr również przeszedł do marszu. Ale wykorzystując sytuację, znowu zaczął kreślić plany:
 – Tam cały teren jest chyba otoczony ogrodzeniem. Do wnętrza prowadzi jedna brama. Ja bym zostawił przy bramie może ośmiu chłopców, a Ty idź do wnętrza z trzema. I prześpij się, bo na dziś to masz dosyć.
 – Chciałbym się spokojnie pomodlić.
 – Cieszyłbym się, gdybym należał do tej trójki – Piotr snuł swoje propozycje. – To by była bezpośrednia obstawa. Ty mógłbyś się zaszyć gdzieś jeszcze głębiej wśród drzew. Tak na wszelki wypadek.
 Zgodził się na jego pomysł, nie mając zresztą przekonania tak do tego, jak do poprzednich propozycji.
 Wreszcie zaczerniał przed nimi pas ogrodu.
 Dopiero teraz, gdy byli na miejscu, Piotr uświadomił reszcie, przed kim uciekali i jaki jest plan strategiczny. Oburzenie na Judasza sięgało zenitu.
 – A nie mówiłem, a nie mówiłem – Janek zaczął wykrzykiwać, uciszany przez Jakuba.
 – Zamknij się, bo cię słychać na pół Jerozolimy. Nic nie mówiłeś.
 Ale on, już ściszonym głosem, kontynuował:
 – A Ty, Jezu, tyle mu okazywałeś serca, a on Ci za to tak odpłaca.
 Posłyszał, że Szymek podsumował sprawę krótko:
 – On wie, że ja nie żartuję. Jeżeli Tobie coś się stanie, to on nie ma życia. Chyba że ja zginę wcześniej.
 Tomasz jak zwykle się wymądrzał:
 – Trzeba być głupim, żeby tego nie widzieć. Przecież mówiłem od początku, że to wtyczka.
 – Gdybym wcześniej o tym wiedział – współczuł mu Filip – to bym się nim jakoś serdecznie zajął.
 Dyskusję przerwał Piotr, który wrócił z rekonesansu wnętrza ogrodu:
 – Miejsce znakomite. A więc, ośmiu blokuje bramę, ale po bokach, tak żeby przechodzący was nie zauważyli. Trzech idzie z Jezusem do wnętrza. Jezus chce się tam spokojnie modlić.
 – To ja – dopominał się Janek – bo byłem już raz na górze z Jezusem na modlitwie.
 – Jak on, to i ja – stwierdził Jakub.
 – Dobrze – zgodził się Piotr. – Przy bramie potrzeba najsilniejszych. I pamiętajcie, jakby doszło co do czego, to krzyczcie, żebyśmy was usłyszeli w ogrodzie.
 Przysłuchiwał się temu wszystkiemu i miał wrażenie, że układany jest spektakl, jak w kiepskim teatrze. Poszczególni aktorzy otrzymywali do odegrania swoje role, choć scenariusz jeszcze nie był do końca napisany. Reżyser tylko był pewny, jakie ma dać zakończenie, a resztę pozostawiał w rękach aktorów. I w tym spektaklu On miał grać główną rolę, tylko że nie miał prawa wyboru, był uzależniony wyłącznie od jakichś ludzi, którzy decydowali o Jego życiu lub śmierci. „A może to nie ja jestem tu głównym aktorem tylko Judasz? A może jeszcze ktoś inny?” A Piotr zapewniał Go protekcjonalnie:
 – Nic się nie bój, dam sobie z nimi radę. A przynajmniej bądź pewien, niełatwą będą mieli z nami przeprawę. Zresztą, na ich miejscu, gdyby nas nawet tutaj znaleźli – w co bardzo wątpię – to powinni przejść obok, udając, że nas nie znają.
 Już nie wytrzymywał tej zabawy, tej buńczuczności, chojractwa, już nie mógł patrzeć na te pewne miny, szlachetne mniemanie o sobie. „Dzieci, duże dzieci, nieświadome co przed nimi”. Przypomniał sobie ostrzeżenie, które słyszał od córki Jaira: „Prawdopodobnie wejdą do akcji rzymskie oddziały”. „Jeżeli tak się stanie, to zdmuchną tych moich chłopców, jak huragan kładzie łan zboża”. Żeby sprowadzić ich na ziemię, powiedział:
 – Wszyscy tej nocy zwątpicie we mnie.
 – Jezu, jak możesz tak mówić, co też Ci przychodzi do głowy! – wykrzyknął Janek. – Że znalazł się między nami Judasz, to Ty już wszystkich nas podejrzewasz? Czy ja mógłbym Cię zdradzić, czy też zwątpić w Ciebie, jak to powiedziałeś?
 Jeszcze coś mówił, ale już od chwili głos jego tonął w fali okrzyków oburzenia i zapewniania:
 – Co Ty sobie myślisz o nas. Nie wierzysz nam? Czyśmy Cię kiedyś zawiedli? Czy mało Ci okazujemy dowodów wierności?
 Aż ponad nie wybił się głos Piotra:
 – Choćby wszyscy zwątpili w Ciebie, ja nigdy nie zwątpię!
 Odpowiedział mu prawie mechanicznie:
 – Jeszcze tej nocy wyprzesz się mnie.
 – Choćby mi przyszło umrzeć z Tobą, nie wyprę się Ciebie! – Piotr wykrzyknął oburzony.
 Już nie odpowiedział mu na te zapewnienia ani jednym słowem. Nie chciał wdawać się w dyskusję na temat odwagi, wierności, przyjaźni.
 Ruszył w głąb ogrodu. Szedł przez gaj oliwny starannie utrzymany, w ciemności przetykanej plamami księżyca. Za Nim postępował obrażony Piotr, w towarzystwie Jakuba i Janka – ten przycichł, najwyraźniej przestraszony sytuacją, którą zaczął sobie uświadamiać. W oddali ginął szum głosów.
 – Żeby wreszcie umilkli. Przecież ściągną każdego, kto ich będzie chciał znaleźć albo wcale takiego zamiaru nie będzie miał – usłyszał szept Jakuba.
 – Nie bój się, Szymek przyprowadzi ich do porządku.
 Wchodzili w coraz głębszą ciszę.
 – No, wnet się ogród będzie kończył, wobec tego my zostaniemy tu – Piotr wydawał dyspozycje – na tym zakręcie ścieżki, a Ty idź dalej, aż do tamtej skały – wskazał bielejącą płytę, jak ogromny stół, w odległości dobrego rzutu kamienia. – Najlepiej będzie, jak tam się położysz i zaśniesz. Judasz, gdyby szedł naszym śladem, powinien już tu być – oświadczył Piotr, chyba na pocieszenie.
 – Może nie znajdzie – Janek wykazywał jeszcze większy optymizm.
 – Tylko czy on musi szukać? – Jakub go przygasił. – Nie przyszło ci do głowy, że ktoś szedł za nami w bezpiecznej odległości, gdyśmy ruszyli ze świątyni do wieczernika? Że ktoś czekał na nas pod wieczernikiem. Że ktoś śledził nas aż tutaj, aż do samego Getsemani?
 – Nie strasz, nie strasz, nie chcę tego słuchać – zaprotestował Janek. – Nikt nie szedł za nami.
 – Nic nie wiadomo – Jakub nie miał zamiaru go pocieszać.
 – Nie strasz. Nikt nie szedł.
 – Sprawdzałeś?
 – Nie sprawdzałem, ale nie strasz, bo i tak się boję.
 – O to już nie muszę się martwić. Uśniesz jak suseł, zanim Jezus dotrze na swoje miejsce – Jakub był bezlitosny.
 – To mnie jeszcze nie znasz. Oka nie zmrużę, żeby się coś Jezusowi nie stało. To ty zaraz zaśniesz. Wiem, jakiś ty śpioch.
 Słuchał tego przekomarzania się braci jako części dawnego świata, z którego już odchodził w sposób definitywny. Odpowiadając Piotrowi, powiedział:
 – Dobrze, ja tam pójdę, żeby się modlić. I proszę, i wy czuwajcie i módlcie się.
 Szedł w kierunku majaczącej płyty skalnej, w coraz większą samotność. Sam się sobie dziwił. Przecież zawsze tęsknił za samotnością, za modlitwą, za mistycznym obcowaniem z Ojcem, a teraz jakby bał się tego kontaktu, tego spotkania. Nogi niosły Go z trudem, zdawały się być z ołowiu, czuł się jak zbity pies, wlókł się na to miejsce, bielejące coraz wyraźniej w księżycowej poświacie. Ledwie dobrnął do skały i runął jak umarły.
 Leżał tak dłuższą chwilę bez czucia, bez myślenia. To, co pojawiło się jako pierwsze pragnienie, to prośba, by odejść już teraz, w tej chwili, z tego miejsca do Niego, który Go posłał: „Zabierz mnie teraz stąd, jeżeli moja godzina wybiła. Zabierz jak Eliasza, na wozie ognistym, ześlij go, niech mnie stąd porwie. Uchroń, nie pozwól, żebym zawisnął na krzyżu. Jeżeli chcesz dać znak, niech to będzie znak taki, jak wóz Eliasza. Ale nie poprzez krzyż. Ojcze, dla Ciebie wszystko jest możliwe. Przecież nie muszę już umierać. Dlaczego ma zwyciężać zło i głupota? Jeszcze tyle do zrobienia. Jeszcze tyle do powiedzenia, nauczenia, wyjaśnienia. Jeszcze trzeba moich uczniów umocnić, nowych pozyskać, żeby Ewangelia okrzepła”. Spostrzegł się, że wpada w wielomówstwo. „Nie. Nie. Nie jak ja chcę, ale jak Ty” – przerwał.
 Rzesze świerszczy śpiewały swoje jednostajne pieśni. Po chwili doszły do Niego jakieś nowe odgłosy. „Co to może być?” Wsłuchał się bardziej intensywnie. Ktoś chrapie. „Moi dzielni stróżowie się po prostu pospali”. Wstał i zaczął iść w stronę zakrętu, przy którym zostawił swoich opiekunów. Tak, to było to. W miarę jak się zbliżał, chrapanie nasilało się. „No, jeżeli i tamci przy bramie podobnie usnęli jak ci tutaj, to uratować mnie może tylko Judasz, gdy mnie tu nie będzie szukał. Ale jeżeli trafi, to wybiorą chłopców jak ryby z saka”.
 Już ich zobaczył. Jeszcze się pocieszał, że Janek przysnął, a Piotr i Jakub wyrozumiale do tego dopuścili, sami czuwając. A tymczasem spali wszyscy. A więc Piotr śpi. Ten, który z całej Dwunastki był Mu najbliższy, który, zdawałoby się, rozumiał Go najlepiej, który był Mu najbardziej oddany. I spał. Nachylił się nad nimi, próbował wołać po imieniu. Ale nic nie pomagało. Ani potrząsanie ich ramionami. Spali jak susły. Zawahał się, czy ich budzić, czy też dać spokój. Żal Mu się ich zrobiło. „Mieli trudny dzień, niewątpliwie. Nie lepiej ich tak zostawić? Tylko gdy wpadną żołnierze, to ich gotowi wymordować”. To przemogło. Począł ich budzić. Nie szło Mu łatwo. Pierwszy zbudził się Janek. Zachował się – jak to on – histerycznie. Zupełnie nieprzytomny zaczął wołać:
 – Co się dzieje? Co? Idą? Skąd Ty tu, Jezu?
 Z Jakubem i z Piotrem było trudniej, Spali jak zabici. Gdy wreszcie, z pomocą Janka, dobudził się ich, Piotr oprzytomniał natychmiast i był bardzo skonfundowany.
 Powiedział mu z wyrzutem:
 – Szymonie, śpisz? Jednej godziny nie mogłeś czuwać?
 Piotr tłumaczył się, że co dopiero się zdrzemnął, że to tylko tak, na mgnienie oka, ale usłyszałby nawet najmniejszy szelest. Prosił, żeby odszedł spokojnie na swoje miejsce i polegał na nich, będą czuwać wytrwale.
 Przerwał mu, bo nie chciał, by się dalej przed Nim tłumaczył:
 – Czuwajcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie: duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe.
 Odchodził zgnębiony, nie wierząc w ani jedno zapewnienie tych, których nazywał swoimi braćmi, siostrami, matkami, a którzy naprawdę nic nie rozumieli, a przy tym, gdy przyszła chwila próby, zachowywali się z beztroską nierozumnych dzieci. Chociaż przecież wprowadził ich we wszystko, co sam wiedział, okazało się, że dzielą ich od Niego całe światy niezrozumienia i obojętności.
 Powrócił na swoje miejsce przy skale. W ogrodzie trwała cisza. „A może to jeszcze nie moja godzina. Czy podarujesz mi jeszcze jeden dzień, miesiąc, rok, lata całe. Ile jeszcze? Będę Cię wielbił i wysławiał razem ze wszystkimi żywiołami przyrody, ze wszystkimi ludźmi, którzy w Ciebie wierzą i z tymi, którzy przeze mnie w Ciebie uwierzą. Tylko odsuń ode mnie ten kielich goryczy”. Nagle poczuł się zaskoczony swoim odkryciem: „A jeżeliś Ty, Ojcze, taką śmierć krzyżową mi wymyślił, postanowił od samego początku? Jeżeli Ty, Ojcze, chcesz tej śmierci?” Zdawało Mu się, że włosy jeżą Mu się z przerażenia.
 Dopiero teraz spostrzegł, że dotąd wciąż nie wierzył tak do końca, że spełnią się plany Heroda, Sanhedrynu. Gdzieś w zakątku Jego serca płonęło światełko nadziei, że Ojciec nie dopuści do zwycięstwa zła nad Ewangelią, nienawiści nad przykazaniem miłości. Teraz stanęła przed Jego oczami śmierć na krzyżu jako odwieczny zamysł Ojca. „A więc ja idę do krzyża od początku, od chwili narodzenia, a już na pewno od początku mojego nauczania”. Wybuchnął w Nim bunt, protest: „Dlaczego krzyż, śmierć najgorsza z najgorszych. Niech mnie zetną jak Jana. Niech mnie ukamienują, jak tyle razy chcieli. Niechby mnie przebili sztyletem. A Tyś mnie wtedy ratował. Dlaczego mnie teraz nie ratujesz?” Kłębiły się w Nim żale, bunty, pretensje. Szukał uzasadnień, motywacji. Nawet gdy znajdował jakieś, przynajmniej częściowe wytłumaczenie, za chwilę podważał je argumentem, wątpliwością: „Czy nie mógłbym dożyć sędziwego wieku jak tylu mędrców i nauczycieli. Dlaczego mam umierać po niespełna trzech latach nauczania. I to taką straszną śmiercią. Jak buntownik, partyzant, chociaż nim nie jestem. Czy to może dlatego, że wymyśliłeś moje zmartwychwstanie? To nie ja wpadłem na to, żeby Cię o nie prosić, tylko Ty je przewidziałeś?” – znowu kolejne olśnienie i radość. „Ale czemu taka straszna śmierć? Czy dlatego, że za prawdę trzeba ponosić nawet i najgorszą śmierć? Że tylko taka prawda jest coś warta, jeżeli się płaci za nią najwyższą cenę? Poddaję się Twojej woli. Jeżeli tak chcesz mnie zabrać z tego świata, to bierz. Jeżeli przez sąd, upokorzenia i krzyż, to niech się dzieje Twoja wola, niech imię Twoje będzie błogosławione”.
 Pogrążony w modlitwie oprzytomniał dopiero wtedy, gdy doszedł do Jego uszu znajomy głos chrapania. „Znowu śpią. Boże, przecież to nie żarty. To naprawdę jest niebezpieczne. Wszystko może się rozegrać błyskawicznie. Ten ogród jest niewielki”. Znowu się podniósł i poszedł w stronę, gdzie zostawił swoją trójkę. Rzeczywiście spali. Tak jak poprzednim razem. Już nie miał serca, żeby ich upominać. Ale gdy udało Mu się, z niejakim trudem, przywrócić ich do przytomności, ostrzegł ich tylko:
 – To jest naprawdę niebezpieczne, co wy robicie. Gdy oni tu wpadną, mogą was po prostu wymordować.
 Przepraszali niezgrabnie i bezsensownie tłumaczyli się, zawstydzeni tym bardziej, im bardziej powracali do przytomności. Nie chciał tego słuchać, bo Jemu samemu było przykro, że naraził ich na te niebezpieczeństwa. Ale rozpoczęła się ostateczna gra i trzeba było zachowywać jej reguły, nawet gdy są tak drastyczne. Odszedł od nich. „Och, żeby przyszło rano”. Ale od rana jeszcze dzieliło Go wiele godzin. „Przecież dopiero jest około północy”. Wrócił na swoje miejsce. Był wciąż napięty, choć i pogodzony, bardziej poddany woli Ojca niż domagający się spełnienia swojej prośby.

 Dlatego gdy usłyszał wybuch wrzasku przy bramie, nie zdziwił się ani nie przestraszył. Prawie przywitał go z ulgą. Że skończyła się niepewność. „A więc Ojciec ma inne plany wobec mnie”. Błyskawicznie był przy swojej trójce. Znowu spali. Budził ich pośpiesznie:
 – Wstawajcie! Już tu są!
 Tarmosił ich, nachylony nad nimi. Podniósł głowę. Daleko wśród drzew mignęły pierwsze świetlne punkty. „Zapalają pochodnie” – przeszło Mu przez myśl. Już rozsypywały się po ogrodzie, obejmując go od obu stron. Z chwili na chwilę było ich coraz więcej i więcej. Mnożyły się, wyraźniały. „Skąd ich aż tylu” – patrzył z rosnącym przerażeniem. O jakiejkolwiek formie obrony nie mogło być mowy. Na ucieczkę było za późno, tym bardziej, że trzeba było sforsować mur okalający ogród. Nonsens. Nonsens. Nonsens. Jeszcze jedno Mu zaświtało w głowie: „Czy oni przyszli mnie uwięzić, czy zabić. Mają mnie przecież ukrzyżować. Ale czy nie zmienili przypadkiem planów”. Już słyszał tupot nóg, który narastał, sypał się jak grad, który nagle runął na tę spokojną dotąd oazę ciszy. Towarzyszył mu trzask łamanych gałęzi. Wciąż widział ogniki – teraz już ognie – pochodni, rozsypane po całym ogrodzie, które rosły, zbliżając się niebezpiecznie ku Niemu.
 – Dosyć spania! Dosyć! – potrząsał ramieniem Piotra, Jakuba, Janka. – Przyszła godzina! Oto Syn Człowieczy będzie wydany w ręce grzeszników!
 Mówił to na tyle przerażony, co radosny. Już wreszcie skończył się najbardziej nieznośny czas wyczekiwania. Już dość z męczącymi, bez końca trwającymi dywagacjami na temat, co może się stać, przewidywaniami kombinacji, jakie mogą zaistnieć. Już koniec z tym. Zaczyna się ostatni etap: droga ku śmierci. Tak Jego Ojciec zadecydował.
 Rozróżniał postacie. Błyskały twarze, hełmy, naramienniki, pancerze, miecze – a więc nie tylko strażnicy świątyni, ale i żołnierze Piłata. Tu i ówdzie zabielała szata kapłanów i uczonych w Piśmie. „A więc napad dokonuje się w majestacie Prawa” – pomyślał gorzko. To wszystko przebiegało w zawrotnym tempie. Powtarzał: „Niech się dzieje Twoja wola, Ojcze”. Powoli budzili się Jego obrońcy.
 Mignęła Mu na moment chyba twarz Judasza oświetlona pochodnią. Ponaglał ich:
 – Wstawajcie. Chodźmy. Oto zbliża się zdrajca.
 Dopiero to ich otrzeźwiło.
 – Co? Co Ty mówisz? Jaki zdrajca? – Piotr wracał do przytomności. – Skąd tyle pochodni! Jakub, Janek, wstawajcie, uciekamy!
 – Co z naszymi chłopcami przy bramie. Jezu, co się dzieje? – do okrzyków Piotra teraz dołączyły się pytania Janka, które przemieniły się w płacz: – A mówiłem, a mówiłem.
 – Nic nie mówiłeś, nic nie mówiłeś – upominał go po swojemu Jakub. – Nie rycz tak. Uspokój się. Może nas nie zauważą.
 Wciąż jeszcze stali w cieniu drzew, ale to chyba była ich ostatnia chwila. Nie chciał się ukrywać. Nie chciał zejść do pozycji ściganego zwierzęcia. Już nie patrząc na wpół przytomnych uczniów, powstrzymując drżenie, jakie rozlało się w całym Jego ciele, zaciskając zęby, wychodził z cienia drzew na obszar zalany światłem księżyca. Posłyszał okrzyk:
 – Tutaj są!
 Wybuchnął wrzask, który ogarnął cały ogród.
 W tym krzyku zbliżały się pochodnie ze wszystkich stron, bielały twarze, błyskały miecze uniesione w górę. Zobaczył Judasza biegnącego z pochodnią w ręku. Coś wołał z daleka. Z trudem, ale zrozumiał:
 – Witaj, Mistrzu!
 Przyjął to powitanie z bezbrzeżnym zdumieniem: „Czy on zwariował? Co on mówi! Jakie »witaj«, jakie »Mistrzu«”. A ten wykonał jeszcze parę kroków i już był przy Nim, rzucił się na Niego, objął Go ramionami i niespodziewanie pocałował Go w policzek. Poczuł ostry zapach jego potu, jego mokrą twarz przylepioną do swojej twarzy. Trwało to chwilę. Nie rozumiał wciąż, co to ma znaczyć. „Co on robi?” Dopiero teraz wybuchnął prawdziwy krzyk radości, który ogarnął cały ogród. „Ach, to był znak dla nich, aby w ciemnościach nie zaszła żadna pomyłka”. Powiedział, tak jak tylko potrafił najspokojniej:
 – Przyjacielu, po coś przyszedł? Pocałunkiem wydajesz Syna Człowieczego.
 Ale do Judasza te słowa chyba nie dotarły, nawet ich prawdopodobnie nie dosłyszał. Oderwał się od Niego i zniknął w ciemnościach.

 Już widział biegnących ku sobie ze wszystkich stron: podniesione ręce z mieczami, kijami, włóczniami w dłoniach, rozwarte usta chwytające powietrze, wrzeszczące, wściekłe, wykrzywione uśmiechem nienawiści, wyszczerzone zęby, wytrzeszczone oczy, jakby w obawie, że im może zniknąć, rozpłynąć się, wejść w ciemność. Można było tylko jedno zrobić, żeby nie wpaść w panikę, można było wbrew przerażeniu, które podchodziło pod samo gardło, zaryzykować wszystkim, co jeszcze pozostawało, a więc tym niczym i wyjść im naprzeciw, ryzykując natychmiastową śmierć – albo zwycięstwo. Zrobił kolejnych kilka energicznych kroków, jakby chciał się z nimi zderzyć i prawie wykrzyknął:
 – Kogo szukacie?
 Skutek był piorunujący. Ci pierwsi, którzy byli prawie na wyciągnięcie ręki, stanęli jak wryci. Chyba uznali, że zaszło jakieś nieporozumienie, że się pomylili, że przywidziało się im, a naprawdę to kogo innego Judasz pocałował, kogoś, kto, korzystając z zamieszania, zniknął w ciemnościach. Już nawet nie przystanęli, ale teraz cofali się. „Chyba myślą, że ja to jakiś nieznany im dotąd doktor w Piśmie czy faryzeusz” – przyszło Mu do głowy jedyne wytłumaczenie. „Na dobrą sprawę mógłbym przejść teraz wśród nich aż do samej bramy i nikt by mnie nawet nie spytał, dokąd idę” – prawie że się uśmiechnął do siebie, jak uczniak, któremu udało się spłatać figla swoim prześladowcom.
 – Uciekajmy, Jezu – posłyszał cichy szept Janka.
 „A więc nie tylko ja tak myślę”. Uśmiechnął się po raz drugi. „Nie, nieprawda. Nigdzie byśmy nie zaszli. To tylko moment, ofiarowany nam na pożegnanie. Zaraz wszystko powróci do poprzedniego stanu”.
 Ten bezruch, który zawisnął tak niespodziewanie, zakłócił Malchus. Kiedyś pokazał Mu go Łazarz jako krewnego najwyższego kapłana. Ten zdążył oprzytomnieć i wybiegł z cienia ze sznurem w rękach. Zauważył go prawie w ostatnim momencie, gdy dobiegał do Niego. Zobaczył błysk miecza i posłyszał trzask metalu uderzającego o metal. To Piotr uderzył go mieczem w głowę. Na szczęście hełm wytrzymał uderzenie. Miecz ześlizgnął się po nim jak po skale, rąbnął w naramiennik. Ale nie rozwalił go w drzazgi i nie odciął ramienia, tylko na nim zakończył swoją drogę. Malchus ogłuszony zachwiał się i runął na ziemię tuż przy Jego nogach. Krwawił. Miecz, spadając z hełmu, zranił jego ucho.
 Schylił się, dotknął rany. „Nie daj, Ojcze, żebym nienawiścią odpłacał nienawiść”. A do Piotra powiedział:
 – Schowaj miecz twój. Bo kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Czy nie myślisz, że gdybym poprosił Ojca mojego, to zesłałby mi dwanaście hufców anielskich, by mnie obronić.
 Wszystko to stało się błyskawicznie. Żeby skończyć tę szarpaninę, zapytał raz jeszcze:
 – Kogo szukacie?
 – Jezusa Nazareńskiego – usłyszał niemrawą wciąż jeszcze odpowiedź.
 – Jam jest. Jeżeli więc mnie szukacie, pozwólcie tym odejść – powiedział, wskazując głową na swoich towarzyszy.
 Napastnicy – jak figurki zatrzymane w żywym obrazie – ożyli. Jeszcze jakby nie dowierzając, na zwolnionych obrotach podchodzili do Niego.
 Miał świadomość, że to są Jego ostatnie sekundy wolności, kiedy jeszcze może coś powiedzieć nie jako więzień, ale wolny człowiek:
 – Wyszliście z mieczami i kijami jak na zbójcę, żeby mnie pojmać. Codziennie zasiadałem w świątyni i nauczałem, a nie pochwyciliście mnie.
 Ale to już był koniec. Z głębi ogrodu, z ciemności nocy wynurzył się trybun. Szedł w otoczeniu kilku żołnierzy. Znał go z widzenia, zresztą wielu znał i Jego znali ci, którzy teraz się w Niego wpatrywali. Jerozolima to małe miasteczko – jak to Tomasz zwykł był mówić. Tylko teraz On już był w innej sytuacji, w sytuacji człowieka, na którego Sanhedryn wydał wyrok, a oni byli tego wyroku wykonawcami.
 – W imieniu Prawa jesteś aresztowany – powiedział w miarę spokojnie, za bardzo oficjalnie. – Zwiążcie Go – polecił żołnierzom.
 Doszło dwóch osiłków ze sznurem.
 – Ręce! Wyciągaj!
 Posłusznie spełnił ich polecenie. Patrzył, jak sprawnie wiążą sznur dookoła przegubów. Jeden koniec sznura pozostał w rękach wykonującego tę czynność.
Wchodził w nową rzeczywistość, której dotąd nigdy nie miał w swoim życiorysie.
Dopiero teraz, gdy skrępowano Mu dłonie, trybun, który przy tej operacji asystował, wykrzyknął:
– Ruszamy! I milczeć. Za okrzyk rozwalę łeb. Gasić pochodnie. Zaciemnić latarnie. I biegiem. Szybko! Szybko!
 Rozkazy wykonano natychmiast. W ostatniej chwili, korzystając z tego, że jeszcze się paliły pochodnie i latarnie, rozejrzał się dookoła, wyszukując oczami swoich uczniów, ale nie natrafił na żadnego. Poczuł szarpnięcie. Rozpoczynała się droga do miasta.
 Na początku była jeszcze przepychanka. Tym bardziej, że w bramie utworzył się korek. I tu rozglądał się, czy nie wypatrzy któregoś z uczniów. Nie było żadnego. „Nie zaaresztowali ich, bo by ich prowadzili”. Zaraz za bramą rozwinął się pochód. Wypadli na polankę porośniętą zeschłą trawą, a potem już w dół, ścieżką pomiędzy skały, biegiem, jak duchy. Miał żołnierzy po obu stronach i żołnierzy za sobą. Z przodu tego, który trzymał Jego sznur. Było Mu niewygodnie tak biec z wyciągniętymi rękami. Czasem tracił równowagę, zataczał się, chwiał. Słyszał głośne oddechy, stukot ciężkich sandałów, z rzadka zabrzęczała broń o skały. Biegli w dół aż do potoku Cedron.
 Myślał, że przekroczą potok, podejdą ostro w górę do Bramy Złotej i tak wejdą na teren świątyni, a stąd jeszcze krok i znajdą się w budynku Sanhedrynu. Ale nie. Biegli w dół rzeki ścieżką wzdłuż Cedronu. Dokąd? Czyżby do Bramy Źródlanej, którą przed paroma godzinami szedł wraz ze swoją Dwunastką? Tak też się stało. Dopiero wtedy przekroczyli strumień. Tu było ciemno, światło księżyca nie przedostawało się. Co raz wpadał do wody, a to nie trafiał na kamień – kładkę, a to stopa ześlizgiwała się z niego. Wreszcie drugi brzeg i droga pod górę. Prędzej, prędzej, żeby nadążyć za tymi, którzy gnali przed Nim. Czasem był prawie ciągnięty w górę, czasem wpadał na tego, kto Go prowadził, popychany przez następujących za Nim. Prędzej, prędzej, aż do całkowitego zadyszenia. Wreszcie brama miasta. Już rozpoczął się bieg ulicami. Najpierw, na szczęście, po płaskim terenie wzdłuż murów. Potem odbili od nich prawie pod kątem prostym i skierowali się na zachód. Przecinali dolinę Tyropeon.
 Dopiero gdy wpadli na uliczkę ze schodami, był pewien, że idą do pałacu Kajfasza. Ale po co? Biegli wciąż w milczeniu drogą ostro wspinającą się w górę, oświetloną jedynie światłem księżyca. Pomiędzy domami już pojawiał się i znikał pałac, jak stercząca, płonąca żagiew, obwieszona pochodniami.
 Prędzej, prędzej w górę, po dwa schody, czasem po trzy. Szarpany za ręce, popychany, szturchany od tyłu biegł, byle szybciej, znowu aż do utraty tchu. Na szczęście były chwile przerwy, bo tam gdzieś coś się zakorkowało, bo natrafiali na jakiś rozparty na pół szerokości ulicy kram, a to na stos śmieci czy śpiących pielgrzymów, rozłożonych niefrasobliwie na płytach drogi. Ale „prędzej, prędzej” – jakby na umówioną godzinę, jakby do konającego człowieka, by przelecieć miasto błyskawicznie, zanim się kto spostrzeże, zanim się kto zorientuje, rozpozna, prędko, bo w biegu trudniej rozpoznać, a może i dlatego, by Mu nie dać czasu, możliwości do mówienia, bo Jego mowa zawsze mogła się stać niebezpieczna, mogła im zagrozić, popsuć wszystko, sparaliżować, powywracać – jeżeli jest coś z prawdy w tym, co ludzie mówią, że burzę na morzu słowem uciszył?! A więc prędzej, prędzej. Niech się zmęczy, niech nie ma sił rzucić ani jednego słowa, przekleństwa czy prośby do jakiegoś swojego Boga czy do szatana, który jest – jak mówią – na Jego usługi. Prędzej, prędzej, niech się zmęczy, niech wyciekną ze strugami potu wszystkie Jego czarnoksięskie siły, niech wytchnie z oddechem całą swoją szatańską moc, niech stanie się takim jak my strzępem, wrakiem, cieniem człowieka, słaniającym się ledwo na nogach, z mokrą suknią na plecach, z mokrymi strąkami włosów. A więc prędzej.
 Wpadli, nieprzytomni ze zmęczenia, na dziedziniec pałacu, gdzie płonęły ogniska rozpalone przez żołnierzy stojących na warcie w odwodzie, w oczekiwaniu. Padali, gdzie dobiegli, wydychali zmęczenie, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami, zrzucając hełmy, rozpinając pancerze – jeżeli jeszcze na tyle mieli siły. Na moment jakby o Nim zapomnieli, zajęci tylko przywracaniem siebie samych do życia. Ale już ktoś wychodził z pałacu. Już usłyszał rozkaz:
 – Trybun, zgłosić się.
 Już rozkaz jak podcięcie biczem podrywał zdawałoby się niezdolne mięśnie. Już wyprężona sylwetka, obciągnięcie pancerza, poprawienie hełmu na głowie i człowiek-maszyna zgłasza się na rozkaz, gotowy do wykonania bez zastanowienia wszystkiego, co mu polecą – zabić czy uratować – z jednakową obojętnością, wiedząc, że od myślenia jest tylko ten, co rozkaz wydaje, a rozkaz trzeba jak najdokładniej wypełnić.
 – Macie Go? – pytał stanowczy głos.
 – Tak jest – zabrzmiało jak okrzyk tryumfu.
 – Nie było oporu? – tamten stawiał kolejne pytanie.
 – Nie – znowu prawie jak oświadczenie swojej potęgi.
 – Ktoś zginął? – tym samym tonem.
 – Nikt – brzmiała odpowiedź.
 – Za chwilę Go wprowadzisz – teraz już spokojnie.
 – Rozkaz!
 – Tylko strzec Go jak oka w głowie. W razie czegokolwiek, meldować. Przy próbie ucieczki schwytać, ale nie zabijać.
 – Rozkaz!
 Dowódca odszedł z powrotem do wnętrza pałacu. Nie rozpoznał go w ciemności, choć głos był znajomy. Dopiero po chwili sobie uświadomił, że to głos „ich doktora”, Szymona Trędowatego. „No, to spotkają się starzy znajomi” – pomyślał z goryczą. Oparł się o ścianę. Wciąż jeszcze serce Mu waliło gwałtownym rytmem, pot spływał po policzkach i po plecach, ale już czuł lekkie powiewy nocnego wietrzyka, który chłodził Jego rozpalone ciało. Obok siebie, po obu stronach, miał swoich „aniołów stróżów”, którzy zdjęli hełmy, oparci jak On o ścianę, odpoczywali. Przed Nim przysiadł ten od sznura. Wszyscy wgapiali się w płonące ogniska, jeszcze do nich nie tęskniąc. Tam grzali się ci, którym chłód nocny dokuczał: strażnicy pałacu. „A więc przyszliśmy po prostu za wcześnie. Nie bardzo mają co z nami zrobić. Czyżbyśmy tu tak stali do rana?” – zadawał sobie pytania z czystej ciekawości, bo wewnętrznie był całkowicie spokojny – zdany na Ojca.
 Niespodziewanie ujrzał Łazarza. Tak jak go widział w Wieczerniku. Z zadbanymi włosami, w odświętnej sukni, spokojny, wytworny w ruchach. Najwyraźniej czuł się tu jak u siebie w domu. Wyglądało na to, że kogoś szuka. Zdawało Mu się, że śni. Odruchowo chciał przetrzeć dłonią oczy, ale nie mógł, bo był związany. Przyglądał się przyjacielowi. Widać go było dobrze. Teraz stał przy bramie wjazdowej, oświetlony światłem pochodni umocowanych na szczycie kolumny i rozmawiał z odźwierną, której szukał jeszcze przed chwilą. Odźwierna znała Łazarza, to widać było po sposobie rozmowy. Po ukłonie, jaki mu złożyła na powitanie. Po szacunku, z jakim odnosiła się do niego. Coś jej krótko wyjaśniał czy o coś prosił, na co ona natychmiast przyzwoliła. Tak, wyraźnie widział, że kobieta skinęła zezwalająco głową. Łazarz, chyba zadowolony, oddalił się dostojnie, nie śpiesząc się, po swojemu, przez bramę na zewnątrz. „Co on kombinuje. Co za sprawy załatwiał z odźwierną, która nie wchodziła do domu, wypatrując w stronę, gdzie zniknął Łazarz”.
 Nagle zobaczył Piotra zbliżającego się do bramy. Niemożliwe! Ależ tak, Piotr. Twarz miał zasłoniętą szalem, sposobem pasterzy pustynnych, tylko oczy pozostawały odsłonięte, ale sylwetka, sposób poruszania się były jego, Piotra. Obok niego Łazarz wychodził z mroku, przeprowadzał go obok odźwiernej, teraz coś szeptał do nachylonego ku niemu i wskazywał ognisko. I już odchodził w stronę pałacu. Piotr, idąc ku ogniskom, odwijał szal z twarzy. Nie zauważył, że idzie za nim odźwierna. Jakoś widać zaintrygowała ją postać Piotra. Teraz, gdy odsłonił twarz, przyśpieszyła i idąc już obok niego całkiem blisko, pilnie mu się przyglądała. Sam zadał sobie pytanie, o co jej chodzi, co ją tak intryguje. Ale też łatwo znalazł odpowiedź: po Piotrze widać, że jest Galilejczykiem. Inna szata, inny zawój na głowie, a po odkręceniu szala widoczne inne przystrzyżenie brody i włosów – inne niż w Judei. Teraz zagrodziła mu drogę i patrząc w jego oczy podejrzliwie – czy tylko ciekawie – zapytała podniesionym tonem, tak że głos jej dobiegł do Niego:
 – Czy może i ty jesteś jednym spośród uczniów tego człowieka?
 Piotr zatrzymał się przed tą zaporą. Odpowiedział zdecydowanym głosem:
 – Nie jestem.
 I nie czekając na dalsze pytania, wyminął kobietę i kroczył spokojnie „jak swój” ku ognisku. Zbliżył się, znalazł miejsce pomiędzy siedzącymi. „Ale ma nerwy, że potrafił się  opanować wobec tej kobiety. Tylko co on tu robi? Po co tu przyszedł? Co zamierza?” Ale naprawdę to tylko zagadywał siebie, chcąc odsunąć z pola widzenia stwierdzenie Piotra, które zabolało Go jak cios: Piotr powiedział „Nie jestem” – nie jestem jednym spośród uczniów tego człowieka. Gdyby się zawahał, zamilkł przestraszony tym pytaniem, gdyby ze strachu, wstydu… Ale nie. Powiedział to tak spokojnie, jakby to było jego najgłębsze przekonanie. Wybieg? Kłamstwo czy prawda? Dlaczego tak powiedział? Przecież nie grozi mu nic. Pytała raczej z ciekawości, na zasadzie jak też wyglądają zwolennicy tego diabła wcielonego, jakim jest Jezus z Nazaretu. Najwyżej nie wpuściłaby go na plac. I to wszystko. „Czyżby już faktycznie przestał się zaliczać do moich uczniów? Jeżeli Piotr, ten najwierniejszy, to tym bardziej reszta. To znaczy, koniec z Ewangelią? Szok był zbyt wielki? Przecież to dopiero moje uwięzienie. Przecież jeszcze przede mną sąd, który może zawyrokować w prawo lub w lewo – nawet czysto teoretycznie, przecież jeszcze po drodze jest Piłat. Jeżeli już teraz Piotr się mnie wyparł, to co dopiero, gdy zawisnę na krzyżu”. Wpatrywał się w niego, siedzącego daleko przy ogniu, jakby spodziewał się znaleźć odpowiedź na tłoczące się w Nim pytania.
 Naraz zobaczył, że do ogniska podchodzi jakaś służąca, o czym świadczyło jej okrycie i wpatruje się w Piotra już nie podejrzliwie, ale z całą pewnością. Z przekonaniem, ze się nie myli, że ma rację. Któż to może być? Nikt inny jak tylko koleżanka odźwiernej, od której uzyskała wiadomość, że na dziedzińcu jest jeden z ludzi słynnego Nauczyciela z Galilei. Piotr chyba zobaczył ją wcześniej, bo schylił głowę, jakby miał zamiar ukryć się przed nią, pozostać niezauważony. Równocześnie czekał na słowo, które padnie z jej ust. Ale w ostatniej chwili zmienił decyzję – podniósł się, zamierzając odejść od ogniska. To zaskoczyło kobietę, choć tylko na moment. Szybko się opamiętała i wskazując na Piotra, który już był odwrócony do niej plecami, powiedziała do grzejących się przy ogniu, z satysfakcją człowieka demaskującego kłamcę:
 – I ten był razem z Nim.
 Piotr, jakby oburzony, popatrzył na nią ze zgorszeniem:
 – Kobieto, nie wiem, o czym mówisz – i odszedł, nie przyspieszając kroku.
 Był ciekawy, co Piotr dalej zrobi, jak się zachowa. A on chyba uznał, że nie ma szans na dłuższe pozostawanie na tym terenie i skierował się ku bramie. Wyszedłby, ale akurat w bramie utworzył się korek. Wracali ludzie z jakiejś nocnej wyprawy. Może to były oddziały, które stanowiły odwody dla grupy operującej w Ogrodzie Oliwnym. Fakt, że Piotr musiał się zatrzymać i przeczekać tę rozgadaną falę ludzi, krzykliwą, szumiącą stukotem butów, brzękiem broni. Sytuację tę wykorzystała służąca, która wciąż nie dawała za wygraną. Zatrzymała się w pewnej odległości od Piotra i, wskazując ręką na niego, zaczęła wołać do przepływającego tłumu:
 – To jeden z nich!
 Ale hałas był zbyt wielki, by można było jej głos usłyszeć, czy też zrozumieć, o co jej chodzi. Niektórzy jednak pojęli ten spór, który się rozgrywał pomiędzy Piotrem a służącą. To była grupa ludzi stojących przy bramie. Ci najwyraźniej rozumieli wszystko. Świadczyły o tym ich twarze zwrócone w stronę Piotra, czekające jego odpowiedzi.
 Piotr, jakby już nerwowo nie wytrzymywał jej nachalności, jakby chciał, żeby go zostawiła w spokoju, zbliżył się do niej i zaczął coś mówić. Nie był w stanie usłyszeć jego słów, zagłuszał je gwar ludzki. Ona też mu coś odpowiadała. Ale w którymś momencie Piotr wybuchnął wykrzyknikiem:
 – Nie znam tego człowieka!
 W odpowiedzi rozległ się śmiech ludzi, wciąż przysłuchujących się kłótni.
 Nie mógł się połapać, co się stało, dlaczego oni się śmieją. Śledził pilnie, z najwyższą uwagą tę scenę i zdawało Mu się, że niczego nie przeoczył, a jednak. Bo z czego ten śmiech, z jakiego powodu? Ale spostrzegł, że nie tylko On sam był zaskoczony. Piotr też patrzył na śmiejących się, nie wiedząc, co to ma znaczyć. Dopiero ci, widząc jego pomieszanie, litościwie otworzyli mu oczy:
 – Mowa twoja cię zdradza, że jesteś Galilejczykiem.
 Ale Piotr, który teraz połapał się w czym rzecz, zdecydował się nie ustąpić ze swojego stanowiska:
 – Przysięgam, że nie znam tego człowieka, o którym mówicie.
 Przerwali kolejnym wybuchem śmiechu, a jeden z nich, zaśmiewając się, wyjaśnił:
 – Czyż nie ciebie widziałem z Nim w ogrodzie?
 Prawie nie słyszał tego, co Piotr mówił, bo zagłuszał jego słowa śmiech, pełen pogardy i lekceważenia. Widział tylko jego rozdarte krzykiem usta, wytrzeszczone strachem oczy, widział jego wymachiwanie rękami, bicie się w piersi, wyciąganie ramion do ciemnego nieba na świadka. Wstydził się za Piotra, za swego najwierniejszego ucznia, któremu powierzył klucze swojego królestwa, którego nazwał opoką.
 Nagle poczuł szarpnięcie i usłyszał rozkaz:
 – Idziemy.
 Zaczął wstępować po schodach ku rzęsiście oświetlonemu przedsionkowi. Gdy już miał przekroczyć jego próg, nie mógł się oprzeć, odwrócił się i jeszcze raz spojrzał ku bramie, skąd dochodził wciąż śmiech, i spotkał oczy Piotra, który w tej samej chwili podniósł wzrok, żeby zobaczyć, co się dzieje u wejścia.