Biblioteka


   Mieć swoją młodzież.



     Mieć swoją młodzież. Mieć swoje dziecko, które tak nagle ci się przemieniło w młodzież. Już od pewnego czasu obserwowałeś zmiany, ale dopiero teraz możesz sobie powiedzieć, że one zwiastowały to, co teraz przyszło. Teraz to już lawina. Lawina wszystkiego nowego, obcego. Lawina obcych zachowań, obcego słownika, obcych ubiorów, obcych książek, filmów, na które potrafi chodzić po kilka razy. Przeżywać jego ucieczkę od twojego towarzystwa, wyobcowanie się z domu. Przeżywać najazdy dziwnych – dla ciebie – kolegów i koleżanek, których oglądasz ze zdziwieniem, ze zgorszeniem i przerażeniem, ubranych i uczesanych dziwacznie, czego byś sobie nie życzył, aby twoje dziecko miało ich naśladować. Choć już słyszysz, że jeżeli tego nie robi, to tylko z jakichś bliżej nieokreślonych względów – może bo samo nie ma na tyle odwagi, może bo nie chce tobie robić przykrości.
     Mieć swoją młodzież. Być coraz bardziej zdumionym pogardą, jaką ma dla was, swoich rodziców. I tymi odezwaniami się, żeście są starzy, nic nie rozumiecie, na niczym się nie znacie, nie ma z wami o czym porozmawiać. Być zaskakiwanym atakami wprost typu: Coście w życiu zrobili, do czegoście doszli, jakie macie osiągnięcia za sobą. Nie rozumieć, o co mu chodzi, skąd ta wściekłość, to lekceważenie, poniewieranie. Być coraz bardziej szokowanym tym, co czyta, książkami, które ci wyrywa z ręki, mówiąc ironicznie: „Zostaw, i tak tego nie zrozumiesz”. Patrzeć zaskoczonym na plakaty, zdjęcia, wycinki z gazet, zawieszane, przylepiane na ścianach jego pokoju, na napisy smarowane flamastrami kolorowymi. Być coraz bardziej bezradnym. Słuchać zbulwersowanym jego wypowiedzi na temat życia, szkoły, której nienawidzi, do której chodzi wcale nie dla nauki ale aby się spotykać ze swoimi kolegami i koleżankami. Na temat swoich przyszłych zamiarów, w których jest kompletny brak ambicji zrobienia czegoś sensownego w życiu, w których są tylko jakieś mieszaniny postawy konsumpcyjnej, z równoczesnym lekceważeniem rzeczy i pieniędzy – choć równocześnie potrafi pieklić się o pieniądze, które mu „się słusznie należą”. Nie rozumieć z tego nic, bo przecież przed chwilą zarzucał wam, że niczym jesteście, że nie macie żadnego dorobku, co by wskazywało, że ma jakieś wielkie ambicje w tym kierunku.
     Mieć swoją młodzież. Wciąż zdziwionym dochodzić do wniosku coraz bardziej uzasadnionego, że źródłem tej postawy jest jakieś wszechogarniające lenistwo, niechęć do najmniejszego wysiłku, z powodu którego rezygnuje natychmiast nawet z ewidentnych korzyści, byle tylko nie musieć podejmować jakiegokolwiek trudu. Stwierdzać to lenistwo na każdym kroku. Bałagan w pokoju, bałagan w książkach, zeszytach, garderobie, w szafach, w szufladach, na półkach, na ścianach. Bo to właśnie wymaga jakiejś pracy, jakiejś dyscypliny, a to jest drugie słowo najbardziej znienawidzone. Napotykać totalną niechęć, aby cokolwiek pomóc w domu, iść na zakupy, posprzątać, pomóc w zmywaniu naczyń, w załatwieniu czegokolwiek. Jedyna odpowiedź, którą na twoje nalegania niezmiennie słyszysz: „nie mam czasu”, jest wierutnym kłamstwem, bo on wraca do swojego pokoju i zajmuje najwygodniejszą pozycję: rozsiada się w fotelu albo kładzie się na kanapie i słucha nagrań na cały regulator. Ale równocześnie potrafi podejmować gigantyczne wysiłki, żeby być na występie zespołu rockowego. Ale równocześnie potrafi godzinami spacerować z kolegami czy koleżankami i gadać, gadać, gadać bez końca. Ale równocześnie potrafi się godzinami trudzić nad nowym ciuchem dla siebie czy nad fryzurą. Być przerażonym wybuchem seksualizmu w życiu twojego dziecka. Pożądaniem, które nazywa miłością. Widzieć, słyszeć, jak pojawia się kolejne imię sympatii. A nawet już nie sympatii, ale – zdaniem twojego dziecka – jedynego człowieka na zawsze, na całe życie. Przez którego oczywiście znowu nie może pracować, uczyć się, skupić się, bo tylko to nowe szaleństwo przesłania cały horyzont, bo tylko o tej nowej miłości może mówić bez końca, o niej marzyć i śnić. Z tym, że za parę miesięcy, czasem za parę tygodni, stwierdzasz, że amok trwa, tylko się imię zmieniło. Tamta miłość przeszła jak wysypka wiosenna. Teraz jest nowa sprawa, ale już znowu naprawdę absolutna, ostateczna i na zawsze. Być przerażonym tym brakiem umiejętności oceny swoich partnerów inaczej jak od strony seksu. Być przerażonym tym, co wyczytujesz w jego pamiętnikach – o beznadziei, o bezsensie życia. Być zaskakiwanym tą wściekłością, którą co raz eksploduje z byle jakiego powodu, ale zwłaszcza wtedy, gdy uzna, że ingerujesz w jego osobiste sprawy, że ograniczasz jego wolność, że nie traktujesz go jak dorosłego człowieka. Być zaskakiwanym jego konsekwentnym wyrąbywaniem sobie kolejnej ścieżki wolności, zmuszaniem ciebie, byś zrezygnował z kolejnych uprawnień, które mieliście dotąd jako rodzice, byście pozostawiali mu zupełną swobodę. Choćby w tym, że wychodzi wtedy, kiedy chce i nie opowiada się, dokąd idzie, powraca – mimo nakazów – niepunktualnie, za każdym razem zarywając kolejne kilka minut. Widzieć, jak do szaleństwa doprowadza je wasze przychodzenie do szkoły, aby porozmawiać z profesorami na temat wyników w nauce, na temat trudności, jakie napotyka w poszczególnych przedmiotach. Przyjmować jako wyraźną krzywdę zdania, które usłyszysz w potoku wykrzyczanych zarzutów przeciwko wam, rodzicom: „nienawidzę was”, „najlepiej, gdyby można było nie patrzeć na was”. Słuchać, jak potem twoje dziecko zasypia spokojnym, kamiennym snem – ty długo w noc wpatrujesz się w ciemność i zadajesz sobie pytanie: gdzie nasz błąd. W którym momencie i co zostało przez nas przeoczone. W ciemnościach nocy jeszcze boleśniej odczuwasz każde aroganckie słowo, każde bezczelne zachowanie się, każdą ironię i złośliwość. Czujesz, że jesteś coraz bardziej bezradny, coraz bardziej zmęczony. I nasuwa się pokusa, żeby zrezygnować z walki. Niech robi, co chce. Nie przejdzie, to niech nie przejdzie. Nie uczy się, to niech się nie uczy. Przestanie chodzić do szkoły, to niech przestanie. Tak, ale już tu podrywa cię przestrach. I co dalej. Gdyby mogło dwa razy żyć, to niechby ten pierwszy raz popróbowało, co to znaczy żyć bez wykształcenia, co to znaczy potem żałować w dorosłym życiu, że się nie ukończyło szkół. Kiedyś będzie miało uzasadnione(?) pretensje, że nie daliście mu wykształcenia. Zasypiasz z największą trudnością, starając się uspokoić swoje rozdygotane serce, z wielkim żalem do twego dużego głuptasa, z wielkim strachem o twego głuptasa, który – zgodnie z przysłowiem – zawsze gotowy „na złość tacie odmrozić sobie uszy”. Zasypiasz z postanowieniem, że nie, nic na siłę, ale na rozum, nawet gdy go w nim niewiele. Na dobrą wolę, nawet gdy jej coraz mniej.