Biblioteka


15. Przed Annaszem i Kajfaszem



 

Przed Annaszem i Kajfaszem

 – Sądził, że prowadzą Go przed Sanhedryn. Otworzono drzwi i niespodziewanie znalazł się przed czekającym na Niego samotnym Annaszem. Siedział na podwyższeniu w fotelu-tronie i przyglądał Mu się pilnie, jak wchodził w otoczeniu trzech żołnierzy. Właściwie Annasz nie był samotny, towarzyszył mu skryba-sekretarz.
 Przystanął wraz ze swoimi strażnikami. Za nimi do sali wchodzili ludzie, nie spiesząc się – kapłani, świeccy, doktorowie w Piśmie, żołnierze. Annasz patrzył na Niego, uśmiechając się, i milczał.
 „Co to ma znaczyć. Czego on ode mnie chce. Na co czeka. Czyżby na to, aż sala się zapełni przygodnymi widzami. Ale raczej wydaje się, że tu brak jakiegoś planu”.
 A tymczasem wreszcie Annasz uznał, że już czas zacząć i, zwracając się do Niego, powiedział:
 – Przemawiaj! Słuchamy. Głoś swój Talmud. Wyjaśniaj Pisma według Twojej metody. Mów o Bogu miłości. – Odczekał chwilę, a potem ciągnął dalej: – No, czemu nie mówisz? Ty tak lubisz przemawiać. Nazywasz się chętnie nauczycielem. Mów! Ciekawych jest chyba dość. Czekamy.
 – Słyszysz, co mówi do Ciebie najwyższy kapłan? Mów – sekretarz podparł swojego przełożonego.
 – Mów – podjął Annasz. – Podobno jakieś rewelacje ogłaszałeś. Nowa nauka o świętowaniu szabatu. Nowa nauka o odnoszeniu się do pogan. Nowa nauka o miłości nieprzyjaciół.
 – O tym wszystkim jest w Piśmie – odpowiedział.
 Annasz przerwał, aby za chwilę – jakby nie dosłyszał, czy też czego innego oczekiwał – ciągnąć droczenie się:
 – No mów – nalegał – chętnie posłuchamy tego, co opowiadasz o celnikach i grzesznikach, jak to się im odpuszczają grzechy, względnie jak to Ty odpuszczasz im grzechy w zastępstwie Pana Boga – ironizował.
 Ale jego kpiny niewiele dały. Sala dosłyszała Jego: „To jest w Piśmie” i atmosfera zmieniła się. Annasz jakby tego nie wyczuwał i mówił dalej:
 – A może nam opowiesz, jak to na końcu świata Pan Bóg, czy Ty w Jego zastępstwie, będziesz sądził ludzi. Głośno w naszym kraju o tej sprawie. Podobno Pan Bóg – czy też Ty sam osobiście, a może razem, na spółkę – nie będzie się pytał o to, czy kto chodził do świątyni, czy składał ofiary, czy pościł, a wyłącznie będzie nas sądził z uczynków wobec ludzi. Bo ja, przyznam się szczerze – Annasz dalej żartował – chciałbym się od Ciebie dowiedzieć: skąd Ty wiesz, jak to Pan Bóg będzie nas sądził? W Piśmie Świętym nie ma nic na ten temat. Czy może Pan Bóg na ten temat z Tobą osobiście rozmawiał, zwierzał Ci się, że Ty to wiesz?
 – I o tym jest w Piśmie Świętym.
 Te słowa podziałały znowu jak zimny tusz. Zarzucić najwyższej powadze w Izraelu, że nie zna Pisma Świętego – to zabrzmiało jak bluźnierstwo. Napięcie rosło. Annasz, jakby nadal tego nie dostrzegając, znowu był przy głosie:
 – Ty nauczasz, że ubóstwo i choroba to nie kara za grzechy ludzi. Jak Ty to rozumiesz w związku z prawdą, że Bóg jest i za dobre wynagradza, a za złe karze? Może to wyjaśnisz najwyższemu kapłanowi. I jeszcze jedno, co nas, kapłanów, szczególnie interesuje. Ty jesteś podobno przeciwko ofiarom składanym Bogu ze zwierząt, bo niektórzy tak zrozumieli Twój wybryk wypędzenia kupców ze świątyni. Ale dość tych pytań. Teraz my milczymy i Tobie oddajemy głos. Mów.
 Już od dawna spodziewał się, że nastąpi taka sytuacja, że będzie musiał coś powiedzieć. Na pozór było to, o czym tyle razy marzył. Miał przed sobą – przynajmniej w jakiejś mierze – elitę duchową Izraela i mógł do niej skierować swoje słowa. Ale zdawał sobie z tego sprawę, że to tylko pozór. On był więźniem i to więźniem już przeznaczonym na śmierć. A to nie płaszczyzna do prowadzenia jakiegokolwiek dialogu. W ciszy, która zawisła, zaczął mówić spokojnie i wyraźnie:
 – Ja przemawiałem jawnie przed światem. Uczyłem zawsze w synagodze i w świątyni, gdzie się gromadzą wszyscy Żydzi. Potajemnie zaś nie uczyłem niczego. Dlaczego mnie pytasz? Zapytaj tych, którzy słyszeli, co im mówiłem. Oni wiedzą, co powiedziałem.
 Skończył, zapadła cisza. Nie było tematu. Nie było nic dodać, nic ująć. Zapanowała konsternacja. Annasz nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Farsa, którą rozpoczął przeciwko Niemu, zakończyła się zwycięstwem jeńca – to można było z łatwością wyczuć.
 Niespodziewanie w zastępstwie Annasza inicjatywę przejął sekretarz. Poderwał się ze swojego miejsca, zbliżył się niebezpiecznie do Niego i ze sztucznym oburzeniem w głosie wykrzyknął:
 – Tak odpowiadasz arcykapłanowi?!
 A potem błyskawicznie odwinął rękę i trzasnął Go w twarz. Uderzenie przyszło niespodziewanie. Zachwiał się, ale nie upadł.
 Sala zamarła. Nikt się najwyraźniej z tym nie liczył. Wyczuł, że zebrani w najwyższym napięciu oczekują, co się teraz stanie. W ich oczach był sławnym cudotwórcą. Nie tylko uzdrawiał i wskrzeszał, ale rozmnażał chleb i uciszał burzę. Chyba nikt by się teraz nie zdziwił, gdyby temu, kto Go uderzył, uschła ręka albo gdyby go piorun poraził. Był świadomy z jasnością ostrą jak rzadko kiedy, że teraz decyduje się Jego los. Gdy napastnik zostanie ukarany przez Niego, wtedy już Go nikt więcej nie dotknie i raz na zawsze odsunięta będzie kara śmierci, bo nikt się nie odważy jej wykonać. Ale gdy napastnik pozostanie bezkarny, to oznacza Jego koniec.
 W pierwszej chwili miał wrażenie, że poszła Mu krew z nosa. Ale chyba nie. Choć cios był silny. Sekretarz stał wciąż, oczekując jakiejś reakcji. Więc, patrząc mu w oczy, powiedział:
 – Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego. A jeżeli dobrze, to dlaczego mnie bijesz?
 I to był koniec przesłuchania. Annasz, udając, że nic się nie stało, powiedział w miarę obojętnym głosem:
 – Odprowadźcie Go przed oblicze najwyższego kapłana, Kajfasza.
 Dopiero teraz przekonał się, jaki był cel tego spotkania z Annaszem. Po prostu chodziło tylko o to uderzenie w twarz. Aby wszyscy się przekonali, że piorun nie uderzył. Annasz tego był pewien, Kajfasz widać nie dowierzał. „Annasz mnie zna lepiej, niż bym to przypuszczał. Zauważył, że żadnego cudu nie uczyniłem w mojej obronie czy też na jakikolwiek mój użytek. Stąd też mógł zaryzykować ten incydent, aby ludzie przestali się mnie bać. On wiedział, że bym się uratował, gdybym się zemścił, ale wtedy Ewangelia przestałaby być Ewangelią, to znaczy nauką o miłości i przebaczeniu”.

 Szedł prowadzony szerokim korytarzem, aż znaleźli się w ogromnej sali obrad, już prawie wypełnionej. Tak, to było to. W jakby absydzie siedział Sanhedryn, a sala przygotowana dla przysłuchujących się rozciągała się naprzeciw. Dzieliła ją od Sanhedrynu półokrągła przestrzeń. Tu właśnie doprowadzono Go. Stanął przed najwyższą władzą Izraela. Naprzeciw Niego kłębili się kapłani, doktorzy, arystokracja, „starsi ludu”. Wyszukiwał pilnie przyjaciół – Józefa z Arymatei, Nikodema. Zdawało Mu się, że jest i jeden, i drugi. Tak, na pewno. To oni. Z tego wynika, że albo jednak zawiadomiono ich o tym zgromadzeniu, albo sami dowiedzieli się i przyszli. Ale nie wysuwali się do przodu. Zostawali w głębi sali. Nie wiedział, co to wszystko ma znaczyć. „Przecież to noc, a więc proces? Niezgodnie z przepisami prawa?” – zadawał sobie pytania. Ci, którzy tak zawsze powoływali się na Prawo, którzy zarzucali Mu, że go nie przestrzega, że łamie, nie stosuje się, lekceważy, czyżby teraz sami odważali się omijać przepisy?
 Stał i czekał. Tylko w odróżnieniu od poprzedniej sali, gdzie Annasz trwał w bezruchu, tutaj Kajfasz był w ustawicznym biegu. Pojawiał się i znikał, wciąż drobiąc swoimi kroczkami w pośpiechu, kogoś wyszukując rozlatanymi oczkami, niecierpliwiąc się i popiskując swoim dyszkantowym głosem. Kogoś przywoływał, wciągał czy raczej wyciągał, instruował, łajał, upominał. Pomimo panującego gwaru wybijał się jego cienki głosik. A w sali szumiało. Rozmawiali swobodnie nie tylko ludzie Sanhedrynu, ale i goście, zapełniający już szczelnie ogromną salę. Dominowały komentarze tego, co się działo przed chwilą w sali Annasza. Ci, którzy stamtąd przyszli, informowali tych, którzy tam nie byli. Dolatywały do Niego fragmenty zdań, poszczególne słowa o tym świadczące. Ale gdy w dalszym ciągu nic się nie działo, ludzie zaczęli się niecierpliwić. Wreszcie przez totalny rozgardiasz przebił się jakiś głos:
 – Zaczynajcie.
 Podparł go drugi i trzeci okrzyk:
 – Zaczynajcie! Na co jeszcze czekacie!
 – Jeszcze sobie nie przygotowali świadków! – wybuchł śmiech.
 – Po co wam świadków, skoro wyrok jest już znany! – znowu zarechotano.
 Chyba dopiero pod wpływem tych niepokojów Kajfasz zdecydował się na rozpoczęcie przesłuchania. Nie przestając kręcić się, biegać, zaczął klaskać i wołać:
 – Zaczynamy, zaczynamy! Spokój, uspokójcie się! Zaczynamy!
 W przerwach pomiędzy jednym a drugim okrzykiem jeszcze do kogoś podbiegał, coś uzgadniał. Ale jego klaskanie i uspokajanie nic nie pomagało. Jakby nikt nie traktował poważnie obietnicy, że nareszcie się coś zacznie. Wreszcie, przebierając w ludziach jak w ulęgałkach, wyciągając jednego, a odsuwając drugiego na to, żeby jednak w końcu zdecydować się na tego pierwszego, Kajfasz wyprowadził kogoś na sam środek, prawie tuż przed Niego i, zwracając się do zgromadzonych, oświadczył:
 – Ten oto człowiek oskarża Nauczyciela z Nazaretu o bardzo wielki grzech. Grzech, który należy ukarać śmiercią!
 Kajfasz wykrzykiwał te słowa do rozgadanej sali, równocześnie rozglądając się do tyłu, przyzywając bezskutecznie kogoś ręką.
 W pierwszej chwili nie rozpoznał młodego człowieka, który się przed Nim pojawił. Dlatego że oświetlenie, chociaż obfite, przecież nie to samo co światło dzienne, a po drugie, że człowiek był inaczej uczesany i ubrany niż wtedy, gdy przyszedł do Niego w charakterze błazna i zapytywał Go, czy godzi się płacić podatek, czy też nie.
 – Ten świadek twierdzi, słuchajcie, słuchajcie – Kajfasz popiskiwał – że Nauczyciel z Nazaretu nakazywał płacić podatek osobowy cesarzowi.
 Zdawało się, że to pokrzykiwanie, podobnie jak tamto, nie odniesie żadnego skutku, ale stało się inaczej. Magiczne słowo „podatek”, i to z dodatkiem słowa „cesarz”, które dotarło do świadomości tej gromady ludzi, spowodowało nieoczekiwaną reakcję. Uciszyło się. Odezwały się pytania skierowane do Kajfasza:
 – Ty twierdzisz, że co? Twój Galilejczyk domaga się, byśmy płacili ten cholerny podatek cesarzowi?
 – Nie, ja tego Mu nie zarzucam! Ja tego nie twierdzę! – Kajfasz wrzasnął jak oparzony. – Ja nie jestem od tego, żeby cokolwiek tu twierdzić. Wyrok wydaje Sanhedryn. Ja tylko przedstawiam wam oskarżyciela, który do nas się zgłosił. Tylko tyle i nic więcej. Mów sam, no mów sam! – zaatakował młodego człowieka, którego trzymał za rękaw. – No mów!
 – Poszedłem do Tego tu – młody człowiek wskazał na Niego ręką – zresztą namówiony przez doktorów w Piśmie, żeby spytać, tak dla draki, co On na to powie.
 – No i co? – Kajfasz przynaglił go znowu, gdy ten przerwał.
 – A On powiedział, żeby płacić. Przynajmniej ja tak zrozumiałem.
 Sala stężała. Ludzie przysłuchiwali się z uwagą każdemu słowu. Naraz ciszę przerwał głos Nikodema:
 – Stary, jeżeli już mówisz, to mów dokładnie. Chyba że teraz też mówisz tylko dla draki, bo cię namówił tam ktoś. Przypomnij sobie dobrze.
 Spojrzał w tamtym kierunku. Pod świecznikiem, niedaleko okna stał Nikodem.
 – Ja tak pamiętam – upierał się oskarżyciel.
 – To ja ci pomogę, gdy masz słabą pamięć – Nikodem mówił spokojnym głosem, jakby opowiadał o pogodzie. – Byłem tam wtedy, bo mnie ciekawiło, co też moi bracia faryzeusze wymyślą wraz z kapłanami saduceuszami, z którymi nagle się zaprzyjaźnili.
 Cisza pogłębiła się. Zgromadzeni odebrali precyzyjnie to, co zostało powiedziane: faryzeusze pogodzili się z odwiecznymi wrogami saduceuszami, żeby zniszczyć Jezusa, i Nikodem to publicznie piętnuje.
 – No to powiedz, jak ty pamiętasz – Kajfasz zapiszczał do Nikodema, wściekły jak nadeptana żmija.
 – On powiedział dokładnie: Pokażcie mi monetę czynszową.
 – Czy mógłbyś sobie to wszystko podarować? – Kajfasz zdawał się wychodzić ze skóry.
 – Nie, nie, wbrew pozorom to wszystko jest ważne. Spytał tego młodego człowieka, co jest na jednej stronie, a on odpowiedział: Wizerunek cesarza, ozdobiony liściem laurowym, symbolem bóstwa, na drugiej jego matka Livia…
 – Ale co Jezus powiedział? Co powiedział?! – Kajfasz nie wytrzymał i z rozczapierzonymi dłońmi rzucił się w stronę Nikodema. Zdawało się, że gdyby mógł, gdyby ten stał bliżej, to by go rozdarł na kawałki.
 – Jezus odpowiedział, mogę ci dokładnie powtórzyć: Oddajcie co cesarskiego cesarzowi, a co Bożego, Bogu.
 Kajfasz zamarł, cały wychylony w jego kierunku i stał tak czas jakiś, choć Nikodem skończył.
 – I tylko tyle?
 – Tylko tyle – Nikodem potwierdził.
 – Tak było? – tym razem Kajfasz zapytał oskarżyciela.
 – Tak – ten przyznał.
 – Idź do diabła – Kajfasz pchnął obiema rękami nieszczęsnego świadka. Byłby go chyba przewrócił, gdyby nie to, że tamten był masywnej postury, a Kajfasz wprost przeciwnie. – I nie zawracaj głowy! Czy już nie ma w tym towarzystwie nikogo mądrzejszego? – zapiszczał, zwracając się do ludzi, wśród których operował od samego początku. – No, nie ma nikogo? Przecież jeszcze przed chwilą mówiliście, że Go w piekło wpędzicie. Co, odwaga się skończyła? Przecież to nie ja, to wyście mówili, że bluźnierca, że pomiot szatański, że Samarytanin!
 Zdawało się, że w sali zrobiło się jeszcze bardziej cicho, choć przecież cisza trwała od dłuższego czasu.
 – Naruszał szabat – odezwał się głos.
 – No, wreszcie jest coś – Kajfasz rzucił się tam, skąd głos pochodził, wyciągnął jakiegoś faryzeusza z głębi na światło, na pustą przestrzeń. – Mów, jak to było.
 – Uzdrowił sparaliżowanego w sadzawce Betseda, ludzie ją nazywają również Betsaida.
 – Nieważne, mów! Jak uzdrowił?
 – No, uzdrowił w szabat, to nie wystarcza? – dziwił się świadek.
 – Jak uzdrowił, pytam się. Przyniósł mu lekarstwo, nacierał, obmywał, zaniósł go? Co zrobił?
 – A tak, niósł łoże.
 – Jezus? – Kajfasz upewniał się.
 – Nie, uzdrowiony – świadek zaprzeczył.
 – Idź do diabła. Ale jak go uzdrowił?
 – Powiedział: Wstań.
 – W szabat mówić wolno.
 – Ale sparaliżowany wyzdrowiał. Niektórzy faryzeusze…
 – Idź do diabła z faryzeuszami! – Kajfasz zdawał się tracić nerwy.
 – Ale uzdrowiony niósł łoże – świadek nie ustępował.
 – To uzdrowiony zgrzeszył. Idź do diabła.
 – Uzdrowił w świątyni, w szabat, ślepego od urodzenia – odezwał się inny głos.
 – Czy dużo jeszcze macie takich uzdrowień? – Kajfasz był coraz bardziej poirytowany, przecież wypatrzył tego, który się odezwał, i wywlókł go na środek.
 – Ale On w szabat błoto zrobił – upierał się człowiek.
 – Jakie błoto zrobił? – Kajfasz wychodził ze skóry.
 – Splunął.
 – Pluć w szabat wolno.
 – I tym błotem pomazał oczy ślepca.
 – Przepisy nie zakazują takiej czynności. Skończyliście?
 Znowu ucichły nawet szepty.
 – Pytam się: skończyliście? – Kajfasz stał przed swoimi zausznikami i wgapiał się w nich jak przysłowiowa sroka w kość. – No to po co ta cała heca? Po co napad na Niego w ogrodzie Oliwnym i na Jego uczniów? Wypada Go przeprosić. Ja teraz każę Go wypuścić do domu. A Piłatowi co powiem? Po co wzięliśmy od niego żołnierzy. Dla parady, dla zabawy. To już będziecie mi musieli doradzić, bo mnie nic mądrego nie przychodzi do głowy.
 – Ogłosił, że jest Bogiem – dał się słyszeć głos.
 – Co? Kto to powiedział? – Kajfasz z przejęcia aż stanął na palcach.
 Podniosła się ręka w górę.
 – Chodź tu, chodź tu – Kajfasz roztrącał ludzi, robiąc przejście dla świadka.
 Wysunął się nowy człowiek ze zbitego tłumku.
 – Powiedział, że jest Bogiem? Możesz przysięgać, że tak było?
 – Chyba tak – mruknął niepewnie.
 – Tak, czy nie? – Kajfasz napierał.
 Nie było odpowiedzi.
 – Gdzie to było, kiedy? – dopominał się o szczegóły.
 – Przed paroma dniami, w Krużganku Salomona. Faryzeusze chcieli Go ukamienować, ale zniknął.
 – Czy jest ktoś, kto może poświadczyć, że to powiedział Jezus z Nazaretu? – Kajfasz zwrócił się do publiczności.
 – Powiedział inaczej – w ciszy zabrzmiał głos Gamaliela. – Zanim Abraham się stał, jam jest.
 – A więc nie powiedział, że jest Bogiem? Ja się o to teraz pytam – pieklił się Kajfasz.
 – Nie wprost, ale gdybyś przeanalizował… – zgłosił swoją interpretację Szymon Trędowaty.
 – Zostaw to na kiedy indziej – widać było, że Kajfasz nie cierpi Szymona i wcale tego nie kryje – ja szukam człowieka, który by potwierdził oskarżenie pierwszego świadka. A więc nie ma nikogo?
 – Jezus powiedział – zgłosił się inny doktor w Piśmie – w następnym dniu: „Ja i Ojciec jedno jesteśmy”, a On Ojcem nazywa…
 – Czyś ty mnie dobrze słyszał? Dlaczego, faryzeusze, wyście się na mnie dziś uwzięli – Kajfasz wściekły jak osa zwrócił się do swego ostatniego rozmówcy. – Czy wy i doktorzy w Piśmie musicie mi przeszkadzać również teraz? – Można było odczuć, jak ich nie cierpi, w jego głosie, w sposobie odnoszenia się do nich. – Ja szukam człowieka, który by mi potwierdził oskarżenie pierwszego świadka, że Jezus oświadczył, że jest Bogiem, zrozumiano?
 Ale chętnego do świadczenia nie było. Kajfasz dreptał wzdłuż i wszerz swojej trzódki, wypatrywał oczkami tu i tam, wślepiał się w oczy każdego, ale bezskutecznie – spuszczali wzrok w dół, patrzyli w sufit albo na boki, dając do zrozumienia, że już nic więcej w tej sprawie nie mają do powiedzenia, że swoje zadanie tak jak umieli, to wykonali, a teraz najchętniej poszliby do domu.
 Kajfasz czekał dłuższą chwilę. Zwrócony do swojej gromadki przyglądał się jej rozlatanymi oczkami. I wypatrzył. Ktoś podniósł rękę.
 – No wreszcie, jest drugi świadek.
 – Ale ja nie w tej sprawie.
 – Wszystko jedno, byle konkretnie. Mów – zapiszczał, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę.
 – On podniósł rękę na świątynię.
 – Za to należy się śmierć – Kajfasz zapiszczał i zatarł ręce. – Mów.
 – To było wtedy, kiedy wypędził kupców i bydło z Dziedzińca Pogan – zaczął od okoliczności.
 – Wiem, byłem tam wtedy. No i co? No i co? – niecierpliwił się.
 – I wtedy ten tu obecny Jezus z Galilei powiedział, że zburzy świątynię.
 – Tak było, nie tylko on to słyszał, ja również – poderwał się drugi głos.
 – I ja słyszałem! – zawołał trzeci.
 – I ja to mogę potwierdzić – był i następny.
 Głosy narastały, mnożyły się, było ich coraz więcej, radosne, że wreszcie jest nieodparty dowód.
 – Za to należy się śmierć – Kajfasz znowu zadreptał, chociaż jakby z ociąganiem się – wystąpcie tutaj, którzy to mówicie, bo mi się znowu gdzieś zapodziejecie i będę miał kłopot.
 Wyrywał ich prawie z gromady, ustawiał porządnie jednego obok drugiego, żeby nie było wątpliwości, prawie pod sznurek, porządkował. Ucieszony, czy jak zwykle skrupulatny. Wreszcie, zwracając się do pierwszego świadka, podreptał w jego stronę i stojąc przed nim prawie twarzą w twarz, zaproponował:
 – A pamiętasz, jak powiedział? Mógłbyś Go zacytować?
 – A tak, pamiętam Jego słowa dokładnie. On powiedział: „Ja zburzę ten przybytek uczyniony ręką ludzką i w ciągu trzech dni zbuduję inny, nie ręką ludzką uczyniony”.
 – Tak powiedział dokładnie? – Kajfasz się upewniał.
 – Dokładnie tak – potwierdził.
 – Może ktoś drugi poświadczyć, że tak Jezus powiedział? – Kajfasz zwrócił się do tych, przed którymi teraz stanął i swoimi świdrującymi oczkami wypatrywał potwierdzenia.
 – Chyba tak powiedział – odezwał się jeden z nich.
 Kajfasz przydreptał do niego, prawie nos w nos, zapytał go:
 – Chyba czy na pewno?
 – Chyba na pewno – ten odpowiadał z wahaniem.
 – Jak chyba, to nie na pewno – Kajfasz wyskrzeczał.
 – No to niech już będzie: na pewno.
 – A więc na pewno Jezus powiedział – Kajfasz zaczął powtarzać: – „Ja zburzę ten przybytek uczyniony ręką ludzką i w przeciągu trzech dni zbuduję inny, nie ręką ludzką uczyniony!” Tak?
 – No tak – któryś wykrztusił z ulgą w głosie.
 – Jeszcze ktoś z was może potwierdzić, że tych słów Jezus użył? Nie jest nikt inny konieczny – tłumaczył łagodnie – wystarczy dwóch świadków, żeby najwyższy Sanhedryn mógł zasądzić Jezusa na śmierć. Ale jak już tak tu stoicie, możecie potwierdzić, że dokładnie Jezus tak powiedział?
 Znowu zapadła chwila ciszy, choć już nie tak denerwującej.
 – Mniej więcej tak – jeden głos się odezwał.
 – Ja bym też tak uznał – potwierdził drugi.
 – I ja – dołączali się pośpiesznie.
 – I ja.
 Sypały się głosy jeden po drugim. Wreszcie cała grupa zaczęła się uśmiechać z zadowoleniem, że do jakiego takiego porozumienia doszła. Oskarżyciele czy świadkowie trącali się z uznaniem jeden dla drugiego. I na sali poluźniało. Jakby wszyscy odetchnęli z satysfakcją, że wreszcie to, co zdawało się przegrane, znalazło pozytywne rozwiązanie, że Sanhedrynowi zostanie przedłożony wiarogodny dowód winy, który się kwalifikuje do tego, żeby On – Jezus został skazany na śmierć, że ta wielka machina, wymyślona aby Jezusa schwytać i osądzić, została zbudowana nie na darmo, ale odniosła skutek, osiągnęła swój cel. I wtedy, w tym rozluźnionym, zadowolonym czy nawet uszczęśliwionym środowisku zabrzmiał głos Gamaliela:
 – Albo jesteście bandą durniów obdarzonych kurzą pamięcią, albo bandą oszustów. Jezus tak nie powiedział. Byłem też przy tym i słyszałem na własne uszy. I ty, najwyższy kapłanie – to było wypowiedziane z gorzką ironią – też byłeś i powinieneś pamiętać, a nie robić tej komedii, którą tu się popisujesz.
 Sala zamarła. Zapanowało milczenie, jakby powierzchnię wody ściął lód.
 – Czy ja też chcę śmierci Jezusa z Nazaretu, czy nie chcę, ty wiesz dobrze, ale to teraz nie jest ważne. Tak czy owak, musi się to dokonać w czystej walce, a nie w oszustwie, zmuszającym Sanhedryn, by ogłosił wyrok na podstawie fałszywego świadectwa.
 „Zagrał jak mistrz – pomyślał z satysfakcją – ubezpieczając się od strony Sanhedrynu”.
 Kajfasz w pierwszej chwili zastygł, jak wszyscy, w bezruchu. Ale już się zerwał i podreptał w stronę Gamaliela, który tkwił w tłumie.
 – A ty jak pamiętasz, jak pamiętasz, powiedz.
 – Wolałbym, żebyś to ty powiedział, boś tam był – Gamaliel niszczył Kajfasza bezlitośnie. Zatrzymał się: – Żeby nie mówiono: faryzeusz znowu wystąpił przeciw kapłanowi i to najwyższemu. Ale jeżeli się boisz – mówił z pogardą w głosie – to ja zacytuję Go. On powiedział: „Zburzcie tę świątynię, a ja w trzech dniach ją odbuduję”. Tu znowu przerwał i dodał prawie obojętnie: – Czy jest ktoś na sali, kto był wtedy w świątyni, słyszał, co Jezus powiedział i może potwierdzić to, co powiedziałem?
 – Tak, ja to mogę potwierdzić – ku zaskoczeniu wszystkich podniósł się Józef z Arymatei. – Byłem tam i słyszałem – i usiadł znowu.
 Gamaliel, najwyraźniej usatysfakcjonowany, podjął:
 – Nie muszę nikomu tłumaczyć, że w tej wersji wypowiedź Jezusa uzyskuje walor zupełnie pozytywny: On nie tylko nie chce burzyć świątyni, ale chce ją odbudować, gdy wy ją zburzycie. To po pierwsze. A po drugie, Jemu nie chodziło o świątynię tylko o swoje ciało, o czym też wiesz, Kajfaszu. Wypowiedź Jego dotyczyła zupełnie innego przedmiotu. Jego wypowiedź oznaczała: Jeżeli mnie zabijecie, ja zmartwychwstanę po trzech dniach.
 Nie spodziewał się, że Gamaliel odważy się na takie dopowiedzenie sprawy do końca. Ale nie tylko On był zaskoczony. Również wszyscy obecni na sali. Dało się to wyczuć po ciszy, jaka zapanowała.
 Tylko Kajfasz, jakby ten incydent nie miał żadnego znaczenia, znowu przystąpił do wynajdywania świadków.
 – Nie ma już nikogo więcej, kto by miał coś przeciwko temu Galilejczykowi? – wędrował niezmordowanie, jakby chciał w tej wędrówce jednak kogoś wynaleźć. – A przecież tak pyszczyliście na Niego, tak się odgrażaliście, że potraficie nie raz, a dziesięć razy posłać Go do diabła na wieczne potępienie. No i gdzie jesteście? Żaden nie ma już nic do powiedzenia? – znowu się wpatrywał w swoich ludzi, ale chyba już nie licząc na to, by mógł otrzymać jakąś konkretną odpowiedź. – A może ktoś z sali ma coś jeszcze do dodania – tu zwrócił się twarzą do rzeszy zgromadzonej i przysłuchującej się z najwyższą uwagą dialogowi, który prowadził. – Może ktoś zechce łaskawie Go o coś oskarżyć? Bo jak na razie nie usłyszałem żadnego oskarżenia.
 Im dłużej Kajfasz mówił, tym bardziej robiło się upiornie w sali.
 – No co? Nie ma takiego? A możeście już do Niego przystali? – przechodził tam i z powrotem, prawie podskakując ze zdenerwowania. – A może czekacie, że ja zajmę Jego miejsce i będziecie mnie oskarżali, że jako najwyższy kapłan składam Bogu ofiary w postaci wołów i baranów, pszenicy i płodów rolnych, zamiast miłosierdzia wobec grzeszników i celników, Samarytan i chamów, chorych i biedaków. Co? No mówcie!
 Słuchał tego i myślał sobie, że wielu jakoś nie docenia Kajfasza. Traktuje go z przymrużeniem oka, ot tak na progu błazna i półgłupka, wariata, a przynajmniej postrzelonego. A przecież to, co on teraz prezentował przed oczami tu zebranych, to była gra najwyższej klasy.
 – Stąd więc, jak już mówiłem, nie pozostaje mi nic innego, tylko przeprosić Jezusa za uwięzienie w Ogrodzie Oliwnym, za ten bieg do mojego domu. Będzie musiał Jezusa przeprosić ten, co uderzył Go w twarz na przesłuchaniu u mojego tu obecnego teścia, dawnego najwyższego kapłana, Annasza. Będziesz miał prawo, Nauczycielu z jakiegoś podłego Nazaretu w pogańskiej prawie Galilei – tu zwrócił się wprost do Niego – upomnieć się o straty moralne. Zresztą to przesłuchanie wykazało, że nie popełniłeś żadnego przewinienia, a przynajmniej żadnego przewinienia, które by zasługiwało na karę śmierci, a tylko to tu się liczy. Wyjdziesz w glorii, że Sanhedryn uznał Cię niewinnym wobec całego narodu. Nie możesz otrzymać większej satysfakcji. Zajęliśmy się Tobą wobec pomówień, plotek i oszczerstw oraz wyraziliśmy swoją opinię. Teraz będziesz mógł nadal nauczać, idąc wszerz i wzdłuż przez kraj, jak również w synagodze jerozolimskiej i w świątyni swoich bajek o tym, że Bóg kocha grzeszników, celników i Samarytan tak samo jak Izraelitów, o sądzie ostatecznym, na którym Bóg, czy Ty sam, sądził będzie z miłosierdzia wobec biednych, chorych, uwięzionych, podróżnych.
 Przecież nikt nie wierzył już ani w jedno słowo, które w dalszym ciągu padało. Słuchacze oczekiwali wolty, która wszystko dotąd powiedziane odwróci, wyśmieje, zaprzeczy.
 – A więc będziesz mógł dalej uzdrawiać w szabat, byle tylko słowem, jadać z grzesznikami, celnikami i Samarytanami, żeby ich nawrócić, nawet zachodzić do pogan, by powiększyć liczbę prozelitów, będziesz mógł mówić, że zanim Abraham się stał, Ty wciąż jesteś, nazywać siebie Synem Człowieczym – tu niespodziewanie przerwał – ja skończyłem. Mógłbym tak jeszcze długo mówić, ale po co, Ty wszystko wiesz lepiej. Tym bardziej, że widzę, że mój dostojny teść chce zabrać głos.
 Annasz już stał, przygotowany do wystąpienia. Teraz schodził z tronu, który zajmował jako drugi najwyższy kapłan, i kierował się w Jego stronę. Z twarzą trupio bladą, z białą brodą i białymi włosami wychodzącymi spod kołpaka, z oczami wpatrzonymi w Niego „jak sęp w padlinę” – przyszło Mu do głowy porównanie. „Wygląda jak upiór albo jak śmierć” – pomyślał. „Jak śmierć, bo chyba przyniesie mi śmierć”. Nawet nie był ciekawy, co usłyszy. Ale interesowało Go, jak współgra wystąpienie Kajfasza z wystąpieniem Annasza, które zaraz się zacznie.
 – Nie odpowiadasz wcale? – odezwał się do Niego głosem pełnym troski, czym Go zupełnie zaskoczył. – Cóż to zeznają oni przeciwko Tobie?
 Pytanie było dość dziwne. Annasz ni mniej, ni więcej stawał po Jego stronie, prawie brał Go w obronę, współczuł Mu, że On, Nauczyciel z Nazaretu, spotkał się z jakimiś zarzutami ze strony złych czy nierozumnych ludzi. Sam dystansował się od nich i wyrażał Mu swoje poparcie i chęć pomocy. Zwłaszcza zaskoczył Go ten zwrot „cóż to zeznają oni” – akcent był niedwuznaczny, on – Annasz nie identyfikował się z tymi, którzy zeznają przeciwko Niemu. To: „oni” nie pozostawiało żadnych wątpliwości w tym względzie. Ale wiedział, że to jest niemożliwe, że to fikcja, czekał na dalszy ciąg. I chyba pytający nie liczył na odpowiedź. Był już całkiem blisko. Zatrzymał się. Podjął Go pod ramię, jak dobry znajomy albo przyjaciel nawet i głosem wyciszonym, schodzącym prawie do szeptu zapytał Go poufale, jakby chciał, by tylko jemu, Annaszowi, wyznał tajemnicę swojej osoby:
– Czy Ty jesteś Mesjaszem, synem Błogosławionego?
 Było w tym pytaniu i trochę ciekawości, i trochę nabożnej czci, trochę troski i trochę radości z odkrycia tej tajemnicy, do której on – Annasz został jakimś sposobem dopuszczony, prawie nawrócony i teraz, z tytułu choćby wieku, zwraca się do Niego jak ojciec do syna.
 Nie miał wątpliwości, że to wszystko fałsz. I wstyd Mu było za Annasza, że ten stary człowiek zniża się do takiego podłego postępowania. Przecież nie potrzebował grać Jego przyjaciela, żeby Go skłonić do powiedzenia prawdy o sobie. Już nie raz ją mówił. Czy kłamstwo, a nawet milczenie, mogłoby Mu dać wolność? W żadnym wypadku. Nie po to Go uwięzili, żeby Go teraz wypuścić. Wszystko jest ukartowane z góry, tak jak Mu to zapowiadała Salome, Józef z Arymatei, a na końcu Jair przez swoją córkę. Na moment pojawiła się myśl przekorna: „Co by on zrobił, gdybym powiedział: »nie«”. Ale się uśmiechnął do siebie z pobłażaniem: „Annasz wie dobrze, że ja tak nie powiem”. Odpowiedział mu spokojnie, ale na tyle głośno, że Go słyszeli z pewnością wszyscy z Sanhedrynu:
 – Tak, jestem.
 Wytrzymał przerwę dość długą, żeby to oświadczenie miało czas dojść do wszystkich, a potem dodał:
 – Zobaczycie jeszcze Syna Człowieczego zasiadającego po prawicy Wszechmogącego, przychodzącego w obłokach niebieskich.
 W miarę jak to mówił, już widział zmianę, jaka dokonywała się na twarzy Annasza. Zniknął łagodny uśmiech dobrotliwego staruszka, a jego miejsce zajmowało rosnące z chwili na chwilę oburzenie, przestrach, jakby zobaczył jakąś nieludzką postać czy nawet szatana. Podnosił ręce do szyi w rozpaczliwym geście, jakby nie był w stanie tchu złapać. „Świetny aktor – pomyślał – na pewno robi wstrząsające wrażenie na tych, którzy mu się teraz przypatrują”. Ale to zachowanie Annasza nie przeszkodziło Mu, by dobrnąć do końca rozpoczętego zdania, wiedząc, że gdy je tylko zakończy, nastąpi wybuch. I tak się też stało.
 Annasz chwycił swoją szatę pod brodą i gwałtownym szarpnięciem rozdarł ją do pasa. Trzask rozrywanego płótna w tej zamarłej z przerażenia sali sprawił wrażenie trzasku pioruna. A Annasz rozrzucił ramiona teatralnym ruchem.
 – Oto słyszeliście bluźnierstwo. Na co nam świadków. Co wam się zda?
 – Winien jest śmierci! – pierwszy wykrzyknął swoim dyszkantem Kajfasz, a potem ludzie Sanhedrynu, ilu ich tam było, wstawali i wyciągając ramiona w górę wyżej, wołali to samo:
 – Winien jest śmierci!

 Pierwszym, który plunął Mu w twarz, był chyba młody człowiek, ten który Go kiedyś pytał, czy należy płacić podatek cesarzowi, a może nawet nie on, bo już pluli na Niego bez końca, zdawało się, że wszyscy. Nie mógł ocierać twarzy, bo wciąż ręce miał związane. Choć nie bardzo rozumiał, co spowodowało ten wybuch nienawiści. Czy dlatego, że tak długo to wszystko trwało, że nie mogli Mu udowodnić żadnego wielkiego przestępstwa, że dopiero On swoim oświadczeniem skazał siebie na śmierć.
 Ale jakby to było jeszcze za mało, ktoś ze złośliwym śmiechem zaproponował, żeby zabawili się z Nim w ślepą maskę. Już skądś znalazła się jakaś szmata. Zarzucono Mu ją na głowę, zasłaniając oczy i twarz, ktoś dorzucił komentarz:
 – Tylko… Jemu łatwo będzie odgadnąć, kto Mu da w mordę, bo On zasiada po prawicy Wszechmogącego.
 Prawie w tym samym momencie otrzymał potężny cios w twarz. Zachwiał się. Ale już Mu zerwano szmatę z głowy. Zobaczył przed sobą ryczące śmiechem twarze oprawców:
 – No kto, który z nas Ci przyłożył?
 – No powiedz! Ja?
 – A może ja?
 Oszołomiony przyglądał się im, zadając sobie pytanie, skąd w nich narosła ta nienawiść.
 – No kto? Nie odpowiadasz? Milczysz?
 – Nie wiesz, czy nie chcesz mówić?
 – Ze zwyczajnymi ludźmi nie rozmawia. Syn Człowieczy!
 – No zobaczymy, czy nie rozmawia. Jeszcze raz!
 Zarzucono Mu znowu szmatę na głowę. Znowu cios. Chyba jeszcze silniejszy. Szmata zerwana, te same twarze. Podobne pytania, drwiny:
 – A teraz kto to był? Ja czy on?
 – No mów, mów!
 – Jak zgadniesz, będziesz zwolniony i będziesz razem z nami bił tego, kogoś odgadł!
 Znowu szmata. Znowu cios i kolejne drwiny, dopytywania się. Potem już nie liczył. Krew Mu płynęła z nosa. Miał naruszone zęby, może pękniętą szczękę. Już prawie nie widział na oczy. Upadłby dziesiątki razy, rzucany kolejnym uderzeniem. Ale przytrzymywali Go i doprowadzali „do pionu” dwaj strażnicy stojący obok.
 – No, teraz Cię rąbnął faryzeusz, tylko powiedz który?
 – Teraz dostałeś od doktora w Piśmie!
 – Teraz przyłożył Ci kapłan!
 – A teraz dostałeś od sługi świątynnego!
 Już coraz mniej słyszał, głosy zlewały się, aż stracił przytomność i runął na ziemię. Ktoś chlusnął na Niego wodą. To Go otrzeźwiło. Dosłyszał jak przez mgłę polecenie wydane do żołnierzy:
 – Odprowadzić Go do piwnicy, bo inaczej Go tu zatłuką.
 Nawet nie rozróżnił, kto to mówił.
 Szarpnięcie, okrzyk:
 – Wstawaj! Zabawa się skończyła. Rano zacznie się inna.
 Ryk śmiechu. Szedł na plątających się nogach, nie widząc prawie nic przed sobą, prowadzony jak ślepiec. Potykając się o jakieś schody, spadając po jakichś schodach, podtrzymywany przez strażników poczuł wreszcie chłód i zapach piwniczny. Jeszcze kilka kroków. Przystanek. Otwieranie drzwi. Rzucony poleciał w głąb, runął na ścianę i osunął się na ziemię. Głosy ucichły, kroki się oddaliły. Po chwili usiłował otworzyć oczy. Ale nic nie zobaczył – albo stracił wzrok, albo otaczała Go ciemność. Czuł palącą twarz, obtłuczoną, puchnącą, obolałą. Popadał w omdlenie, budził się, zasypiał, budził się, mdlał. Sam nie wiedział, jak to długo trwało – czy minuty, czy godziny.
 Obudził Go hałas otwieranych drzwi i rażące oczy światło latarni. Czy znowu?
 – Czy to tu? – poznał głos Łazarza.
 – Tak – ktoś zapewniał.
 Znowu parę kroków w Jego stronę, nasilone światło latarni.
 – To nie Jezus – Łazarz zaprzeczył.
 – To On, to On – drugi głos upierał się.
 Poczuł, że ktoś nachyla się nad Nim, przygląda się Jego odwróconej do ściany twarzy.
 – To niemożliwe.
Łazarz po chwili zapytał:
– Jezu, czy to Ty?
 Chciał odpowiedzieć, że tak, ale żaden dźwięk nie przepchnął się przez Jego gardło. Pokiwał tylko głową.
 – Niemożliwe! To Ty? Jezu! Coście z Nim zrobili! Mordercy! Coście z Nim zrobili? Woda! Ręczniki! – wołał Łazarz do strażnika. – Natychmiast przynoś!
 Posłyszał gwałtowny bieg i wybuch krzyku ginący gdzieś w korytarzu. Tymczasem Łazarz przyklęknął, oparł Jego głowę o swoje kolano, przyglądał się Jego twarzy bez słowa i delikatnie gładził Jego włosy. Za chwilę powtórzył się bieg, ale w ich stronę. Wracał zdyszany strażnik:
 – Przepraszam, że trwało to tak długo.
 Teraz Łazarz namoczonym w wiaderku płótnem delikatnie zmywał Mu twarz ze śliny, z krwi. Na początku starał się omijać obrzęki, wybroczyny, guzy. Ale spostrzegł się chyba, że to sprawa beznadziejna, bo chyba nie ma miejsca zdrowego, zmywał Mu delikatnie całą twarz, omijając tylko rozbite wargi.
 Przynosiły Mu te zabiegi niewypowiedzianą ulgę. Zimna woda w zetknięciu ze spuchniętą, poranioną, płonącą skórą zdawała się początkowo parzyć, ale potem była prawdziwie ukojeniem. Łazarz, skupiony nad czynnościami, które wykonywał, zamilkł, słychać było tylko jego ciężki oddech, ale po chwili znowu zaczął mówić, trochę do Niego, trochę do siebie:
 – A Kajfasz obiecywał, że to będzie tylko przesłuchanie. Mówił: „To musimy zrobić, bo się faryzeusze awanturują”. Zganiał na faryzeuszów – przerwał. Po chwili znowu powrócił do swojego monologu: – A potem dostałem wiadomość, że Marta mnie wzywa do Betanii, bo się tam coś złego dzieje. Ja nawet podejrzewałem, że może to być fałszywy alarm, bym nie uczestniczył w przesłuchaniu Ciebie przez Sanhedryn. Ale w końcu poszedłem do Betanii. Żeby się dowiedzieć, że Marta o niczym nie wie. Teraz wróciłem. Z kolei Nikodema i Józefa wyciągnięto z Sanhedrynu na jakąś konferencję z Annaszem i Kajfaszem, tak że do nich wiadomość o Twoim pobiciu jeszcze nie doszła. Tylko nie wiem… – Łazarz na moment przerwał – czy to dobrze, żeś wyznał, że jesteś Synem Bożym. Kiedyś powiedziałeś, że nie wolno rzucać pereł przed wieprze.
 – Co z chłopcami? – wymamrotał.
 – Nie rozumiem, co mówisz. Powiedz jeszcze raz – Łazarz głębiej nachylił się nad Nim.
 Powtórzył, starając się wymawiać każdą głoskę jak najwyraźniej, ale to, co potrafił z siebie wydusić, nie było wiele lepsze od poprzedniego.
 – A, pytasz o Dwunastkę? Pouciekali, nie wiadomo gdzie. Jeden tylko Piotr się pojawił. Nawet go wprowadziłem na dziedziniec, ale gdzieś się podział. A co z resztą? Nie mam pojęcia.
 – Nie są uwięzieni? – znowu spytał. Ale znowu nie był zrozumiany. Musiał więc powtarzać.
 – Nie. Przynajmniej na razie. Sanhedryn, jak słyszałem, uzależnia ich dalsze losy od tego, jak się zachowają. Kajfasz i Annasz twierdzili, że gdy Ciebie spacyfikują, to i Twoi uczniowie się uspokoją.
 – Wody – wyszeptał.
 – Wody? Och! Przepraszam Ciebie, przecież jest tu w dzbanku do picia.
 Już podtrzymywał Mu głowę, przytknął dzbanek do ust i usiłował nie za bardzo rozlewać. Ale i tak to na niewiele się zdało. Woda spływała po twarzy, po szyi, na piersi, przynosząc dodatkową ulgę. Łazarz mówił dalej:
 – Ale jeszcze nie wszystko jest stracone. Rano wczas, gdy tylko zrobi się widno, zaprowadzą Cię do budynku Sanhedrynu, no wiesz, tego przy świątyni, i tam jeszcze raz Cię przesłuchają. Wtedy zapadnie wyrok. Bo nie mieli prawa przeprowadzać procesu w nocy. Niewątpliwie postawią Ci tam to samo pytanie „kim jesteś”, a Ty możesz powiedzieć, co zechcesz. Oni nie mogą się powołać na to, coś wyznał w nocy. Chciałbyś może coś zjeść?
 Pokręcił przecząco głową.
 – No to ja Cię zostawię w spokoju. Połóż się wygodniej. O, tak – poprawiał Go. – Spróbuj zasnąć, bo będziesz musiał mieć dużo siły na to, co Cię czeka jutro. Już nie jutro. Za parę godzin świt. Może mi się uda jeszcze przyjść do Ciebie, zanim oni Cię stąd zabiorą.
 Jeszcze Łazarz dobrze nie wyszedł, gdy zapadł w sen – studnię, bez czucia. Ale nie na długo. Potem zbudził Go ból twarzy. Gdzieś się musiał urazić. Wciąż Mu jeszcze puchła. Sądząc po dotyku, przypominała rozdętą banię. I bolała. Znowu zasypiał, ale już płytko, ze snami. Widział twarze śmiejące się z Niego tuż przed sobą, wytrzeszczone oczy, zęby sterczące z otwartych ust, słyszał wrzask, ryk śmiechów. Gdy oni znikali, pojawiała się postać Kajfasza drobiącego kroczkami po sali – udającego idiotę, czy faktycznie będącego człowiekiem ograniczonym? Zastępował go czasem Annasz, wielki gracz, perfekcjonista, dążący do celu mylącymi otoczenie drobnymi pociągnięciami. Budził się straszony majakami. Czuł się rześki. Zdawało Mu się, że już dostatecznie długo spał, że to już pełny dzień, że zapomnieli o Nim albo zmienili plany. Modlił się za swoich prześladowców o prostotę serca i jasność umysłu dla nich. Znowu zasypiał.
 Zbudził Go hałas otwieranych drzwi. To był Łazarz.
 – Już czas. Zaraz tu przyjdą po Ciebie. Wpadłem, żeby Cię przygotować. No, bardzo Ci twarz spuchła. Rzeczywiście trudno poznać, żeś to Ty. Już nie leż. Popraw włosy, o tak. Najpierw usiądź. Dobrze. Trochę suknia zmięta i pobrudzona. Ale tu już nic nie poradzimy.
 Znowu Mu przemywał twarz płótnem zamoczonym w wodzie.
 – Co z chłopcami? – wymamrotał z trudem.
 – Nic nie wiem, żaden się nie pokazał, nawet Piotr. Jakaś była awantura z odźwierną, która go rozpoznała. Ale nic mu się nie stało. Trochę się przespałem tam, gdzie wieczerzaliśmy, to przecież niedaleko, i przyszedłem tu. – Skończył obmywanie Jego twarzy. – No już dobrze. Lepiej nie będzie.
 – Daj mi pić – poprosił.
 – A widzisz, znowu zapomniałem.
 Dawał Mu wodę z dzbana jak poprzednim razem.
 – Ja odchodzę. Wolę, żeby mnie tu nie zastali, gdy po Ciebie przyjdą. Nie bój się. Już palcem Cię nie tkną. Ale Ty dobrze rozegraj sąd w Sanhedrynie.
 Zapadł natychmiast w sen, gdy tylko Łazarz wyszedł. Zbudziły Go kroki, rozmowy idących po Niego strażników świątyni.
 – Ten? – upewniali się.
 – Ten – zapewniał jakiś kapłan.
 – Wstawaj, idziemy.
 Dźwigał się z trudem na nogi, podpierając się plecami o ścianę. Przyzwyczajał się znowu do pozycji stojącej, do wykonywania kroków, do chodzenia po schodach, jakby po latach zastoju. Na dworze jeszcze było ciemno, choć już czuło się nadchodzący dzień. Czekali chwilę aż się wszyscy zeszli – jacyś wszyscy, którzy mieli Mu towarzyszyć na sądzie. Wreszcie wyruszyli z pałacu Kajfasza na drogę. Skręcili w górę miasta, w kierunku pałacu Heroda Wielkiego, zajmowanego przez Piłata. Szedł, ledwo nadążając. Każde stąpnięcie, każdy krok czuł w głowie, potknięcie zdawało się zwalać Go z nóg, mózg telepał Mu się w czaszce jak kamień w pustym dzbanie. Czasem zataczał się jak pijany, czarne płaty pojawiały się w oczach, tracił widzenie. Ale szedł.
 Zaczynała się szarówka na pograniczu nocy i dnia. Miasto jeszcze spało. Na ulicach było pusto, nie licząc sprzedawców przygotowujących sklepy i stoiska, obładowanych osłów, transportujących wszelkiego rodzaju jarzyny, owoce pod nadzorem poganiaczy. Piekarze roznosili stosy świeżego chleba. Przechodniów prawie żadnych. Napotkani obrzucali ich pospiesznym, przeważnie zalęknionym spojrzeniem. Nie zauważył, żeby ktokolwiek Go rozpoznał. „»Ślepa maska« spełnia swoje zadanie. Jeszcze będzie skutkowała przez następnych kilka dni – których zresztą nie dożyję”. Modlił się za Sanhedryn, aby otrzymał światło wiary, aby poznał prawdę Bożą, aby przyjął to, co głosi objawienie Boże w Piśmie. Na wysokości pałacu Heroda skręcili w ulicę na prawo.
 Schodzili w dół, w stronę pałacu Hasmoneuszów, w którym rezydował Herod Antypas. W tym tłukącym się mózgu jak wyschły orzech w skorupie kołatało się zdanie Łazarza: „To, coś w nocy powiedział, jest nieważne. Ważne jest to, co teraz powiesz”. A więc odejść od tamtego wyznania, które rzucone zostało jak perły przed wieprze. Nie było nic łatwiejszego. A wtedy nie mają prawa do żadnego wyroku. Kajfasz mówił, prowokując, ale powiedział prawdę, że świadkowie nic nie udowodnili, żadnego przestępstwa, które kwalifikowałoby się na karę śmierci. „I będę mógł nadal nauczać, tym bezpieczniej, bo wszystkim będzie wiadome, że zatwierdził mnie Sanhedryn”.
 Niespodziewanie zmiótł ich z drogi grzmot pędzących koni. Przylepili się do ścian ulicy. Drogą w dół pędził oddział rzymskich żołnierzy. Wśród nich, błyszczący złoconymi płytami zbroi, szyszaka i uprzęży końskiej, cwałował Piłat.
 – Jedzie do twierdzy Antonia, żeby pilnować świątyni – usłyszał komentarz jednego ze strażników.
 – Całego miasta – dorzucił drugi.
 – I całego naszego narodu – powiedział z przekąsem ostatni.
 Nikt z żołnierzy rzymskich ani na moment nie zwrócił głowy w ich stronę, choć trudno przypuścić, żeby ich nie zauważono. „Osoby dramatu zajmują wyznaczone przez reżysera swoje miejsca na scenie” – przeszło Mu przez głowę.
 „Ale oni też nie są tacy naiwni. Przyprą mnie do muru. Będzie albo, albo: albo jestem Synem Bożym, albo nie jestem i jeżeli wreszcie powiem, że nie jestem, zażądają, bym przed ludźmi odwołał to, co mówiłem. Każą, bym oświadczył, że jestem zwyczajnym człowiekiem, takim jak wszyscy inni, nic więcej. A więc musiałbym oświadczyć, że oszukiwałem ludzi, kłamałem, przypisywałem sobie godności i tytuły, których nigdy nie miałem. I konsekwentnie – że cuda działałem nie mocą Bożą, tylko szatańską, bo Bóg kłamców nie popiera. Nie, Łazarz się mylił! Nie wykręcę się. Musiałbym zaprzeczyć samemu sobie”.
 Zbliżali się do celu swej wędrówki, gdy poczęło się wychylać słońce zza horyzontu. Budynek Sanhedrynu przedstawiał się jak zwykle groźnie, nieprzystępnie. Po wejściu za ogrodzenie, na dziedziniec, polecono im zaczekać. Tym razem nie było to czekanie „aby więzień skruszał”. Członkowie Sanhedrynu kończyli się schodzić. W lektykach, na koniach, na osiołkach, ale i pieszo przybywali i kierowali się do drzwi wejściowych. Po drodze natrafiali na Niego, stojącego w otoczeniu straży. Rzadko który przechodził bez zatrzymania się, a przynajmniej bez bacznego przyjrzenia się Mu. Co raz padały zapytania kierowane do strażników: „Kto to jest?” Niektórzy zdawali się nie dowierzać oczom.
 Wreszcie uznano, że zeszło się quorum i dano znak, by wchodził. Wnętrze było obszerne, ale ciemne i nieprzyjazne. Czekano już na Niego. Wyczuć można było atmosferę niepewności. „Miał rację Łazarz, że boją się, a przynajmniej nie są pewni wyniku procesu”.
 Choć sala była inna, układ był podobny. Na głównym fotelu-tronie siedział Annasz, obok niego tron identyczny świecił pustką, a jego właściciel, Kajfasz, dreptał na pustej, półokrągłej platformie, dzielącej święte zgromadzenie od reszty sali, przeznaczonej dla ewentualnych gości. W tym wypadku gości nie było, nie licząc grupy strażników świątynnych. Ciekawiło Go, jak będzie wyglądał ten sąd. Kajfasz, jak zwykle, działał. Jeszcze coś załatwiał, uzgadniał to z tym, to z owym, wymachując przy tym rękami, aż zniecierpliwiony Annasz zaklaskał, wołając:
 – Zaczynamy!
 Kajfasz jak podcięty biczem również zaklaskał, popiskując:
 – Zaczynamy, zaczynamy.
 Jeszcze nie zdążyło się uciszyć – trwał szum głosów, jakieś wykrzykniki, nawoływania, gdy Kajfasz podszedł i, zwracając się do Niego jakby przypadkiem czy prywatnie, jakby przygotowując Go do wielkiej debaty czy rozprawy, zapytał czy zaproponował:
 – Jeżeli Ty jesteś Mesjaszem, to powiedz nam to – powtórzył scenę sprzed kilku godzin, wykonaną przez Annasza.
 Cisza zapadła nagle jak makiem siał. Zgromadzeni zrozumieli, że Kajfasz zmienił taktykę i pierwszym pytaniem chce rozstrzygnąć cały proces, choć nie wszyscy jeszcze zdążyli zasiąść na swoich miejscach.
 I tym razem nie dał się nabrać na te konfidencjonalne sposoby zagadywania Go. Nie chciał, aby myśleli, że jest nieświadomy tej ich gry. Więc, żeby postawić sprawę jasno, zaczął odpowiadać:
 – Jeżeli nawet powiem, to nie uwierzycie mi – wyłamywał ze siebie kolejne słowa z najwyższym trudem. Bolała Go szczęka, policzki, język, zęby, nos, opuchnięte było wszystko. Miał świadomość, że mówi niewyraźnie, wobec tego mówił powoli, nieswoim, obcym, drewnianym głosem: – Jeżeli zaś wam postawię pytanie, to mi nie odpowiecie.
 Może by dłużej mówił, ale czuł, że traci siły. Zbyt dużo kosztowało Go wypowiedzenie tych słów. Wobec tego zdecydował się powtórzyć to, co już powiedział w pałacu Kajfasza:
 – Odtąd Syn Człowieczy będzie siedział po prawicy Mocy Bożej.
 Wybuchł krzyk zarówno oburzenia, jak radości, że się przyznał! Że powiedział to, co Go skazuje na śmierć! Że mają sprawę z głowy. Wrzeszczeli wszyscy. Dopiero gdy się wykrzyczeli, Kajfasz postawił Mu kolejne pytanie:
 – Więc Ty jesteś Synem Bożym?
 Zdziwił się, że to Mu wmawia, czego On akurat tutaj nie powiedział, ale w końcu to nieważne. Jego słowa padły w zupełnej ciszy:
 – Tak, jestem nim.
 Teraz po raz drugi już rozległy się okrzyki zarówno oburzenia, jak i radości. W ogólnym wrzasku przebijało się stwierdzenie:
 – Na co nam jeszcze potrzeba świadectwa. Sami przecież słyszeliśmy z ust Jego!
 Słychać było też żądania skierowane do Kajfasza:
 – Weź Go stąd, usuń Go z tego czcigodnego, świętego miejsca. Niech ten bluźnierca nas nie zanieczyszcza swoją obecnością. Do Piłata! Na śmierć z Nim! Niech Go święta ziemia więcej nie nosi!
 Wypędzali Go z sali, jak się wypędza nieczyste zwierzę, które wtargnęło niespodziewanie do domu. Opuszczali swoje miejsca w stallach i, machając rękami, i krzycząc, wyganiali Go. Kajfasz, jakby posłuszny jednozgodnym naleganiom, zaczął wrzeszczeć do żołnierzy swoim nieprzyjemnym skrzekiem, obskakując Go ustawicznie drobnymi kroczkami:
 – Na co czekacie! Nie słyszycie, co święte zgromadzenie orzekło?! Idźcie stąd, wynoście się z tym szatanem w ludzkiej skórze. Precz! Precz! Do Piłata!
 Wychodził z budynku Sanhedrynu w znacznie powiększonym towarzystwie. Nie tylko w obstawie strażników więziennych, ale z całym gronem Sanhedrynu. Tego się nie spodziewał. Owszem, był pewien, że pójdzie Kajfasz z Annaszem, może jeszcze jeden czy drugi „starszy ludu”, ale żeby cały Sanhedryn? „Chcą zrobić wrażenie na Piłacie” – pomyślał. Znaleźli się na drodze w pełnym świetle wschodzącego słońca. Szli wzdłuż murów świątyni do twierdzy Antonia. Na czoło wysunęła się grupka strażników, otaczająca Go ścisłym kręgiem. Za nimi podążał Sanhedryn, rozgadany, rozindyczony, prowadzony przez Annasza i Kajfasza. Wciąż dolatywała do Niego gadanina tego ostatniego. Były w niej partie przeznaczone dla Sanhedrynu: informacje o tym, jaki jest plan dalszego działania. Ale czasem słyszał zdania adresowane niewątpliwie do siebie. Kajfasz, pewny już swego, odsłaniał tajemnice:
 – Ja wam tego nie mówiłem? No proszę, proszę! Byłem pewien, że wy to wszystko ode mnie słyszeliście! A więc, Piłat o wszystkim wie i czeka na naszego gagatka.
 Innymi słowy, cała ta akcja była przewidziana i zaplanowana. Zresztą to było oczywiste: Wybierać się do Piłata o tak wczesnej, „nieludzkiej” porze – jakby to powiedział Tomasz – byłoby bezczelnością, a na pewno skończyłoby się niepowodzeniem. I sam fakt, że Piłat skoro świt udawał się do Pretorium, musiał być wynikiem wcześniejszych ustaleń. Znowu posłyszał dyszkant Kajfasza:
 – To nie powinno Piłatowi zabrać zbyt dużo czasu. Za parę minut będziemy gotowi.
 „Śpieszą się nieprawdopodobnie!” – pomyślał sobie. „I tu się pomylili wszyscy – Joanna, Piotr, nawet Łazarz, znający znakomicie wszystkich uczestników tej sprawy, nawet Józef z Arymatei, o którym wieść gminna donosiła, że nikt go dotąd nie potrafił oszukać. Wszyscy oni twierdzili, że proces może się odbyć dopiero po świętach, a wykonanie wyroku oczywiście jeszcze później. A tymczasem, choć miasto śpi, już jest »po ptokach« – jak to mówi Szymek – i może dojść do tego, że ludzie będą jeszcze przy śniadaniu, a ja już zawisnę na krzyżu”. Powiedział to sobie, nie wierząc, że to mogłoby być możliwe.
 Na ulicach zaczynał się ruch, przechodniów narosło – jeszcze nie było gęsto, ale przecież wyraźnie więcej niż przed godziną. Zwiększyła się liczba sprzedających i kupujących. Teraz głównym towarem były baranki. Handlarze liczyli na „klientów ostatniej chwili”, którzy dotąd baranka nie zdążyli nabyć, bo nie mieli na to czasu ani głowy albo po prostu miejsca w domu, gdzie by można to stworzenie przechowywać. Wobec tego teraz wyszli na zakupy, żeby zdążyć do świątyni na dwunastą, kiedy to odbywać się będzie pierwsza tura ofiarowywania baranków. Oczywiście czekało ich jeszcze wykąpanie zwierzęcia, wyczesanie, przyozdobienie. A więc pod murami działo się, a działo. Targowanie, sprawdzanie czy baran jest rzeczywiście bez skazy, jak to jest wymagane przez Prawo i przepisy kapłańskie. Na kramach pyszniły się jeszcze ciemnozielone gorzkie zioła, podawane w czasie uczty paschalnej, stosy placków niekwaszonych „paschalnych”, ciastka, dzbany z winem, bukłaki skórzane, ozdobne.
 Znowu przebił się do Jego uszu głos Kajfasza:
 – Niech się Piłat po raz kolejny przekona, że my, kapłani, dbamy o pax Romana i nie chcemy żadnych zamieszek politycznych ani partyzanckich.
 „No, teraz już wiem wszystko – olśniło Go to oświadczenie Kajfasza. – Oczywiście. Mnie nie mogą oskarżyć przed Piłatem o to, że nazwałem się Synem Bożym. To Piłatowi jest akurat obojętne. Wyrzuciłby ich, mówiąc, że nie obchodzą go spory religijne. Nieważne. Niech imię Pańskie będzie pochwalone”. Przypomniał sobie nagle nocną wizytę Józefa z Arymatei w domu Łazarza. Józef wtedy wyraźnie powiedział: „Zostaniesz oskarżony o spisek przeciwko Rzymowi”. „No tak, teraz się wszystko zgadza. Przed Sanhedrynem – bluźnierstwo, przed Piłatem – spisek antyrzymski”. Przeleciał przez Niego dreszcz, jakby owionęła Go fala zimowego wiatru – „wszystko przemyślane do najmniejszego szczegółu”. Tymczasem Kajfasz piszczał za Jego plecami:
 – A mówili niektórzy dostojni członkowie Sanhedrynu, że powstaną rozruchy na ulicach miasta, gdy ludzie zobaczą, żeśmy Go uwięzili. No i co? No i co? Nie powstały! Wystarczył mały zabieg! – tu zaśmiał się swoim skrzekliwym głosem.
 Faktycznie, miał cały czas poczucie, że idzie w zaczarowanej czapce niewidce. Nikt nie zwracał na Niego uwagi. Owszem, przyglądali się temu ich pochodowi przechodnie, bywało, że przystawali, obserwowali, wpatrywali się w Niego, komentowali, dopytując się nawet strażników, kogo prowadzą, kto to jest i co się stało. Strażnicy nie odzywali się słowem, dostojników Sanhedrynu nikt się nie odważył zapytać. Ale nie poznawano Go. To, co na początku wydawało Mu się zupełnie nieprawdopodobne – stało się możliwe.