Biblioteka


10. Zmartwychwstały w Kafarnaum



 

Zmartwychwstały w Kafarnaum

 1.  Po paru dniach do Kafarnaum przyjechał konno Łazarz. Pierwsze pytanie, z którym zwrócił się do Piotra, było:
 – Jezus już odwiedził was?
 – Nie, jeszcze nie. Ale przyjdzie. Przecież obiecał. Może czekał na ciebie.
 – A co z Judaszem? – zapytała teściowa Piotra.
 – A widzisz. Doszły mnie nowe plotki czy prawdy. Podobno żyje. Nie tylko żyje, ale i działa.
 Zauważył, że twarz Szymka napięła się. Myślał, że go o coś spyta. Szymek jednak nie wydusił ze siebie ani słowa. Spostrzegła tę reakcję teściowa, ale zwracając się do Łazarza, zagadnęła go:
 – Działa? Co on jeszcze może działać?
 – Mówią, powtarzam. Mówią, ja nie sprawdzałem tej wiadomości, że kupił za trzydzieści srebrników pole garncarzowe, tak nazywają tę rolę, a ludzie nazwali ją od razu Hakeldamach – pole krwi.
 Szymek nie wytrzymał, zrobił w tył zwrot i chciał odejść, ale pochwyciła go w locie teściowa Piotra:
 – Szymku – powiedziała proszącym głosem – nie złość się. Nie gniewaj się na niego. Jezus mu już na pewno przebaczył.
 Szymek najpierw nie był w stanie wydobyć z siebie głosu, wreszcie wykrztusił:
 – Jezus może mu przebaczył. Ale ja nie jestem Jezusem. On wie, co mu obiecałem. Niech się więc spieszy i mnie zabije.
 Łazarz, spostrzegłszy, że Szymek się zaciął i że w tej chwili nie ma szans na zmianę jego stanowiska, spytał Piotra:
 – No a co u was?
 – Widzisz, co się dzieje.
 – Nie, nie wiem, co się dzieje.
 – Ci wszyscy ludzie, którzy oblegają synagogę, przyszli, żeby słuchać o zmartwychwstałym Jezusie. Tak jest bez końca, dzień za dniem.
 – A kto tych ludzi karmi? – zainteresował się nieoczekiwanie Łazarz.
 – A jak myślisz? – Piotr się uśmiechnął.
 – Jak mogę się spodziewać, to ty – odpowiedział. – Oczywiście rybami. Czy tak?
 – Czym chata bogata.
 – To kiedy ty jeszcze znajdziesz czas na łowienie? – Łazarz się zdziwił.
 – Tego ci nie potrzebuję już tłumaczyć.
 – A więc nocą, domyślam się.
 – Dokładnie tak – powiedział Piotr.
 – Dzisiaj też wypływasz?
 – Nie, bo ty przyjechałeś. Ale tak to prawie noc w noc, kiedy indziej nie ma na to czasu.
 – To, jak pozwolisz, popłynę z tobą – Łazarz się zaofiarował.
 – Nie, nie na to mówię, żebyś mi pomagał.
 – Poważnie. Chętnie z tobą popłynę.
 Niespodziewanie weszła do izby córka Jaira z bukietem kwiatów. Pozdrowiła wszystkich, równie zaskoczonych jak sama gospodyni, ta jednak potrafiła znaleźć się i zaprosiła ją:
 – Siadaj. Dawno cię nie widziałam. Tak wyrosłaś.
 – Przepraszam. Ja przyszłam z prośbą do Łazarza. To dla ciebie – powiedziała, wręczając mu bukiet.
 – A skąd dla mnie te piękne kwiaty? – Łazarz się zdziwił.
 – Bo my jesteśmy jakoś szczególnie związani – uśmiechnęła się. – I ty, i ja zostaliśmy wskrzeszeni przez Jezusa. Przyszłam z zaproszeniem. Gdybyś mógł, to bądź tak dobry i przyjdź do nas w miarę szybko. Bardzo cię o to prosi mój tatuś. Bo, jak on to mówi, w Jerozolimie na nic nie ma czasu, a tutaj można żyć normalnie, składać wizyty i przyjmować gości.

 2.  Szymon nie jadł kolacji, tłumacząc się, że będzie musiał z pewnością zjeść posiłek z dowódcą korpusu rzymskiego. Rabin znowu popatrzył na niego jak na bluźniercę:
 – Będziesz jadł z poganinem? Toś ty już nie faryzeusz. Co oni z tobą zrobili w tej Jerozolimie? I jak Bóg nam ma błogosławić?
 Nie odezwał się ani słowem. Nie chciał się denerwować.
 Gdy tylko zapadła noc, Szymon narzucił na siebie ciemny płaszcz z kapuzą, przemaszerował szybko obok domostwa Piotra, w którym wrzało jak w garnku z gotującą się wodą, przeciął miasto, wyszedł na peryferie, aż natrafił na mur okalający koszary i znalazł się przy dobrze znanej mu wysokiej bramie. Jeszcze się rozglądnął, czy nikt go nie widzi, ale na szczęście dla niego było pusto. Podszedł do jednego z wartowników. Ten wiedział o nim.
 – Dowódca czeka na ciebie. Zaprowadzę cię.
 Weszli przez ciężką bramę, potem przez mały dziedziniec, dotarli do obszernej wartowni. Tam czekał na niego dowódca. Zwalisty, ponury. „Chyba Samarytanin” – pomyślał. I aż się wzdrygnął. „Na Rzymianina nie wygląda. Ale Samarytanin na takim stanowisku? Niemożliwe. Może jakiś zastępca”. Tymczasem ten bez zbędnych uprzejmości zapytał:
 – Ty jesteś Szymon Trędowaty, tak?
 – Tak.
 – Otrzymałem polecenie, by schwytać Jezusa i odstawić Go do Jerozolimy. Ty masz mi podobno w tym pomóc.
 Poczuł się zaskoczony. To on uważał siebie za głównego bohatera w tym przestawieniu, a Rzymian za pomocników. Ale nie zareagował, tylko chciał przystąpić do rzeczy.
 – Czy Jezus już się pokazał w mieście? – dowódca go zaskoczył kolejnym pytaniem.
 – Nie, przynajmniej ja nic o tym nie wiem.
 – No to z czym przychodzisz?
 – Chciałem omówić wstępnie pewne sprawy – Szymon zaczął szeroko.
 – Jakie?
 – Czy masz polecenie schwytać również Jego apostołów?
 – To ciebie nie obchodzi, co ja mam robić. Ty pilnuj swoich spraw.
 – Widzę, że sobie nie pogadamy – Szymon się obraził. – Nie mam tu więc nic do roboty i odchodzę.
 – Odejdziesz, kiedy ci pozwolę – ten ostrzegł.
 Tego się Szymon nie spodziewał. Spróbował się postawić:
 – Czy to znaczy, że jestem aresztowany?
 – Jeszcze nie, ale możesz być w każdej chwili.
– Za co?
– Ja takiego pytania nie znam. Siadaj i słuchaj, co ci powiem. Natychmiast gdy się dowiesz, że Jezus się pojawił, dajesz nam znać.
– Nawet w biały dzień? – Szymon uległ.
– Nawet w biały dzień. On podobno będzie w domu teściowej Piotra, gdzie poprzednio stale mieszkał.
– To ja będę spalony! – zaprotestował Szymon, nie zwracając zupełnie uwagi na to, co dowódca mówił na temat domu Piotra.
– Twoja rzecz.
– A jeżeli nie przyjdę?
– A jeżeli nie przyjdziesz – dowódca akcentował każdy wyraz – a jeżeli nie przyjdziesz, to będziesz dalej chodził po świecie, ale z głową pod pachą. Tylko nie myśl, że ci się uda nam wymknąć. Mamy długie ręce. Teraz możesz odejść.
Odchodził jak zbity pies. Upokorzony do ostatnich granic. Wściekły na siebie, na Kajfasza, na Piłata. Najwięcej oczywiście na rzekomego czy prawdziwego dowódcę garnizonu. Z głębokim postanowieniem, że pakuje manatki i rano, skoro świt, wraca do Jerozolimy.
Rabin nie spał. Czekał na niego z kolacją, na wszelki wypadek. Wystarczył rzut oka, żeby widzieć, jak sprawy się potoczyły. Powiedział krótko:
– A mówiłem, że z gojami nie ma się co zadawać. A tyś mnie jeszcze chciał w to wciągnąć.
Nie odpowiedział nic, przyznając mu rację w głębi duszy. Nie tknął prawie niczego, tylko pił wino i zagryzał serem. Jednak przy stole długo nie wytrzymał, bo go zmierziło dokuczanie rabina. Poszedł spać. Myślał, że natychmiast zaśnie, ale sen nie nadchodził. Wróciła za to rozmowa, którą przeprowadził w koszarach. Po tysiąc razy każde zdanie, każde słowo. Po raz któryś stwierdzał, że wpadł, że nie ma wyjścia, że się nie wywinie. Ucieczka do Jerozolimy byłaby samobójstwem. Zresztą, jak by się wytłumaczył Kajfaszowi. Trzeba zostać i wykonać to, do czego się zobowiązał. A całe upokorzenie schować w kieszeń i robić dobrą minę do złej gry.

 3.  A więc Łazarz poszedł do Jaira. Nie był w tym domu nigdy. Zaskoczyło go obszerne i dostatnio urządzone wnętrze.
 – To jeszcze z czasów, gdy byłem tu przełożonym synagogi – Jair tłumaczył się, słysząc słowa uznania.
 Było dobre wino, dorodne owoce i cała paleta serów. Rozmowa toczyła się o wszystkim i o niczym, ale przecież obaj wiedzieli, że przyjdzie czas na to ważne, o które chodzi gospodarzowi. I przyszedł.
 – A ty, jak się domyślam, przybyłeś do Kafarnaum, żeby spotkać Jezusa? Nie mylę się? – Jair wreszcie poruszył powód, dla którego zaprosił Łazarza do siebie.
 – I tak, i nie. I tak, bo chciałbym Go zobaczyć. I nie, bo nie bardzo wiem, czy mogę się czuć zaproszony. Jezus chyba myślał o swoich apostołach. Ja do nich nie należę.
 – Dziękuję ci, że jesteś ze mną szczery. I ja taki chcę być wobec ciebie. Przyjechałem tutaj też z powodu Jezusa. Dowiedziałem się, że zapowiedział się ze swoją wizytą w Kafarnaum. Zresztą o tym wiedzą wszyscy w Jerozolimie. Wszyscy, którzy się tym interesują. Ale chcę cię powiadomić, że nieprzyjaciele Jezusa przygotowują napad na dom Piotra. Skok czy obławę, żeby ująć Jezusa.
 – To dla mnie niespodzianka – powiedział zaniepokojony Łazarz. – Nawet o tym nie pomyślałem. No bo jak to sobie wyobrażasz?
 – Człowiekiem, który ma pomóc w zlokalizowaniu miejsca pobytu Jezusa, jest Szymon Trędowaty.
 – Ale chyba to nie on będzie Jezusa aresztował?
 – Zgadnij.
 – Kto może to wykonać? – Łazarz się denerwował.
 – Wykona to garnizon rzymski, który stacjonuje w Kafarnaum.
 – Przecież im nie wolno ingerować – Łazarz poczuł się całkowicie zaskoczony. – Jesteśmy na terenie Galilei, która podlega nie Rzymianom, ale królowi Herodowi.
 – Wszystko zostało załatwione. Piłat udzielił potajemnej zgody na prośbę najwyższych kapłanów.
 – Czyż oni wciąż nie twierdzą, że apostołowie ukradli ciało Jezusa i że nie wierzą w żadne zmartwychwstanie? – Łazarz wciąż pozostawał przy swoim.
 – To dla zmylenia. A naprawdę boją się Jezusa jak nigdy dotąd. A więc wymyślili to tak, że gdy Jezus spotka się z apostołami w domu Piotra, wtedy żołnierze otoczą go szczelnym kręgiem, pochwycą, błyskawicznie odeślą do Jerozolimy i tam zostanie stracony. Teraz już wiesz, dlaczego cię zaprosiłem.
 – Dziękuję ci za twoje zaufanie.
 – Oczywiście nie potrzebuję ci mówić, że moje nazwisko nie może paść przy jakiejkolwiek okazji.

 4.  Wyglądało na to, że Piotr zrezygnuje z połowu. Apostołowie byli zmęczeni. Ale nie. Wieczorem, gdy już wszystko odrobił, oświadczył swoim ludziom:
 – Idę łowić ryby.
 – Idziemy i my z tobą – odpowiedział z determinacją Tomasz, choć najchętniej położyłby się spać.
 Oprócz niego ruszyli Natanael-Bartłomiej z Kany Galilejskiej, Janek, Jakub, Szymek, no i Łazarz. Wypłynęli późno, bo wcześniej nie było jak. Nabożeństwo wieczorne w synagodze przeciągnęło się. Potem jeszcze rozdawali żywność tym, którzy nie pochodzili z Kafarnaum i którzy nie byli zaopatrzeni.
 Noc zapowiadała się spokojna. Księżyc rozjaśniał płaszczyznę jeziora, kładł się srebrną poświatą na jego lekko pomarszczone wody. Wszystko wskazywało na to, że połów się uda. Piotr znał jezioro jak swój dom. Znał i obyczaje ryb, toteż i tym razem sięgał po nie jak po swoje. Zależało mu na dobrym połowie i dlatego, żeby się pokazać przed Łazarzem. Podziwiał go, szanował. Traktował go jak kogoś bardzo bliskiego, ale zawsze istniała nić zazdrości.
 Do czasu spotkania się Jezusa z Łazarzem wiedział, że on: Piotr ze wszystkich ludzi jest Jezusowi najbliższy. Tak go Jezus traktował. Od tamtego dnia, kiedy nazwał go Opoką – Piotrem, wiedział, że jest to więź, a nawet przyjaźń na całe życie. Tak go również widzieli inni koledzy – apostołowie i uczniowie Jezusa. Był niekwestionowanym ich reprezentantem wobec Jezusa i był Jego reprezentantem przed nimi. Omawiał z Jezusem wszystkie ważne sprawy, szedł z Nim wtedy, gdy chwile były decydujące.
 Tak było dotąd, dopóki nie pojawił się Łazarz – brat Magdaleny. Od pierwszej chwili Piotr wyczuł, że to jest ktoś, kto go przerasta o głowę. We wszystkim. Nie tylko pod względem wykształcenia, obycia, intelektu, majątku, ustosunkowań. Ale to, co było dla Piotra wstrząsem najgłębszym: że przerasta go pod względem rozumienia nauki Jezusa. Nawet Kuba, kuzyn Jezusa, który znał się z Jezusem od dziecka, będąc w Nazarecie, nie rozumiał Ewangelii jak Łazarz. I nie tylko. Również i pod względem miłości i przywiązania, pod względem całkowitego oddania się Jezusowi – Łazarz był poza wszelką konkurencją. To już był nie tylko uczeń, nie tylko apostoł – to był przyjaciel Jezusa. I tak go on – Piotr postrzegał. Tak traktowali go wszyscy apostołowie i uczniowie: cała Dwunastka i Siedemdziesiątka Dwójka. Nawet Janek to wyczuł. Tylko Judasz wierzgał, ale on jak zwykle wierzgał przeciwko wszystkim, którzy – jak uważał – mogą mu zagrozić w jego pozycji: drugiego pod każdym względem po Jezusie. Wprost oskarżał Łazarza, że zajął jego miejsce. Ale Łazarz nie miał zamiaru konkurować z Piotrem  czy Jankiem, czy też samym Judaszem. Nie próbował zastąpić kogokolwiek z nich. Miał swoją pozycję szczególną i cały czas ją zajmował, nie brużdżąc nikomu.
 To wszystko cisnęło się Piotrowi w tę noc do głowy, gdy szukał ryb po jeziorze. Myślał, że uwinie się szybko i będzie przed północą w domu, wraz z rybami, swoimi ludźmi, a co najważniejsze – z Łazarzem zadowolonym ale i zachwyconym, że widział, jak on – Piotr świetnie łowi. A tymczasem ryb nie było. Jakby się schowały na dnie jeziora, jakby je zaraza wytłukła, jakby się umówiły zrobić mu na złość, kiedy on się chciał popisać przed Łazarzem. Najpierw jeszcze spokojnie stosował wszystkie wypróbowane sposoby, które przynosiły skutek. Przypływał do miejsc, w których na pewno były ryby w dzień i w nocy, w burzę i deszcz, w niepogodę i w pogodę. I nic. Wreszcie zapalił pochodnie, choć tej metody nie lubił i nie praktykował, chyba że w ostateczności. I też nic. Janek już skuczał:
 – Zimno mi, ja chcę do domu.
 Nawet Jakub nie uciszał tego skamlenia swojego brata. Wreszcie Szymek się zdenerwował:
 – Wracaj. To taka pechowa noc. Nic z tego nie będzie.
 Ale Piotr się uparł:
 – Poczekaj. Jeszcze spróbujemy.
 I próbował. Najpierw za pomocą metody, potem już na ślepo. Szalał. Zdawało się, że najchętniej nie zarzucałby sieci, ale sam wskoczył do jeziora i wyciągałby własnymi rękami rybę po rybie. Już nikt nic nie mówił. Nie odważał się powiedzieć najmniejszego słowa, boby to mogło doprowadzić do jakiejś piramidalnej awantury. Piotr czuł się skompromitowany jako rybak, jako człowiek, jako pierwszy wśród apostołów, jako tutejszy – jako wszystko. To było widoczne na odległość. Wreszcie, gdy noc zaczynała przełamywać się w świt, wydusił z siebie:
 – Wracamy.

 5.  Dopływali do Kafarnaum zupełnie wyczerpani, wprost nieprzytomni ze zmęczenia i braku snu. Ciągnęli wiosła nie rękami, a postronkami mięśni stwardniałymi do bólu. Łódź zdawała im się klocem drewna nieruchawym, który się upiera, by pozostawać bezwładnym. Zdawało się im, że wiatr wieje specjalnie w stronę przeciwną, że wszystkie prądy tego jeziora sprzysięgły się, żeby ich nie dopuścić do brzegu, kryjącego się gdzieś we mgłach porannych. Żeby się nie zgubić, chcieli się go trzymać, ale na ile się orientowali, do Kafarnaum, do ich domu mieli jeszcze szmat drogi.
 I nagle gdzieś z tej mgły, jak z zaświatów, usłyszeli głos:
 – Chłopcy!
 W pierwszej chwili pomyśleli, że to tylko złudzenie.
 – Słyszałeś coś? – zapytał Łazarz Piotra.
 Ten zwolnił napięte ramiona ciągnące wiosła i odpowiedział:
 – Albo to ktoś wołał, albo krzyk ptaków.
 Nadsłuchiwali. Już nikt nie wiosłował. Łódź powoli, rozpędem posuwała się do przodu.
 – Chłopcy!- głos się powtórzył.
 Popatrzyli jeden na drugiego. Słyszeli wszyscy. Ci, którzy dotąd drzemali, byli rozbudzeni jak po najlepszym śnie. Janek z otwartymi szeroko oczami coś chciał powiedzieć, ale Jakub przytrzymał go za rękę, kładąc sobie palec na usta, dawał znak, że należy milczeć.
– Macie coś do jedzenia? – ktoś się domagał odpowiedzi.
Ale kto? Głos był wyraźny, że można go było zrozumieć, ale wydobywający się z mgły, a przez to jakiś dziwny: bliski i obcy, znajomy i nieznajomy. Kto to woła? Nie wypadało zapytać „kim jesteś” czy „kto jesteś”. Głos liczył na to, że będzie rozpoznany bez tłumaczenia się.
Pierwszy odkrzyknął Piotr:
 – Nieee!
 – Zarzućcie sieć po prawej stronie łodzi – głos wołał – a znajdziecie!
 Popatrzyli znowu jeden na drugiego niepewnie.
 – Kto to woła – wyszeptał Janek do Piotra. – Poznajesz?
 Ten bez słowa pokręcił głową na znak przeczenia.
 – No i co, zarzucamy?
 Nie powinien zarzucać. Przecież przekopał jezioro wzdłuż i wszerz. Nie było nic. Mordował się wraz ze swoimi towarzyszami całą noc. Dzisiaj nikt nie miał prawa nic złowić. Taki czas, przepadło. Jest zmęczony ponad wszelką wytrzymałość i fizycznie, i nerwowo. Po prostu nie jest już w stanie dźwignąć się na równe nogi, raz jeszcze schylić się po ciężkie, namokłe wodą sieci i podnieść je, zepchnąć w wodę. I już dźwigał się, schylał, by podnieść ciężkie, namokłe wodą sieci. Już podrywali się wszyscy, żeby mu pomóc. A on jak kukła, jak zabawka pociągana za sznurki wykonywał czynność po czynności, bo mu się zdawało, że to przecież kiedyś już wszystko było. Też była noc jałowa jak ta, też był tak zmordowany jak dziś, i też usłyszał podobne słowa, wypowiedziane podobnym głosem: „Wypłyń na głębię i zarzućcie sieci na połów”, i słyszał swoją odpowiedź: „Mistrzu, całą noc pracowaliśmy i nic nie złowiliśmy. Lecz na Twoje słowo zarzucę sieci”. Wobec tego spychał te ciężkie sieci, plątał się w nich.
 Jeszcze nie zdążył wszystkich wyrzucić, jeszcze końcówka pozostawała w jego rękach, a wiedział, że jest ryba.
 – Jest! – wykrzyknął.
 I naraz zaczęli wszyscy krzyczeć z radości, ze strachu – świadomi, że stało się coś niemożliwego.
 Poczuł, poczuli w rękach uderzenie i to nie było parę sztuk, to była duża ryba. Szarpnęło nim, szarpnęło chłopcami, szarpnęło nawet tą ciężką krypą. Musieli zahaczyć o ławicę, i to ławicę dużych ryb. I natychmiast związali to z wołaniem, które przed chwilą dobiegło ich od brzegu. I chociaż wybierali ciężkie rybami sieci, i chociaż starali się, aby nic nie utracić z daru, który otrzymali tak nieoczekiwanie, to równocześnie wypatrywali wśród mgieł tego, kto wołał. Piotr wiedział, że dawno takiego połowu nie było. Ale przecież coraz wyraźniej uświadamiał sobie, że to wszystko się już raz działo. Nie zdawało mu się, był przekonany, przypominał sobie dokładnie, że już raz to przeżył. A teraz powtarza prawie identycznie to samo, co wtedy wydarzyło się. Tylko wciąż nie ma pewności, czy tamto to był sen, a teraz jest jawa, czy też odwrotnie – tamto była jawa, a teraz mu się śni. Pamięta, jak wtedy upadł Jezusowi do nóg i powiedział: „Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny” – kiedy to wyciągnęli tak wielkie mnóstwo ryb, że się sieci rwały, że wezwał wspólników, żeby mu pomogli, i napełnili rybami obie łodzie.
 I nagle posłyszał okrzyk Łazarza:
 – To jest Pan!
 Wcale się nie zdziwił. Spojrzał na brzeg. We mgle, która się przerzedzała, stał człowiek – Człowiek jedyny, najdroższy, na którego czekał, na którego przyjście czekali wszyscy, bo przecież obiecał. Wobec tego powiedział do ludzi w łodzi:
 – Ściągajcie łódź z sieciami do brzegu.
 A sam porwał suknię i skoczył do wody. Już raz przecież wychodził do Niego z łodzi. Tylko wtedy była burza, a On się pojawił na spienionych falach, idący im na pomoc. Już raz chodził – jak Jezus – po falach. Tak długo, aż przestraszył się góry wodnej i zaczął tonąć.
 Najbardziej nie mógł odżałować Janek, że on pierwszy nie skoczył do wody. I teraz zerkał zazdrośnie na Piotra, który chwilę płynął, a potem już złapał grunt pod nogami i kroczył zamaszyście, wymachując ramionami, rozchlapując fontanny wody, ku temu Człowiekowi, który czekał na nich na brzegu. Najchętniej wszyscy to samo by zrobili – to samo co Piotr – ale ich rybackie sumienie nie pozwalało im porzucić tej zdobyczy, która tak nieoczekiwanie w ostatnim momencie wpadła im w ręce. Tym bardziej, że zdawali sobie sprawę, jak te ryby przydadzą się ludziom, których trzeba nakarmić. Więc wiosłowali powoli do brzegu. Powoli, by nie potargać sieci, obciążonych tym nadmiernym ładunkiem, który dawał o sobie znać „gotującą się” wodą.
 Aż zaszurała łódź brzuchem o piasek. Wtedy wyskoczyli do wody. Dopiero teraz poczuli się wolni i skierowali się ku temu Człowiekowi, siedzącemu przy prawie już wygaszonym ognisku, na którego rozżarzonych węglach dopiekała się ryba i grzał się chleb. Naprzeciw Jezusa siedział jak zauroczony Piotr. Jeszcze mokry, wpatrujący się w Niego. Przysiedli w kręgu, przyglądając się przejęci do głębi Temu, który przygotował dla nich posiłek. Czy to te mgły, czy to ten dym z ogniska, czy to chłód poranka, czy to słońce, które jeszcze nie wstało znad gór, a tylko świetlista poświata rozjaśniła całe niebo, sprawiały, że On taki świetlisty, promienny, słoneczny? Jeszcze bardziej niż wtedy, gdy przyszedł do nich do Wieczernika, jeszcze bardziej niż wtedy, gdy rozmawiał z Tomaszem. Teraz szła od Niego smuga ciepła. Czy to ta wiosna, która tak rozzieleniła i okryła kwiatami cały świat, wszystkie łąki? Czy to od Niego powiew wiosenny? Czy to jeszcze w nich radość z zagarnięcia takiego mnóstwa ryb, czy to On jest źródłem tej radości, która stała się teraz ich udziałem – że siedzieliby tak już całe życie, bez końca? A może to tak wygląda już niebo? A może takie będzie królestwo Boże na ziemi, które On założy?
 Naraz On sam przerwał ten nastrój, mówiąc:
 – Przynieście jeszcze ryb, któreście teraz złowili.
 Tak jakby tego nie słyszeli, wpatrzeni w Niego, jakby Go zobaczyli po raz pierwszy w życiu – choć bliskiego na kształt brata, a przecież innego, dalekiego. Na którego czekali z najgłębszym utęsknieniem, a teraz przestraszyli się Go. Nie byli w stanie się ruszyć. Jakby im coś nogi skrępowało. Tylko Piotr, podcięty poleceniem, poderwał się, podszedł do sieci. Wyjął parę ryb, przyniósł je do ogniska. Tymczasem Jezus już miał w ręce chleb i odmawiał błogosławieństwo. A potem łamał go i już podchodził do Piotra, aby mu podać kawałek. Następnemu z kolei Łazarzowi, Jankowi i tak aż wszystkich obdzielił. A potem to samo z rybą.

 6.  Szymon Trędowaty zbudził się, tknięty jakimś przeczuciem. Albo może stukotem sandałów na drodze. Odruchowo wyjrzał przez okno i zobaczył w ostatniej chwili Łazarza wpadającego do domu Piotra. Natychmiast był trzeźwy, precyzyjnie myślący. „Skąd Łazarz o tak wczesnej porze?” Czekał przy oknie, czy się nie będzie dalej coś działo. Było wcześnie. Na drodze żywego ducha. Tylko poranne mgły utrzymywały się, nieprzeganiane najmniejszym podmuchem wiatru. I gdy już myślał, że należy spokojnie powrócić do łóżka i dospać do jakiejś przyzwoitej godziny, z drzwi domostwa PIotrowego wypadł Łazarz, a za nim Andrzej, ktoś drugi, chyba Tadeusz, trzeci, czwarty. Czekał na resztę. Ale reszty nie było. Wobec tego dopiero teraz porwał płaszcz, zbiegł jak burza po schodach i wyskoczył na ulicę. Ale to było o ten moment za późno. Jeszcze chwila i już znalazł się nad jeziorem, sądząc, że zastanie ich oczekujących na Jezusa albo wsiadających z Nim do łodzi. Ale nie. Było pusto. Ani człowieka, ani łodzi. Pobiegł ścieżką wzdłuż jeziora w lewo, ale zagubił się w mgłach, wpadał coraz na jakieś osty, wysokie trawy, kamienie.
 Zrezygnował, wrócił do punktu wyjścia, spróbował w prawo, zresztą z tym samym skutkiem. Wobec tego poczłapał pod dom, ale nie potrafił wejść do środka.
Zdecydował się pójść do koszar, mimo że trzepało nim na tę myśl. To było jednak najrozsądniejsze, co można było zrobić. Choć szedł bez przekonania. Już sobie wyobrażał dobijanie się do zaspanego strażnika, budzenie w nieskończoność dowódcy, a potem pobudka żołnierzy. „Nie, to bez sensu. Jak koło ósmej wyruszą, to będzie dobrze. A przedtem okaże się, że  powinni zjeść jeszcze śniadanie. To już będzie dziewiąta”. Najbardziej mierziła go konieczność zetknięcia się z dowódcą. Nie mógł mu darować grubiaństwa podczas poprzedniego spotkania.
 Jeszcze przed samą bramą miał ochotę zawrócić. Ale powiedział sobie: „Żeby nie było na mnie”. I ku jego niepomiernemu zdziwieniu wszystko odbyło się jak na pokazie – czyli błyskawicznie. Strażnik przy bramie zachował się tak, jakby tylko na niego czekał, zastępca dowódcy, czy raczej dowódca, wysłuchał pilnie jego relacji. I nie zwrócił mu żadnej uwagi, że w którymś momencie zachował się niewłaściwie, zapytał tylko na końcu:
 – Domyślasz się, co to wszystko ma znaczyć?
 – Jestem przekonany, że Łazarz zawiadamiał uczniów o przybyciu Jezusa.
 – Jak uważasz, jaki może być ich dalszy program?
 – Moim zdaniem, przywitają Go i przyprowadzą na śniadanie do domu Piotra. Przecież tu nie Jerozolima i czują się bezpiecznie. A są pewni, że wam nie wolno mieszać się w sprawy tego kraju.
 – A więc nie szukamy ich nad jeziorem – zdecydował dowódca – bo to w tej mgle nie miałoby wielkiego sensu. Obstawiamy dom i poczekamy aż wrócą. A wtedy wkroczymy. Co ty na to?
 – Uważam, że tylko tak należy postąpić.

7.  Nad jeziorem wciąż jakby się nic nie działo. Tylko Jezus, lekko uśmiechnięty, mówił do nich. A oni prawie nic z tego nie rozumieli. Czuli się tak szczęśliwi, tak przejęci Jego obecnością, że nie obchodziło ich, co mówi. Najważniejsze, że był. I niechby to tak trwało na zawsze, na wieczność całą. Byle nie odchodził. Nawet Janek, zawsze taki niespokojny i ruchliwy, przekorny i nieobliczalny, siedział teraz jak zaklęty, wpatrzony z zachwytem w Jezusa, z otwartymi ustami i oczami rozwartymi do granic możliwości. Ognisko promieniowało przyjemnym ciepłem. Apostołowie trzymali Jego chleb, który rozgrzewał ich zmarznięte dłonie. I byli prawie wniebowzięci w tej ciszy poranka, w tym słońcu, które co dopiero wyłoniło się z jeziora, w tym lekkim pluskaniu fal o burty łodzi. Nie potrzebowali, by coś mówił. Przecież już wszystko wiedzieli, wszystko rozumieli, On był ich zrozumieniem. On, Jego obecność, wyjaśniała im wszystko, potwierdzała wszystko, czego nauczał i kim był. Chcieli tylko, żeby tak siedział przy nich jak najdłużej. Choć wiedzieli, że jeszcze chwila a odejdzie.
 Ten Jezus bliski a daleki, konkretny a zarazem nie z tego świata, ciepły, serdeczny a równocześnie niesamowity, prosty a dziwny, taki sam a inny, realny a z innego wymiaru trwał przy nich. Wciąż mówił spokojnym, jasnym głosem coś, czego nie rozumieli, co do nich w ogóle nie dochodziło. Jezus jakby na coś czy na kogoś czekał. Czyżby na Łazarza, który się gdzieś zapodział? Chyba pobiegł do domu Piotra zwoływać innych apostołów, którzy tam nocowali. Tak, bo teraz przybiegali jeden po drugim i dołączali się do kręgu otaczającego ognisko. Przysiadali podobnie jak ich koledzy i wpatrzeni w tę Postać swojego Mistrza trwali w zdumieniu, w podziwie, w miłości i lęku.
 Dopiero gdy już zeszli się wszyscy, Jezus, jakby kontynuując swoją dziwną mowę, zwrócił się do Piotra. Wyraźnym, choć cichym i spokojnym głosem stawiał pytanie:
 – Szymonie, synu Jana – zdziwiło Piotra jak i wszystkich zgromadzonych to, że nazwał go jego imieniem rodzimym – czy miłujesz mnie więcej aniżeli ci?
 Pytanie było takie niesamowite jak to spotkanie. Gdyby Go nie widzieli, gdyby Go nie słyszeli, nigdy by nie uwierzyli, że Jezus mógł postawić tak kwestię. Wiedzieli, że Jezus od początku wyróżniał Piotra. Od początku ustawił go jakoś ponad nimi. Od początku na niego szczególnie liczył. Ale ażeby aż tak. Bo w czymże Piotr jest lepszy od zrównoważonego Andrzeja. I czy nie wyglądało na to, że Jezus szczególną miłością obdarzał Janka. A zresztą każdy z nich mógłby się o to pytanie upomnieć. Tak Tadek jak Szymek. Tak Mateusz jak Bartłomiej. Tak Tomasz jak Kuba. Właśnie, przecież to kuzyn Jezusa i powiązany z Nim więzami krwi, ale i autentycznej akceptacji. Przecież on jeden jedyny z całej grupy braci przystąpił do Niego.
 Piotr czuł tę atmosferę, którą wywołało pytanie Jezusa, bo odpowiedział pokornie, przesuwając ciężar odpowiedzi na samego Jezusa:
 – Panie, Ty wiesz, że Cię miłuję.
 Czekali na tę odpowiedź Piotra i chyba bali się jej. Bali się, że powie: „Tak, ja Cię więcej miłuję niż ci”. Nawet gdyby nie zaprotestowali, nawet gdyby nie wykrzyknęli: „nie masz prawa tak powiedzieć”, to pomiędzy nim a nimi na zawsze pozostałaby przepaść nie do przebycia, przepaść krzywdy, którą im wyrządził, przepaść uzurpowania sobie prawa do oceny ich w zestawieniu z sobą samym. Teraz prawie że odetchnęli z ulgą, że nie wyrósł między nimi a Piotrem mur, który by się położył cieniem na zawsze. Tylko nurtowało ich jeszcze pytanie: Po co ta wymiana zdań. I nagle usłyszeli nieoczekiwaną konkluzję:
 – Paś baranki moje.
 A więc o to chodzi! Jakby im błysnęło dopiero teraz światło w ciemności, a oni starali się do niego dorastać. Jakby się zamknęła klamra, która otworzona została przy pierwszym spotkaniu Jezusa z Piotrem – zdaniem: „ty jesteś Opoka” i teraz ta rozmowa, kończąca wszystko tamto. Miłość tworzy królestwo Jezusa i tylko ona uprawnia do tego, by ktoś pełnił funkcję reprezentanta tej społeczności. Jeszcze nie oprzytomnieli, gdy padło następne pytanie zadane przez Jezusa takim samym poważnym głosem:
 – Szymonie, synu Jana – czekali zaciekawieni, jakie teraz padnie pytanie. Czy może być jeszcze jakieś? Czy potrzebne jest jeszcze inne? Ale nie było. Usłyszeli powtórzenie poprzedniego: – Czy miłujesz mnie więcej niż ci?
 Piotr był po raz drugi zaskoczony tym pytaniem. Czyżby Jezus nie dosłyszał, jeżeli o to samo pyta? Niemożliwe. Przecież rozmowa przebiega w kompletnej ciszy. A więc o co Mu chodzi? Piotr nie miał wyjścia, jak tylko powtórzyć swoją odpowiedź:
 – Panie, Ty wiesz, że Cię miłuję.
 – Szymonie, synu Jana – to trzecie pytanie przyjęli wszyscy z jeszcze większym zaskoczeniem. A więc jednak! A więc jeszcze nie jest skończona ta dziwna rozmowa: – Czy miłujesz mnie więcej niż ci?
 Słuchali tego, co Jezus mówi i powoli docierał do ich świadomości i ten drugi fakt, że On chyba nie mówi tego tylko do Piotra. Gdyby tak chciał, to powiedziałby mu to na osobności. On mówi to i do nich. Aby usłyszeli, aby przyjęli do wiadomości, że wszelka władza w tym królestwie Jezusa ma mieć za początek i koniec miłość. Jakby zakończenie tego wielkiego dialogu, jaki trwał pomiędzy Nim a nimi przez trzy lata wspólnego przebywania, na temat władzy, ku której coraz ktoś z nich wyciągał ręce. Niemniej, mówi i po to, aby się podporządkowali władzy Piotra. To powtórzenie i ten miało sens, by on zapamiętał, ale by i oni zapamiętali.
 Piotr jak echo odpowiedział:
 – Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię miłuję.
 A tymczasem Jezus już mówił dalej:
 – Zaprawdę, powiadam ci: gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie zechcesz.
 Piotr nie rozumiał. Słuchał tych słów Jezusa i myślał gwałtownie: „Co Jezus mówi? Co to znaczy »opasywałeś się sam, a gdy się zestarzejesz, inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie zechcesz«?” Przyglądał się każdemu słowu, jak się nieraz przyglądał dziwnym rybom, które nie wiadomo skąd znajdował w swojej sieci. Co one mogą znaczyć. Przyglądał się całej konstrukcji zdania. Wsłuchiwał się w ton głosu, w jakim te słowa były wypowiedziane. I coraz wyraźniej dochodził do odkrycia: zostanę uwięziony na stare lata. Przeląkł się. Nie chciał tego odkrycia. On, wolny człowiek, człowiek wody, powietrza, przestrzeni i nieba.
 Nieraz już wcześniej myślał o tym, że wszystko mógłby w swoim życiu dopuścić, ale nie więzienie. Straszyła go ta wizja w snach. Zrywał się mokry od potu. Wszystko, ale nie więzienie. Zaglądał czasem do lochów. Przez dziury widział te nagie postacie, głowy z kołtunami włosów, zarosłe twarze, zaropiałe oczy. Poczuł, jak skóra mu cierpnie na grzbiecie. „A więc będę uwięziony. Może dlatego Jezus mi to mówi, aby mi się w głowie za bardzo nie zakręciło. Abym zrozumiał, że miłość tyle kosztuje”. Powtarzał te zdania Jezusa, ale wciąż w nie nie wierzył. Bronił się przed nimi. Nie chciał ich. Wmawiał sobie, że nie zrozumiał Jezusa, że te słowa mają inne znaczenie. Choć żadna inna interpretacja mu się nie nasuwała.
 Z tego myślenia wyrwało go nieoczekiwane zaproszenie Jezusa:
 – Pójdź za mną.
 Wstał, tak jak Jezus wstał, i zaczął Mu towarzyszyć na ścieżce wzdłuż jeziora. Poczuł, jakby został ogarnięty Jego osobą. Jego ciepłem, Jego niebiańskością. Dawniej zawsze gdy był blisko Niego, odczuwał jakąś aurę świętości, która otaczała Jezusa. Ale to, co było teraz, miało takie nasilenie, że w którymś momencie pomyślał: „Jezus zabiera mnie na tamten świat”. Jakby żegnając się z tym światem, odruchowo odwrócił się. Za sobą, jeszcze w dość dużej odległości, zauważył Łazarza idącego z domu w kierunku ogniska, przy którym grzali się apostołowie. Zupełnie mechanicznie, prawie nie kontrolując tego, co mówi, zapytał Jezusa:
 – A co z nim będzie?
 Dopiero gdy to powiedział, zdał sobie sprawę z zasadności pytania. No bo przecież to o Łazarzu mówiono, że zginie i to wkrótce, że Sanhedryn dość ma plotkowania, szeptów, od których trzęsła się ziemia, które szerzyły się w Izraelu, jakoby to najwyżsi kapłani i starszyzna żydowska zgładzili Łazarza. I nic nie pomaga odcinanie się Sanhedrynu od Łazarza jak od wampira, traktowanie go jakby go nie było. Jedynym sposobem na zamknięcie tej sprawy będzie porwać go i wrzucić do lochu, niech tam gnije w zapomnieniu i samotności albo nawet powtórnie zabić wskrzeszonego. Tym bardziej, że już nie będzie miał go kto wskrzesić, gdy Jezus zginął na krzyżu.
 To całe rozumowanie zdążyło się przetoczyć błyskawicznie przez głowę Piotra, zanim padła odpowiedź Jezusa:
 – Jeżeli chcę, żeby tak pozostał aż przyjdę, co tobie do tego? Ty pójdź za mną.
 „Znowu takie samo trudne zdanie, znowu nie wiem, o co Jezusowi chodzi. Czy już zgłupiałem do reszty, czy mam mózg jak kawał drewna, niezdolny do niczego, a już na pewno do myślenia. A może tylko jestem potwornie zmęczony po tej upiornej nocy, kiedy beznadziejnie szukałem ryb po jeziorze. Chyba tak. Ale przecież Jezus do mnie powiedział i moim obowiązkiem jest zrozumienie, o co Mu chodzi”. Więc podjął ten trud. I nagle odkrył, że Jezus wciąż w tym spotkaniu używa jakby innego języka: innego sposobu myślenia, wyrażania się. Co innego znaczą teraz w Jego ustach zwyczajne słowa, zdania.
 Zaczął przyglądać się tej nowej konwencji, każdemu słowu, które usłyszał, całej frazie, która doszła do niego, dźwiękowi głosu, którym te słowa były wypowiedziane. Nie zwracał uwagi na otaczający go świat, który rozjaśniał się w blasku wschodzącego światła. Nie czuł czy stoi, czy idzie. Nie wiedział, czy Jezus jeszcze coś mówi do niego, czy nie.
 I nagle zrozumiał. To „pójdź za mną” nabrało w ustach Jezusa nowego znaczenia. Teraz oznaczało: zginiesz śmiercią krzyżową. Piotr poczuł, że krople potu występują na jego czole, choć wciąż było chłodno i zimny wiatr ciągnął od jeziora. Zgarnął je jednym pociągnięciem ręki. „Czy to nie jest jakaś pomyłka, jakieś potworne przywidzenie, aberracja umysłowa. Mylę się, to niemożliwe. Ja nie umrę na krzyżu. Nie, nigdy!” Przerwał te domysły olśnieniem: „Cóż prostszego jak spytać Go. Niech powie” – jakby nagle znalazł się na ziemi. Zwrócił się w stronę Jezusa, aby spytać Go, co miał na myśli, mówiąc te słowa. A nawet spytać inaczej, byle się dowiedzieć, usłyszeć, że źle zrozumiał, że Jezusowi o co innego chodziło, że nie to Jezus miał na myśli, że to „pójdź za mną” należy zrozumieć jako apostołowanie, jako budowanie królestwa Bożego. – Jezusa nie było. Odwrócił się, spojrzał w lewo. Wykręcił się na pięcie, żeby mu nic nie umknęło. „Przecież musi gdzieś być, skoro był przy mnie. Gdzieś odszedł? W mgłach mi zniknął? Bo przecież rozmawiałem z Nim. Nie tylko ja. Niemożliwe, żeby mi się zdawało. Przepowiedział mi śmierć krzyżową”.
 Podbiegł w stronę ogniska, które żarzyło się wśród welonów białych chmur, bo mu się zdawało, że może tam poszedł. Popatrzył na krąg swoich kolegów, siedzących wokół ognia.
 – Nie ma tu Jezusa? – wykrzyknął zdyszany.
 – Przecież z tobą odszedł, toś ty powinien wiedzieć, gdzie On jest.

 8.  Jakiś czas jeszcze czekali na Niego. Nie wyobrażali sobie, że może już nie przyjść. Prawdopodobnie musiał jeszcze z kimś porozmawiać, coś załatwić, ustalić. Rozglądali się, wypatrywali Go w ciągnących się jeszcze mgłach, wśród szuwarów, krzaków i drzew.
 – Może poszedł na Górę Błogosławieństw – ktoś usiłował się domyślać.
 Aż w końcu zrozumieli, że już odszedł i dzisiaj nie powróci.
 – Może wieczorem przyjdzie na kolację?
 – Ja wiem! – wykrzyknął Janek. – Już wiem, już wiem! No gdzie, dokąd mógł pójść? No dokąd? – wpadł w trans.
 – Mów, nie drocz się – upomniał go Jakub.
 – Oczywiście, jest już w domu. Poszedł, żeby się przywitać z teściową Piotra.
 – Rzeczywiście – przytaknął Piotr. – To jest możliwe.
 Tylko jeden Łazarz zaoponował, mówiąc cicho Piotrowi:
 – Nie, to wykluczone. Jezus tam nie przyjdzie.
 Na początku jeszcze szli trochę osowiali, jeszcze prawie nieprzytomni. Patrzyli na świat, zaledwie go poznając. Spotkanie z Jezusem wytrąciło ich zupełnie z normalnego życia, z naturalnego sposobu myślenia i działania. Ale przecież powoli przychodzili do siebie. Ruch, wiatr, wstające słońce zrobiły swoje. Zaczęły się rozmowy, zwierzenia, dzielenie się tym, co który usłyszał, zobaczył, przeżył. Wreszcie pojawiła się pieśń. I tak już wracali do domu. Rozśpiewaną gromadą. Śpiewali „hymn Jezusa”, jak to nazywali:

 – Hosanna Synowi Dawidowemu!
 Błogosławiony, który idzie w Imię Pańskie!
 Hosanna na wysokości!

Śpiewali na wszystkie sposoby – unisono i na głosy. Wreszcie, gdy już dochodzili do domu, gdy już było niedaleko, Janek nie wytrzymał i rzucił się pędem, byle prędzej, byle pierwszy. Za nim pospieszył Jakub. Tytułem wyjaśnienia wykrzyknął:
– Muszę go przypilnować, żeby nie zrobił jakiegoś głupstwa.
 Za moment już wszyscy ruszyli biegiem. Żeby Go znowu spotkać, widzieć, rozmawiać. Jeden tylko Łazarz szedł swoim – jak to Janek zwykł mówić – dostojnym krokiem, nie spiesząc się.
 Janek, gdy tylko wpadł do izby, wykrzyknął:
 – Jezus jest?!
 – Nie – odpowiedziała teściowa Piotra. – Ale czekamy na Niego.
 – Bo On u nas był – i rzucił się jej na szyję. – Jakiż On cudowny! – wykrzykiwał. – Niesamowity! Zupełnie inny, a taki sam! Kocham Go jeszcze bardziej!
 – Jeszcze bardziej? – spytała żartobliwie. – Przecież ty Go zawsze kochałeś jeszcze bardziej. No powiedz sam.
 Nie było końca pytań i opowieści. Aż wreszcie Piotr doprowadził dom do porządku, domagając się jedzenia, jedzenia i jeszcze raz jedzenia. Na szczęście gospodyni była na to przygotowana i wszystko pojawiło się na stole, co potrzeba, aby nasycić głodomorów, jak ich nazywała. A zwłaszcza tych, którzy spędzili całą noc na wodzie.
 Jedli śniadanie, nie spiesząc się. Czekali aż przyjdzie. Nawet o tym nie mówili. Ale byli przekonani. Bo jak inaczej. Więc czekali, coraz odruchowo zerkając na drzwi, jakby miał się w nich pojawić lada chwila. Ale gdy śniadanie było całkowicie zakończone i gdy już nie można było przeciągać tego siedzenia przy stole, gdy już trzeba było iść do roboty, wtedy nagle rozległ się potworny huk, drzwi wyleciały z zawiasów, poderwali się wszyscy na równe nogi. Prawie równocześnie usłyszeli okrzyk:
 – Nie ruszać się! Zająć miejsca. Jesteście otoczeni. Ręce na stół. Kto nie posłucha rozkazu, zginie.
 Do izby wtaczali się z hałasem i krzykiem żołnierze rzymscy, trzymając wyciągnięte miecze w rękach. Piotr zerknął na okna. Wszystkie były obstawione. „Nie, nie ma szans. Byle tylko któryś z naszych chłopców się nie zdenerwował”.
 – Szymek, Tadek, spokojnie. Nie ruszajcie się. Oni nie żartują.
 Powiedział to na tyle głośno, aby do nich doszło.
 – Który z was jest Jezusem, niech się podniesie – padł kolejny rozkaz.
 Zapanowała cisza. Żołnierze zamarli, wypatrując Tego, kto został wywołany. Ale nikt nie drgnął. Wobec tego dowódca, nie doczekawszy się na odpowiedź, wykrzyknął:
 – Gospodarz! Kto tu jest gospodarzem domu?!
 Znowu nie było odpowiedzi. Dopiero po chwili odezwał się przestraszony głos:
 – Mój mąż już dawno umarł – teściowa Piotra wychyliła się zza pieca. – Ja tu jestem gospodynią.
 – Dobrze, to wskaż, który jest Jezusem. Nie wskażesz, zginiesz.
 – Jakże ja mam wskazać, jeżeli Go nie ma. Czekamy na Niego.
 – Ale przecież był. Nie powiesz mi.
 – Był, ale nad jeziorem. Tu na śniadanie nie przyszedł. Widać miał co innego do załatwienia – dodała z całą prostotą.
 – Wołaj Szymona Trędowatego! – dowódca wykrzyknął do adiutanta.
 – A, to znamy i donosiciela – Piotr mruknął do Andrzeja.
 – Sprawdź – dowódca rozkazał, gdy Szymon się pojawił – czy to prawda, co ta niewiasta mówi. Przyglądnij się dokładnie każdemu.
 Szymon skrupulatnie wykonał polecenie. A Piotr drżał, żeby panowała do końca cisza taka jak na początku. Bał się, żeby nie wybuchł śmiech, gromki i pogardliwy śmiech całej sali: „Bo wtedy mogą się zdenerwować i dojdzie do masakry”. Ale na szczęście nic takiego się nie zdarzyło.