Biblioteka


11. Wniebowstąpienie



 

Wniebowstąpienie

 Siedzieliby w Kafarnaum jeszcze czas jakiś, a może nawet do samych świąt Pięćdziesiątnicy. Ale szybko zaczęło się robić ciasno wokół nich. Tym bardziej, że brakowało im Łazarza. Powrócił do Betanii już na drugi dzień, bo – jak mówił: rozmaite sprawy go tam wzywały, a poza tym nie chciał pozostawiać samych Marty i Magdy.
 Choć to nie był jedyny argument, że odchodzili: powodem głównym było dokuczanie, zmiana stanowiska przełożonego synagogi. Dotąd nie był zachwycony ich głoszeniem Jezusa Zmartwychwstałego. Zachowywał wobec nich swoisty dystans, choć nie zwalczał ich wprost, licząc się z opinią wielu ich zwolenników, których mieli w społeczności miasteczkowej. Ale już od pojawienia się Szymona Trędowatego jego stosunek do nich uległ zasadniczej zmianie. A potem, po interwencji korpusu rzymskiego, po prostu zakazał im nauczać nie tylko w synagodze, ale i w jej pobliżu. I nie pomogło nic. Nie pomogły prośby ludzi: ich domaganie się, by do głosu dopuszczać uczniów Jezusa. Stanowisko jego było nieustępliwe: „Nie i już”. Gdy go przyciśnięto do muru, wręcz oświadczył, że to nie jego inicjatywa, ale polecenie z Jerozolimy. Faktycznie, coraz to tu, to tam widzieli faryzeuszów ze stolicy. Myszkowali po całym mieście, brali udział w czytaniach rannych, południowych i wieczornych, jakby po to, żeby się przekonać, czy ich polecenia są wykonywane. Szymon Trędowaty zniknął. Jair tylko jeszcze jakiś czas pozostał w Kafarnaum, ale w końcu też wyjechał, nie omieszkawszy pożegnać się ze znajomymi, również z przełożonym synagogi.
 No to ustąpili, żeby nie narażać rabbiego. Ale tak już zostało również wtedy, gdy faryzeusze odeszli do stolicy. Tym bardziej, że gdy oni odeszli, pojawili się na terenie miasteczka dziwni ludzie. Spotkać ich można było w miejscach nieoczekiwanych, ale również – czy przede wszystkim – przy domu Piotra. Nawet się nie ukrywali z tym, że go śledzą. Siadywali bezczelnie w odległości kilku, kilkunastu metrów i obserwowali, przysłuchiwali się. Nawet zagadywali, wypytywali tych, którzy tam szli albo stamtąd wracali. Włóczyli się za Piotrem wszędzie, dokąd się udawał, czekali na niego, aż wyjdzie. Nieustannie trwała ta wojna nerwów. Nie znaczy to, że inni uczniowie nie byli śledzeni, ale w porównaniu z Piotrem to nie było nic. Bywało, że zwłaszcza Szymek nie wytrzymywał i odgrażał się, że wreszcie zaniesie któregoś do jeziora i wrzuci do wody albo przyłoży mu dla przykładu, „żeby sobie nie myśleli”. Ale za każdym razem napotykał na zdecydowany opór Piotra:
 – Jesteś uczniem Jezusa czy nie jesteś?
 – To będzie z miłości, z prawdziwej miłości! – wykrzykiwał Szymek i szczerzył zęby.
 A więc ciasno im się zrobiło w Kafarnaum i tęsknili do Jerozolimy.
 – Co ja ci mówię? – tłumaczył Tomasz Piotrowi. – Ja ci mówię, że tam się można prawdziwie zgubić Zwłaszcza gdy przyjdą święta. Wtedy jesteś całkowicie niewidzialny. Nie to co tutaj.
 – A poza tym, tam mamy Łazarza, Marię i Martę, no i dobre spanko i jedzonko – zachwalał Janek.
 Piotr odwlekał wymarsz, bo wciąż w głębi duszy ufał, że Jezus jeszcze przyjdzie do nich. Ale w końcu, pod wpływem nacisku większości, uległ. I chyba nie pożałował.

 2.  Wyszli w nocy, żeby uciec szpiclom i poszli nie tą drogą co zwyczajnie – a więc na południe, wprost na Samarię i na Jerozolimę, ale na północ, a potem na wschód, aby odwiedzić te miejscowości, w których jeszcze nie byli po zmartwychwstaniu Jezusa. Przekonywali się raz za razem: jak szeroko rozeszły się wieści o śmierci krzyżowej Jezusa. Ich relacje o spotykaniu Zmartwychwstałego były przyjmowane entuzjastycznie, choć bywały również objawy zaskoczenia, zdziwienia a nawet przestrachu. Na ogół ludzie widzieli w tym fakcie prawidłową logikę: jeżeli to był Mąż Boży, to Bóg, który dopuścił Jego śmierć, musiał Go wskrzesić. Dla wszystkich pozostawało pytanie: Jak teraz będzie On realizował Królestwo Boże. Choć to było pytanie nie tylko słuchaczy, ale i samych apostołów.
 Coraz bardziej widoczna była i inna reakcja: reakcja oficjalnej Synagogi, całkowite zaprzeczenie faktu zmartwychwstania> Na przeszkodzie temu stali apostołowie, którzy powtarzali: „ale myśmy Go spotkali”. I drugi fakt: Fakt pustego grobu i tam pozostawionych płócien grzebalnych, który dla samej Synagogi był niewygodny w sposób najbardziej dotkliwy. Najchętniej ukręciliby łeb sprawie, pozbywając się apostołów i uczniów. Ale to już, praktycznie rzecz biorąc, było niemożliwe. To już nie był ten etap. Wobec tego pozostawało tylko blokować ich, jak się tylko dało, i czekać sposobności na jakieś radykalne rozwiązanie.
 O tym sobie rozmawiali apostołowie, wędrując do Jerozolimy na święta Pentekoste, wciąż w radości, pomimo szykan, z którymi spotykali się ze strony rozmaitych faryzeuszów w poszczególnych miastach i miasteczkach, wsiach i osadach na swojej trasie.
Aż doszli do Betanii. Zastali wszystko tak, jak o tym marzyli. Był Łazarz, jak zwykle spokojny, opanowany, mający czas dla ludzi, którzy chcieli z nim rozmawiać. Była Marta – prawdziwa gospodyni domu, trzymająca w swoich rękach wszystkie nici tego na pozór prostego a w gruncie rzeczy skomplikowanego środowiska. Była Magda, chodząca światem, zorientowana znakomicie co w trawie piszczy – co dzieje się w bogatym życiu stolicy we wszystkich jego płaszczyznach, poczynając od polityki, a kończąc na religii. Wreszcie Matka Jezusa, pierwsza dama tego domu, która, choć tego nie chciała i przed tym się broniła, by Ją tak traktować, a przecież de facto nią była, a nawet czymś więcej: stała się duszą tego domu. Cicha, ciepła, mądra stanowiła przystań dla każdego, który w nim mieszkał, jak i dla tych, którzy do niego przybywali w gościnę. Była człowiekiem, z którym można było o wszystkim porozmawiać, któremu można było się zwierzać całkowicie i bez zastrzeżeń. I nie tylko: umiała pomagać, nie tylko słuchając, ale i zapytywana o zdanie dawała rady mądre, czerpane ze swojego bogatego życia. Prawie zawsze ktoś siedział u Niej.
Powoli oswajali się z życiem miasta. Jeszcze do świąt było daleko, ale przecież świątynia funkcjonowała tak jak zwykle. Zaczęli więc do niej uczęszczać, by brać udział w nabożeństwach. Krużganek Salomona – miejsce które Jezus jakoś polubił i w nim nauczał – stało puste. Zerkali na nie z nostalgią, wspominając dawne czasy, gdy ludzi tu było a było, że czasem nie mogli się pomieścić. Zaczęli zachodzić też do synagogi Galilejczyków. Jeszcze pustawa, ale przecież funkcjonowała. Miejscowy rabin trzy razy dziennie, zgodnie z obyczajem, zwoływał trąbką wiernych Galilejczyków na czytanie Pisma Świętego, apostołów nie dopuszczał jednak do głoszenia homilii.
A więc chodzili do miasta. Zresztą nie sami. Często towarzyszyła im Magdalena, również Matka Jezusa, z rzadka, ale przecież. Czasem szła z nimi Marta. Łazarz dał im – tak jak przedtem – Wieczernik do ich dyspozycji, z którego chętnie korzystali, zwłaszcza wtedy, gdy nie opłacało się wracać do Betanii. Równocześnie pod naskórkiem codziennych zajęć drążyło ich pytanie, czy Jezus jeszcze kiedyś ich odwiedzi.

3.  I tak się stało. W któryś dzień pod koniec wieczerzy Jezus znowu przyszedł. Jak dawniej, w białej sukni, z włosami spływającymi na ramiona, ze śladami ran na dłoniach i stopach. Światła kaganków były słabe, ale przecież wydobywały z mroku Jego postać. I jakby jaśniej się zrobiło w sali.
 Chociaż się już przyzwyczaili do piękności Zmartwychwstałego, to przecież i tym razem zauroczył wszystkich swoim – jak to nazywali – niebiańskim wyglądem. Był jak zwyczajnie, jak zawsze ciepły, serdeczny, a przecież nie jak zwyczajnie: jak nigdy dotąd. Wobec tego garnęli się do Niego, chcieli być jak najbliżej, otoczyli Go kołem, jak się otacza ognisko w chłodny czas, jak się garnie do pochodni w ciemną noc, jak głodni wokoło zastawionego stołu, jak sieroty wokół ojca, który powrócił po długiej podróży, aby się Mu napatrzeć, aby się Go nasłuchać. Byle tylko nie odchodził, byle był jak najdłużej, byle mówił jak najwięcej. A On jakby wyczuwał to, co się w nich działo i nie przyspieszał. Nie okazywał, jakoby chciał już odejść. Zajął swoje miejsce za stołem. Posiadali, nie odrywając od Niego wzroku. Rozprężyli się, uspokoili. Oczarowani, zachwyceni, prawie nieprzytomni ze szczęścia. Ale równocześnie coraz więcej było w nich śmiałości. Już odważali się mówić, pytać:
 – Co będzie dalej? Co z Tobą? Co z nami? Co mamy robić? Bo Ty tak rzadko przychodzisz, a my wciąż sami i wyczekujemy na Ciebie. Wróć z nami do Kafarnaum. Tam nasza ojczyzna.
 – Jak na razie, nie odchodźcie z Jerozolimy – słyszeli odpowiedź.
 – A nie lepiej w Galilei? – Jakub jak zwykle był za Galileą. – Tam nasi ludzie, tam nasze rodziny.
 – Pozostańcie w mieście – Jezus powtórzył. – Przecież święta idą. Ważne święta Pięćdziesiątnicy. Święta nie tylko dziękczynienia za zbiory zbóż, ale dziękczynienia za Objawienie zawarte w Piśmie – mówił do nich to, co przecież dobrze wiedzieli, ale jakoś tak, jakby im mówił o sprawach nieznanych. I oni tak słuchali, jakby słuchali tego po raz pierwszy w życiu, jakby o tym nigdy nie wiedzieli. I już przyrzekali sobie, że będą tak te Święta Tygodni świętowali, w sposób niezwyczajny. – Czytajcie i rozważajcie to Pismo, jak ja was uczyłem.
 – A jak nas uczyłeś? – Janek wypalił, ale chyba tylko na to, żeby coś powiedzieć.
 – Uczyłem was – Jezus mówił, jakby był wdzięczny za to zapytanie – że główną treścią Pisma Świętego jest prawda o Bogu-Miłości.
 – A gdy tak będziemy czytać, to co? – Janek nadal się dopytywał.
 – Takie czytanie daje zawsze nowe siły.
 – Nie rozumiem, Jezu, Twój najmłodszy apostoł jest jeszcze apostołem o małym rozumku – usiłował podżartowywać. – Jaka to będzie ta nowa siła?
 – Poczekaj, a sam się przekonasz, jak to będzie – Jezus z uśmiechem mu tłumaczył. – Każde świętowanie przynosi człowiekowi nowe siły duchowe do życia na co dzień.
 – Jakie? Jakie? – Janek nie dawał za wygraną.
 Jezus jakby ustąpił pod tym naporem jego ciekawości i już całkiem poważnie wyjaśniał:
 – Gdy się tak modlicie i rozważacie Pismo Święte, tak jak was uczyłem, napełnia was Duch Święty światłem mądrości, swoją mocą i ogniem miłości.
 Jeszcze Jezus o tym nie powiedział ani słowa, a wszyscy coraz wyraźniej czuli, że to jest chyba ostatnie ich spotkanie z Nim. To ciągłe „wy”. Mówił tak, jakby sam był już poza czasem, jakby z innego wymiaru, a oni pozostaną tutaj na nowe życie, życie bez Niego. W Jego głosie, w Jego spojrzeniu było pożegnanie. Jeszcze by tak z Nim siedzieli przy stole, ale On powiedział:
 – Już późno. Trzeba odchodzić.
 Nie wiedzieli czy myśli o sobie, czy o nich, ale na wszelki wypadek zaprotestowali:
 – Jeszcze nie, jeszcze nie! – wykrzykiwali. – Nieraz wracamy o wiele później. Posiedźmy jeszcze.
 Ale On pozostał przy swoim:
 – Już czas, abyście wracali na nocleg do Betanii. Ja was kawałek odprowadzę – chyba Jemu również ciężko było się rozstawać z nimi.
 Jeszcze słabo protestowali, wciąż czując, że to będzie ich ostatnia wspólna droga.
 – Możemy przecież w ostateczności tutaj też przenocować – proponowali.
 Ale On już podniósł się od stołu. Wobec tego i oni dźwigali się, choć niechętnie. Ociężale schodzili w dół po schodach. Wytaczali się w ciemność, która panowała na dworze. Jak w tamtą pamiętną czwartkową noc. Było mokro i zimno. Choć przestało padać, to jeszcze mgły unosiły się nad ziemią. Nie spieszyli się, jakby chcieli, by ta droga rozciągnęła się w nieskończoność. Mgły wędrowały ulicami. Czasami grzęźli w gęstym mleku, widząc tylko najbliższych. Zbili się w ciasną grupę wokół Niego, jakby stanowił dla nich jedyne źródło ciepła i przyjaźni w tym zimnym, obojętnym świecie, źródło jasności w ciemnej nocy zagrożenia i niechęci, która ich otaczała. Szli prawie przytuleni do Niego, wciąż dopytując się o sprawy, które chcieli wiedzieć, a nie wiedzieli, co do których chcieli mieć pewność, a nie mieli:
 – Gdzie jesteś, kiedy Cię nie ma między nami? Dokąd odchodzisz? Co tam robisz? Z kim się spotykasz? Co planujesz dalej? Jakie są Twoje zamiary?
 A On starał się im w tych trudnościach pomagać. A więc odpowiadał na pytania. Choć nie we wszystkim do końca, choć jak to On – czasem w przypowieściach, alegoriach, porównaniach, jakby licząc na to, że się domyślą, jakby chcąc, by sami doszli do rozwiązania, do odpowiedzi, do wniosku. Ale oni dopominali się, by im dał rozwiązanie zagadek, przed którymi stali.
 – Co byś chciał, żebyśmy robili? Jakie są Twoje życzenia? Bo jak dotąd niczym się nie zajmujemy, tylko czekamy na Ciebie.
 – Nie, nie tylko czekacie – zaprotestował. – Jeszcze opowiadacie o mojej śmierci i zmartwychwstaniu, a przy tym o Bogu-Miłości.
 – Ale co byś chciał, żebyśmy robili – domagali się jakiegoś konkretu.
 – To co dotąd. A przy tym trzeba, żebyście się nauczyli myśleć na nowo. I żyć ze sobą na tych nowych zasadach.
 – Na jakich?
 – Na zasadach miłości. A gdy to nowe życie odkryjecie, gdy się nim rozradujecie, wtedy tą radością powinniście się dzielić z innymi ludźmi.
 – Jak to: „dzielić się”? – domagali się szczegółów.
 – Przecież sami widzicie, jak żyją ludzie.
 – A jak żyją?
 – W ciągłym strachu o siebie i swoich najbliższych, w niechęci, zazdrości, w pogardzie wobec pogan, w pogardzie wobec chorych, biednych. Bo, jak mówią, Bóg ich nienawidzi.
 Słuchali Go. Trochę rozumieli – przecież słyszeli to wcześniej, trochę się domyślali. Wobec tego znowu się dopytywali, prosili, żądali wyjaśnień. Więc im odpowiadał. Choć więcej nie uzyskiwali, niż On chciał. Tak daleko wychodzili, na ile On zezwalał. Nie przekraczali granicy, którą On wyznaczał.
 Był dla nich jedynym konkretem. Świat z zewnątrz wydawał się im obcy, nierzeczywisty. Otuleni watą mgły szli w ciszy. Najbliższe głosy tonęły, zamierały. Chociaż znali miasto na pamięć, to przecież teraz czuli się tak, jakby się w nim znaleźli pierwszy raz w życiu. Pozmieniały się odległości. Zdawało im się, że już dawno powinni osiągnąć mury obronne. A tu tymczasem wszystko wskazywało na to, że jeszcze są w centrum miasta. Zdawało się im, jakby poruszali się nie po Jerozolimie, ale innym, nieznanym mieście, że błądzą, że chodzą w kółko, że już byli parę razy w tym samym miejscu i to na pewno, o tym upewniali jeden drugiego. Starali się przynajmniej schodzić wciąż w dół.
 Na czoło wysunął się Szymek, który zaufał swojemu partyzanckiemu instynktowi, przyzwyczajonemu do nocnych eskapad. Ale pomimo to potykali się o jakieś obce kamienie, wpadali w jakieś nieznane dołki, których nigdy dotąd, zdawać by się mogło, nie napotykali. I prawie nie było ludzi. A przecież o tej porze miasto było jeszcze zwykle pełne przechodniów, otwartych okien i drzwi, pełne światła. Teraz nie było nikogo. Jakby jakiś kataklizm przeszedł, huragan wyrwał ludzi, zaraza ich uśmierciła. Jakby ta mgła zalepiła wszystkie drzwi i okna, wyścieliła całą drogę, którą szli.
 Najbardziej dręczyła ich niepewność, czy On w którymś momencie po prostu nie zniknie, jak to już było poprzednimi razy. Wreszcie nie wytrzymał Janek – ten najbardziej nieobliczalny, spontaniczny, nieposkromiony, wrażliwy, wyczuwający wszystko „na odległość”, jak to Jakub określał.
 – Ale powiedz mi, Tyś zawsze mówił prawdę, to i teraz powiedz.
 – A czego chcesz się dowiedzieć? – zapytał go Jezus z uśmiechem.
 – Powiedz, że jeszcze od nas nie odejdziesz.
 – Ja nigdy od was nie odejdę.
 – Ja wiem, bo Ty nas kochasz. Choć my nie jesteśmy tego warci, a na pewno nie ja. Ale będziesz z nami tylko tak jak Pan Bóg. A nawet jeszcze inaczej. Ale ja nie o to pytam.
 – A o co?
 – Pytam o to, czy dzisiaj odejdziesz, a my nie będziemy mogli Cię widzieć, jak teraz Cię widzimy.
 – Tak, odejdę – Jezus skinął głową.
 – Do nieba?
 – Do nieba.
 – A przecież już jesteś w niebie – powiedział Andrzej.
 – Tak, już jestem w niebie.
 – A odtąd już Ciebie nigdy więcej nie zobaczymy?
 – Tak – Jezus potwierdził
 – Nigdy więcej?
 – Nigdy więcej.
 Janek wybuchnął płaczem:
 – Nie odchodź! Jak my sobie bez Ciebie damy radę? Nie odchodź – przytulił się do Jego ramienia, aż wreszcie zawisł Mu na szyi: – Nie odchodź. Albo weź mnie tam, dokąd Ty idziesz, ja tu też nie chcę być.
 – Przyjdziesz tam również, ale na razie jeszcze trzeba, żebyś głosił Ewangelię na tym świecie.
 – Bez Ciebie nic nie potrafimy, no bo jak? Ja się w ogóle nie liczę. Ale nawet Piotr! Nawet Tomasz! Nawet Andrzej! Nikt! Nie potrafimy nic! My Cię nawet do końca nie rozumiemy. – Tu zatrzymał się, jakby przestraszony tym stwierdzeniem. – No może Łazarz najbardziej, ale i on nie do końca.
 – Już trochę rozumiecie. Z biegiem czasu, gdy będziecie się modlić i rozważać i żyć miłością, zrozumiecie więcej. Idą święta. Nowa okazja, aby zrozumieć lepiej Ewangelię.
 – Nie, nie, Ty nam najlepiej wszystko możesz wytłumaczyć – Janek się upierał.
 – Powiem ci, co cię może zdziwi: pożyteczne jest dla was, abym odszedł.
 – Jak? Dlaczego? – Janek ze zdziwienia otworzył usta.
 – Bo dotąd opieraliście się na mnie. To ja wszystko rozumiałem, wiedziałem, tłumaczyłem, wyjaśniałem, nauczałem. A wy słuchaliście, przyjmowaliście, staraliście się pojąć. Ja musiałem o wszystkim rozstrzygać, o wszystkim decydowałem, a wy byliście jak małe dzieci. Tak nie może być. Musicie dorosnąć do samodzielności, rozumieć to, co mówicie. Trzeba sobie dawać radę, podejmować ryzyko swojej działalności, brać odpowiedzialność za każde słowo, za każdy czyn.
 – Ale my naprawdę nie damy sobie rady bez Ciebie – Janek wciąż usiłował się bronić.
 – Dacie sobie radę. Wszystko macie przygotowane. Jest Piotr, jak biblijny praojciec Jakub. Na nim będzie budowane Królestwo Boże. Stanowić będzie podstawę jedności. Jesteście wy, jego pomocnicy, jak synowie Jakubowi, jest siedemdziesięciu dwóch uczniów: nasz duchowy Sanhedryn, jest moja Matka, która będzie się troszczyć o wszystkich moich wyznawców.
 – Ale Ciebie nie będzie.
 – Ja jestem w was. Przez waszą wiarę w moje słowa o Bogu-Miłości. Poprzez Łamanie Chleba, którego nauczyliście się ode mnie.
 Niespodziewanie, gdy im się zdawało, że już nigdy nie wyjdą z tego tajemniczego labiryntu miasta, wyrósł przed nimi mur obronny i zaczerniła się brama.
 – Brama Owcza! – wykrzyknął Szymek z triumfem, że przeprowadził ich przez miasto.
 Okazało się, że przecięli miasto jak zwykle na wysokości Góry Oliwnej. Wobec tego przekroczyli bramę. Zeszli w jar Cedronu, aż do samego strumienia, który toczył się leniwie po kamieniach. I zaczęli się wspinać po zboczu Góry Oliwnej. Towarzyszyli Jezusowi po staremu: przeważnie trzymał się Go Piotr, z drugiej strony Andrzej. Czasem wchodził pomiędzy nich Janek, który postępował z tyłu z bratem, Jakubem.
 W którymś momencie zdawało im się, jak gdyby Jezus chciał przebyć jeszcze raz tę drogę nasyconą wydarzeniami, jakby chciał je powspominać. Doszli do Ogrodu Oliwnego. Myśleli, że Jezus tam wstąpi, choć właściwie nie było po co. Spojrzeli tylko na bramę, pod którą w pamiętną noc z czwartku na piątek stróżowali. I pięli się nadal w górę wąską ścieżką pokrytą drobnymi kamieniami.
 Aż dotarli na sam szczyt Góry Oliwnej. W miejsce, na którym się zawsze zatrzymywali, gdy wchodzili do miasta albo wychodzili z niego i patrzyli pełni zachwytu na świątynię. Ale teraz nie było Jerozolimy ani jej świateł. Zamiast tego otaczały ich zwały mgły, pchanej wiatrem z niecki, w której leżało miasto. Tu Jezus przystanął. Przystanęli i oni.
 Już wiedzieli, że to rozstanie. A On ogarnął ich swoim ciepłym spojrzeniem, na każdym zatrzymał swój wzrok, jakby każdego chciał zapewnić o swojej przyjaźni i miłości.
 Jeszcze Janek, chcąc przedłużyć tę chwilę, zapytał:
 – Panie, czy w tym czasie przywrócisz królestwo Izraela?
 Zwrócił się do Jezusa tym rzadko używanym przez niego wezwaniem, co teraz zabrzmiało, jakby mówił do kogoś obcego. Jezus, już nie prostując ani nie żartując, powiedział do niego, do nich, uroczyście:
 – Nie wasza to rzecz znać czasy i chwile, które Ojciec ustalił swoją władzą, ale gdy Duch Święty zstąpi na was, otrzymacie Jego moc i będziecie moimi świadkami w Jerozolimie i w całej Judei, i w Samarii, i aż po krańce świata.
 Jakby znowu zajaśniał jakimś nieziemskim blaskiem. Znowu wypiękniał tak bardzo, że aż trudno było na Niego patrzeć, choć nie można było równocześnie oderwać oczu od Niego. Czuli, jak ogarniał ich wszystkich swoją serdeczną miłością, która zdawała się z Niego promieniować. I chociaż wiedzieli, że wszyscy stanowią dla Niego jakąś społeczność wybraną, to równocześnie każdy z nich był świadomy, że jest przez Niego traktowany odrębnie, szczególnie, że wiążą go z Nim relacje jedyne, najbardziej osobiste, jakie wiązać mogą tylko dwóch najserdeczniejszych przyjaciół. Patrzył na nich, patrzył na każdego z osobna. Mówił do nich – mówił do każdego z osobna.
 A potem wyciągnął nad nimi ramiona gestem błogosławiącym. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że to chwila szczególna. Pochylili się głęboko. Czekali na Jego słowa. Wtedy usłyszeli Jego błogosławieństwo. Jezus głosem uroczystym zaczął mówić:
 – Dana mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu. Uczcie je zachowywać wszystko, cokolwiek wam przykazałem. A ja jestem z wami przez wszystkie dnie aż do skończenia świata.

 4.  Gdy się podnieśli, Jego już nie było. Tylko kłęby mgły nadal przewalały się przez szczyt wzgórza. Ale nie uwierzyli, że odszedł.
 – Nie mógł odejść, boby się pożegnał z każdym z nas. Boby objął, przytulił, pocałował. Powiedziałby każdemu coś na rozstanie! – krzyczał Janek rozżalony. – Nie odszedłby tak.
 Więc kotłowali się w tej mgle, szukając Go wciąż bezskutecznie. Aż Janek wykrzyknął:
 – Jeżeli już odszedł, to nie na prawo ani na lewo, ale w górę, do nieba.
 Wobec tego wgapiali się w górę, ale nic nie widzieli oprócz ciemności, przez którą przesuwały się smugi mgieł.
 – Jak to nie pożegnał się? Czego chcecie więcej? – Piotr usiłował tłumaczyć. – Pożegnał się. Pobłogosławił i odszedł. Już nie wróci.
 Ale nie ruszali się z miejsca.
 – Przecież jak zobaczy, że czekamy, to wróci – upierał się Janek.
 Wobec tego czekali w tej nocy pełnej mgieł. Robiło się coraz bardziej zimno. Janek skuczał. Wreszcie Piotr się odezwał:
 – Idziemy do Betanii. Nie ma na co dłużej czekać.
 – Nie chcę! Nie chcę do domu! Ja tu będę tak długo czekał aż wróci. A jak nie wróci, to umrę i wtedy pójdę za Nim do nieba.
 Nie było rady. Janek najwyraźniej się zawziął. Znali doskonale jego upór. Wobec tego stali nadal, wgapiając się w górę, czy Jezus się nie pojawi, zbici ciasno, żeby się nie pogubić, żeby choć trochę osłonić się od zimna, w tej ciemności napełnionej mgłą, jakby w jakimś ogromnym kokonie.
 Nagle podeszło do nich dwóch ludzi – jak z innego świata. Dopiero teraz zdali sobie z tego sprawę, że stoją na ścieżce, którą zdążają ludzie wracający z miasta do swoich domów z odwiedzin, z zakupów, po załatwieniu swoich spraw. Jakby dopiero teraz się zorientowali, że istnieje jeszcze inne życie. Zajęci Jezusem i Jego niebem, a teraz sobą i swoim niebem, potraktowali ich jak jakieś zjawy. I usłyszeli z ich ust pytanie jak z zaświatów:
 – A co wy tu robicie o tej porze? Czyście się nie zagubili w tej mgle?
 I wtedy Janek, jakby chciał wciągnąć ich w swoją tragedię, wybuchnął opowiadaniem, przerywanym szlochem:
 – Szliśmy do Betanii. Jezus nas odprowadzał. Mówił, że wstępuje do Ojca. Ale ja nie chcę tu być sam, bez Niego! – wykrzyknął.
 – A nie mówił, że wróci? – zapytywali go przybysze, trochę zdezorientowani.
 – Tak, obiecał, że kiedyś przyjdzie znowu, ale ja nie chcę ani chwili być tu bez Niego – tu przerwał, rozglądnął się na wpół przytomnie. – Nie tylko ja, my wszyscy chcemy, żeby był z nami. Tam gdzie On, tam i my.
 Poparło go sporo głosów.
 – Jesteście z Galilei, nieprawda? – odezwali się przybysze, widać rozpoznali ich po akcencie. – Nie stójcie tu i nie czekajcie na Niego. Jeżeli obiecał, że przyjdzie, to przyjdzie. Tak jak odszedł. Idźcie spokojnie do domu, bo już jest naprawdę późno. I pogoda nie najlepsza na takie stanie.
Wobec tego poszli. Choć nie do końca przekonani tymi słowami, ale przynajmniej sprowadzeni przez tych dwóch ludzi czy aniołów z powrotem na ziemię, na której trzeba żyć i głosić Ewangelię.

 5.  Dotarli do Betanii kompletnie rozbici. Janek zapłakany, reszta milcząca, na wpół przerażona, ale wszyscy smutni.
 – Co się stało? – Marta i Magda witały ich na progu.
 – Jezus odszedł do nieba – wybuchnął Janek znowu. I rozpłakał się na nowo.
 – Siadajcie i opowiadajcie, co zaszło. Bo myśmy tu, czekając na was, prawie umierali ze strachu, że stało się jakieś nieszczęście.
 A więc padli, gdzie się dało, zmordowani, ledwo żyjący.
 – Chyba że jesteście zbyt zmęczeni, to jutro będziecie opowiadać – dodała Marta.
 Ale im nie było ani w głowie, żeby iść spać. Jak spać po tym, co przeżyli. A więc opowiadali, jak to było. Oczywiście najwięcej Janek, szlochający wciąż i niepocieszony. Uzupełniali go na przemian – a to Piotr, a to Kuba, a to Jakub, a nawet Szymek, choć się jąkał i zacinał ze zdenerwowania ponad miarę.
 – A więc oświadczył, że odchodzi do nieba? – dopytywała się wciąż niedowierzająca Marta.
 – Na końcu – Janek wyszarpywał ze siebie urwane zdania – nic nie mówił, tylko odszedł.
 – Ale przecież nam pobłogosławił – Szymek uzupełnił go.
 – I wcześniej tłumaczył Jankowi, że odejdzie, gdy się Go dopytywał – relacjonował Kuba.
 – Ale powinien się pożegnać ze wszystkimi – Janek się upierał. – Nie tylko z nami. Ja się nie dopominam tylko o nas, ale i o was. Nie przyszedł do Maryi się pożegnać. Przecież to Jego Matka.
 Uciszyło się. Janek trafił w sedno. Wszyscy przyznawali mu w tym miejscu rację.
 – Ja was nie bardzo rozumiem, dlaczego robicie z tego taką tragedię – Magda zabrała głos. – I dlaczego się dziwicie, że odszedł. Przecież na samym początku już powiedział, że idzie do Ojca. To, że tyle razy przychodził do nas czy raczej do was, to i tak mnie dziwi. Była to jakaś łaska nadzwyczajna i dowód szczególnej ku wam miłości. No, ale nie przesadzajcie. Trzeba Bogu podziękować i cieszyć się tym, co było.
 – A nie mógł to zostać z nami tak jak wskrzeszony Łazarz? – protestował Janek. – On przychodził tylko tak na chwilę.
 – Nie bądź dzieckiem – upomniał go Jakub. – Widziałeś, co się działo. Jak Go szukali. Gdyby został między nami tak jak Łazarz, schwytaliby Go na drugi dzień i zamordowali po raz drugi. Jego i nas.
 – Nie było wyjścia?! – wykrzyknął Janek w rozpaczy.
 – Jest takie, jakie jest. Odszedł, a teraz kolej na nas. My mamy głosić Ewangelię. Prawdę o Bogu-Miłości – tłumaczyła Magda. – Przecież, jak sami opowiadacie, Jezus wam wytłumaczył, że jest Piotr, który jest węzłem jedności, jesteście wy sami, którzy Go słuchaliście przez trzy lata, jest waszych siedemdziesięciu dwóch kolegów. I co dla mnie najważniejsze: jest Maryja. A Ta będzie nas wspierać w naszej pracy.
 Janek nie był zadowolony:
 – To wszystko nam wcale nie doleje oliwy do głowy. A tego nam najbardziej potrzeba.
 – A jeżeli chodzi o tę sprawę – zabrała głos Maryja, co zresztą rzadko się Jej zdarzało – to masz rację, że się upominasz. To jest naprawdę najważniejsze. Tak, najważniejsza jest modlitwa. I rozważanie. Tego nikt za nas nie zrobi. To musimy sami.
 – Zresztą to Jezus wyraźnie wam polecił – Marta poparła Maryję – sam opowiadałeś.
 – Opowiadałem, opowiadałem! Ale On nam kazał iść na cały świat i nauczać wszystkie narody! – Janek nie wytrzymał, podbiegł do Marty z całą czupurnością chłopca. – Chyba że nie masz wyobraźni. Jak iść w świat?! Kto ma iść w świat?! My, którzyśmy nosa nie wyściubili poza Palestynę?! Którzy znamy się na łowieniu ryb, i to tylko na Jeziorze Galilejskim? A jedyną drogą, którą potrafimy maszerować, to z Kafarnaum do Jerozolimy na święta i z powrotem – patrzył na nią okrągłymi oczami, zdziwionymi i przerażonymi, domagając się wyjaśnienia gwałtownie i uparcie, co graniczyło z bezczelnością.
 – No, nie jest całkiem tak, jak mówisz – zaprzeczył Kuba.
 Ale Janek nawet nie pozwolił mu skończyć. Doskoczył do niego jak młody kogut:
 – Jest gorzej niż mówię! Ale nie chciałem was obrażać! Myślałem, że dopowiecie sobie całą prawdę! Ty mi na pewno powiesz: „Człowieku, po pierwsze mamy Tomasza” – tu zaczął przedrzeźniać sposób mówienia Kuby – „mamy, po drugie, Andrzeja, po trzecie, jest Piotr, po czwarte, ja, Kuba, też nie jestem najgorszy, bo przecież jestem kuzynem Jezusa i wychowałem się w Nazarecie obok Niego” – tu skończył to przedrzeźnianie. – Wiesz, co ci powiem? Wiesz, co ja na ten temat myślę? My wszyscy jesteśmy kupą śmieci, bandą prostaków, którzy nadają się tylko do paru rzeczy, ale szkoda je wymieniać. Jednak na pewno nie do tego, ażeby iść na świat i nauczać wszystkie narody. Nikt się do tego nie nadaje. Ani ty, ani Andrzej, ani Piotr, nie mówiąc o Tomaszu, który jest filozofem dla ubogich i może zaimponować rybakom z Galilei, ale nikomu więcej.
 – Janek – poderwał się jego brat. – To już za dużo, jak śmiesz obrażać ludzi! – Podbiegł do niego, złapał za kark i krzyczał dalej: – Przeproś, bo cię wyrzucę na pole!
 Ale po raz pierwszy Janek nie ustąpił. Stanął, zaparł się nogami i powiedział:
 – Wyrzuć mnie siłą, sam nie wyjdę. Ale najpierw udowodnij, że nie mam racji. Ja nikogo z was nie chciałem obrazić, ale chciałem wam powiedzieć prawdę, żeby nie było niespodzianek.
 Nie wiadomo, jakby się to skończyło, ale wmieszał się Piotr:
 – Jakubie, puść Janka. I rozmawiajmy jak dorośli ludzie. Bez niepotrzebnych nerwów.
 Tak się też stało. Ale rozmowa się urwała. Wtedy odezwał się znowu Piotr. Ale już innym głosem:
 – Powiem wam z całą pokorą, co myślę na ten temat. A więc Janek ma rację. Jesteśmy, poza paru wyjątkami, zwyczajnymi ludźmi. Ale przecież nas Jezus wybrał. Oczywiście, chodziliśmy za Nim, bośmy usłyszeli, że mówi ważne rzeczy. Ale na końcu On nas wybrał. Myśmy się tylko na to wybranie zgodzili. Wobec tego nie pozostaje nic innego, tylko robić tyle, na ile nas stać.
 Zdawało się, że sprawa została zamknięta i można iść spokojnie spać. Wtedy odezwała się Maryja:
 – Ja bym jeszcze coś dodała:
 – Mów, prosimy – powiedziała Magda.
 – Najważniejsze dla nas, żeby zrozumieć, co to jest Ewangelia. Jeżeli prawdę Jezusową ktoś z nas zrozumie, jeżeli ktoś się z nas potrafi tak zachwycić choć w części, jak się zachwycił nią Jezus, to wszystko inne nie jest ważne. To nie ma przeszkód, ażeby to głosić światu. Niezależnie od tego czy ten świat to Kafarnaum, czy Jerozolima, Galilea czy Judea, Palestyna czy Imperium Rzymskie. Ale na to potrzebna jest, przepraszam, że się powtarzam: nasza modlitwa, rozważanie i życie w miłości – przerwała, uznając, że powiedziała wszystko to, co chciała.
 Ale nie zezwolili Jej na to. Piotr poprosił:
 – Mów, mów, bo to ważne.
 – Nieraz pytacie mnie, jaki On był. A ja wam opowiadam o Jego dzieciństwie, o Jego młodości, o Jego wieku dojrzałym. Teraz wam powiem: On się dużo modlił. On dużo rozmyślał nad kartami Pisma Świętego. Nieraz do późna w noc. Bo dzień był pełny Jego ciesielskiej roboty. Ludzie wciąż przychodzili, żeby to, żeby tamto. Bo, jak mówili: „Nikt tak nie zrobi, jak Ty zrobisz”. Dlatego zostawała Mu tylko noc. Siedział przy kaganku i czytał. Czasem ślęczał do późna. Aż Go upominałam, prosiłam, żeby już skończył, poszedł spać. Codziennie długo się modlił. Zwłaszcza wtedy, kiedy czytać nie mógł, bo miał zmęczone oczy.

 Słuchali tego opowiadania z wielką wdzięcznością. Aż się Janek wyrwał:
 – A przecież nie musiał. Wszystko wiedział.
 – To się tak mówi: był Synem Bożym. I prawda. Ale był i człowiekiem. I dlatego ślęczał nad tekstami. I modlił się tyle.
 – Jeżeli On potrzebował tyle modlitwy i rozmyślań – wtrącił Andrzej – to co dopiero my.
 A Ona mówiła dalej:
 – Powinniśmy zgłębiać Jego naukę, żeby pojąć to, czegośmy dotąd nie pojęli. Trzeba się modlić, żeby żyć tak, jak On nauczał. Otrzymaliśmy od Jezusa skarb niebywały, dar, który stał się naszym udziałem. A brzmi on: Bóg jest Miłością. To niby wygląda bardzo po prostu, co mówię, ale i ja wiem, i wy wiecie, że ani ja tego nie rozumiem do końca, ani wy. Ani ja tego nie przyjęłam do końca, ani wy. I stąd taka potrzeba modlitwy i rozważania – zakończyła.
 – Co ty na to, Janku? – Piotr na koniec zwrócił się do tego, który całą tę burzę wywołał.
 Ale Janek już był małym Jankiem, przekonanym przez Maryję. Z tamtego awanturnika nie pozostało nic:
 – Dobrze, ja się zgadzam, masz rację. Tylko stwierdzam, że nie umiem się modlić. Tak jak to Maryja uważa za potrzebne.

 6.  – Wybacz, że cię znowu poprosiłem – Kajfasz zaczął od tłumaczenia się. – Ale zaszły jakieś nowe wydarzenia, z którymi nie umiem sobie poradzić.
 Szymon Trędowaty słuchał tego wstępu Kajfasza i nie mógł się oprzeć wrażeniu, jakby z innym, nieznanym mu dotąd człowiekiem miał do czynienia, jakby istniała możliwość nawiązania kontaktu pomiędzy faryzeuszami i kapłanami. Spróbował wobec tego wybadać, czy się nie myli:
 – Gdy ciebie tak słucham, to przychodzi mi do głowy, że jeżeli jakiś pożytek z tej całej sprawy Jezusa mieć będziemy, to chyba również taki, że może przestaniemy na siebie patrzeć wilkiem i zbliżymy się my faryzeusze do was kapłanów i vice versa: wy kapłani do nas faryzeuszów – tu przerwał, sądząc, że Kajfasz coś dorzuci w tej materii, ale się nie doczekał.
 – Poprosiłem cię tutaj – Kajfasz zaczął tak, jakby wypowiedzi Szymona w ogóle nie usłyszał – aby cię spytać, czy coś wiesz na ten temat, że Jezus odszedł definitywnie z Jerozolimy, a nawet z Palestyny. Jego uczniowie rozgłaszają, że wstąpił do nieba.
 – Myślałem, że chcesz omówić nasze niepowodzenie w Kafarnaum.
 – Nie nasze tylko twoje – Kajfasz go w miarę spokojnie poprawił.
 – No widzisz. Jest parę rzeczy do wyjaśnienia.
 – Jeżeli ci na tym zależy – Kajfasz zapiszczał – proszę bardzo. Choć wolałbym do tego nie wracać.
 – Jak nie chcesz, to nie. Ale myślę, że warto parę spraw ustalić – Szymon się upierał, jakby nieświadomy, że rusza lawinę.
 – Co ja myślę na ten temat? – Kajfasz porwał się na równe nogi i przydreptał do niego. – Ja myślę na ten temat, że w Kafarnaum daliście się wywieść w pole jak banda dzieciaków.
 – Nie znasz realiów, to łatwo ci tak mówić – Szymon mu przerwał.
 Ale Kajfasz nie dał się zbić z tropu:
 – Bo coście zrobili? Wy oblegacie domostwo Piotra, a Jezus spokojnie spotyka się z apostołami nieopodal na brzegu jeziora. Je z nimi śniadanie, załatwia sprawy i w końcu odchodzi. A co wy robicie? A wy wciąż czekacie na Niego wokół domu Piotra, kiedy tam przyjdzie i da się łaskawie uwięzić. Ty wiesz, co ja myślę o was? – na chwilę zawisło w powietrzu pytanie. – Ale lepiej, jeżeli ci nie powiem, co ja myślę. Tyś się powinien sam domyślić.
 – Zdajesz sobie sprawę, jakie panowały warunki atmosferyczne? Mgła taka, że czasem człowiek człowieka nie widział na odległość paru metrów.
 – Nie opowiadaj mi o mgle. Jak jest wojna, to trzeba działać, a nie tkwić w miejscu.
 – Zresztą, kto się mógł tego spodziewać, że On nie przyjdzie do domu? – Szymon nadal usiłował się tłumaczyć.
 Ale Kajfasz mu brutalnie przerwał. Wykrzyknął jak zgrzyt zamykanych starych drzwi:
 – Zostaw! Ja tego nie chcę słyszeć! Bo chcę cię szanować, a nie uważać za nieudacznika. Miałeś do dyspozycji cały garnizon rzymskich żołnierzy. I zabrałeś się jak do oblegania twierdzy.
 – Jak sobie to wyobrażasz? Co miałem robić?
 – Co ty miałeś zrobić?! Co ty miałeś zrobić?! – Kajfasz już szalał, z pięściami przy twarzy podbiegł do Szymona: – Sam mi kiedyś powiedziałeś, że Jezus to geniusz! Dobrze mówię?!
 – Dobrze – odparł odruchowo.
 – To jeżeli masz do czynienia z geniuszem, to usiłuj się wczuć w niego! – Kajfasz wrzeszczał jak opętany. Zaślinił sobie brodę, oczy mu wyskakiwały z orbit. – Licz się wciąż z tym, że będzie niekonwencjonalny! – wysylabizował to słowo.
 – Ale dowódca…
 – Nie dowódca! Ty zostałeś tam posłany, żeby myśleć! A nie przyglądać się!
 Szymon wreszcie zrozumiał, że nie uda mu się przekonać Kajfasza i zrezygnował:
 – No to zgódźmy się na to, że jesteśmy kwita. Tyś przepędził apostołów i Jezusa z Betanii, a ja nie złapałem Jezusa w Kafarnaum.
 Ale Kajfaszowi było daleko do zgody:
 – Nie! Nie! Moi ludzie wypłoszyli Jezusa z Jerozolimy do Kafarnaum. A ty wypchnąłeś Go w świat.
 – Co to znaczy „wypchnąłeś Go w świat”? Odszedł, bo zrozumiał, że nie ma szans na działanie publiczne, że wszędzie jest przez nas poszukiwany jako przestępca. A może to dobrze, mamy Go z głowy.
 – Ale to jest jeszcze inaczej – zaczął Kajfasz nagle już spokojny, jakby nie było żadnej awantury, jakby nie wrzeszczał, jakby nie szalał do tego stopnia, że najchętniej zamordowałby Szymona. Mówił spokojniutko swoim skrzeczącym głosem: – Co ja słyszę? Ja teraz wciąż słyszę, że Jezus w niebo wstąpił. Uczniowie Jego wszędzie opowiadają, że w niebo wstąpił. Dochodzi do ciebie coś takiego?
 – Owszem, dokładnie tak, jak to ty opowiadasz – odpowiedział krótko, chyba urażony, że jego kwestia pozostała przez Kajfasza niezauważona.
 – Ale tyś Go mimo to nie widział od ostatniej naszej rozmowy? – znowu go zaskoczył.
 – Nie. A przecież obserwuję wciąż uważnie wszystko, co się dzieje u Łazarza w Betanii. Uspokoiło się. Nic z dawnej euforii, która wybuchała tam przedtem. Cisza. To widzę sam na własne oczy. I to potwierdza moja służba.
 – Ty się nie mylisz? Ty Go nie widziałeś? Ani ty, ani twoi. Dobrze mówię?
 – Gdybym Go widział, dałbym ci znać. Przecież tak umawialiśmy się. A ja słowa dotrzymuję.
 Kajfasz jakby tego nie dosłyszał i mówił trochę do siebie, trochę do niego:
 – Bo to trzeba wiedzieć, że Jezus jest najważniejszy, ale to tylko po pierwsze.
 – To po pierwsze, a po drugie? – Szymon nagle zainteresował się.
 – A po drugie? Po drugie: to uczniowie, zwłaszcza apostołowie są ważni. Oni dla Niego stanowią najdroższy skarb.
 – Zadziwiasz mnie. Bo ja ich akurat nie traktowałem poważnie – Szymon patrzył na Kajfasza z coraz większym zaciekawieniem.
 – Co ja ci powiem? Ja ci powiem, że Jezus zdał sobie sprawę, że na terenie Palestyny nie ma szans. Że gdyby się tylko pojawił, zostanie schwytany i natychmiast zabity. Nawet bez procesu. Że On jako nauczyciel nie może tu pracować. Ale to nie znaczy, że On z Palestyny rezygnuje. Tę rolę mogą wykonać tylko Jego uczniowie. Dobrze mówię? – Kajfasz wciąż biegał po izbie jak kura, drobnymi kroczkami, może po to, aby wyładować rozsadzające go wzburzenie.
 – Ależ to banda idiotów – Szymon wybuchnął protestem. – Może nie matołów, ale prostaków. Czy oni mogli zrozumieć coś z tego, co nazywają Ewangelią, to ja sam nie wiem, ale śmiem przypuszczać, że niewiele. Jeżeli, to najwyżej powtarzają. Ale dalej nie rozumieją.
 Kajfasz nagle przystanął przed Szymonem i przerywając mu, wzniósł palec do góry:
 – Co ja ci odpowiem? Ja ci odpowiem: i tak, i nie. Jezus był mądrzejszy niż nam się zdawało.
 – Nigdy nie miałem wątpliwości – Szymon przytaknął.
 – To i słusznie – Kajfasz zaczął znowu swoje drobienie po gabinecie tam i z powrotem, tam i z powrotem. – Ale co Mu trzeba przyznać? Trzeba Mu przyznać, że w tym względzie był genialny. Czyś ty pomyślał, co by było, gdyby On wybrał wykształconych ludzi?
 – A ja na Jego miejscu tak bym właśnie postąpił – Szymon pozostał przy swoim zdaniu.
 – Gdyby wziął sobie wykształconych ludzi na uczniów, istniałoby wciąż to niebezpieczeństwo, że oni nagną Jego naukę do swoich poglądów. Tymczasem w wypadku ludzi prostych to niebezpieczeństwo jest zmniejszone do minimum. Wchłonęli Jego naukę jak gąbki i ją w sobie niosą. Nawet gdy nie rozumieją do końca tego, co powtarzają, jak to słusznie zauważyłeś. Dlatego dobrze by się stało, gdyby przestali istnieć. Gdy oni zginą, zginie Jego Ewangelia. Dobrze mówię?
 – Aż tak? – Szymon poczuł, że Kajfasz przerasta go swoim myśleniem. – Aż tak?
 – I ja ci obiecuję, że wszystko zrobię, aby tak się stało. Żeby wszyscy apostołowie zostali wytłuczeni co do jednego. Jak stado gęsi na święta.
 Zabrzmiało to tak groźnie, że aż się Szymon wzdrygnął. Również Kajfasz zamilkł, jakby przeraził się tego, co powiedział. A może tylko tego, że zdradził swoje plany przed Szymonem. I zmienił temat, aby zatrzeć ślad, jak lis ogonem.
 – I co ja ci jeszcze powiem? Powiem, że trzeba wziąć pod uwagę: kto to są ci ludzie – Kajfasz przystanął przed Szymonem, trzymając palec przed jego nosem. – To są wszyscy ludzie wybrani bardzo precyzyjnie.
 – W jakim sensie?
 – Ja ci to już mówię. Każdy z nich towarzyszył Jezusowi od samego początku. Od chrztu Janowego.
 – No, oprócz Mateusza.
 – Zgoda, ale to wyjątek. Choć nieprzypadkowy. Nieprzypadkowy – powtórzył. – To nie tylko celnik, że to Jezus niby grzeszników traktuje tak samo jak i świętych – Kajfasz zachichotał. I nadal biegał przed Szymonem tam i z powrotem, drobiąc kroczkami. – Ale to człowiek, który pisze. On robi notatki. – Przystanął i prawie podprowadzając swój palec pod nos Szymona, powiedział: – Jedyny spośród całej Dwunastki. A poza tym… – tu zawiesił głos.
 – Co „poza tym”? – Szymon go przynaglił.
 – Wszyscy oni zostali przeszkoleni na samodzielnych nauczycieli. Każdy z nich odbył praktykę. Rozumiesz, co to znaczy? Odbył praktykę nauczycielską! Każdy z nich! Co z tego wynika? Z tego wynika wciąż to samo: że On się liczył z tym, że stąd będzie musiał odejść i dlatego sobie bardzo dokładnie przygotowywał swoich następców.
 – No zgoda, już cię rozumiem i w dalszym ciągu podziwiam. Ale mów, co dalej. Ciekaw jestem twoich dalszych planów.
 – Jakie plany? Odwołaliśmy całą akcję uwięzienia apostołów.
 – Dlaczegóż to, jeżeliście byli przekonani o jej słuszności? – Szymon poczuł się zupełnie zaskoczony.
 – Bo odszedł – Kajfasz odpowiedział po prostu.
 – Ale zapowiedział, że znowu przyjdzie – Szymon domagał się wyjaśnień.
 – No właśnie. Gdybyśmy ich od razu wszystkich wymordowali, to nie miałby do kogo przyjść. Poczekamy.
 – A powiedziałeś, że ich wytłuczesz jak stado gęsi.
 – Powolutku. Po kolei. Tych, którzy będą zbyt aktywni.
 – Jak ty to wszystko rozumiesz? Powtórz mi to jeszcze raz, bo chcę sprawdzić, czy cię dobrze zrozumiałem – aż się palił do tego, by nic nie umknęło jego uwadze, by wszystko sobie precyzyjnie poukładać w głowie.
 – Jeżeli to wszystko oczywiście nie jest zmyślone – Kajfasz z najwyraźniejszą przyjemnością zaczął roztaczać przed Szymonem swoją wizję w pełnej formie – to należy rozumieć to tak: Jezus odszedł, odpłynął, odjechał z sobie wiadomych powodów i po jakimś czasie wróci.
 – Pozwól, że przerwę. Dokąd odjechał?
 – To nam na razie trudno ustalić. To może być wszędzie. Tak Indie jak Rzym, tak Grecja jak Egipt. – Kajfasz wymachiwał rękami, wskazując cztery strony świata. – Może chce spróbować szczęścia w innych kątach ziemi. I być może, będzie nauczał wśród Izraelitów rozproszonych w gettach wszystkich miast świata albo wśród pogan. Tak czy owak, wkrótce się o tym dowiemy.
 – Czyżbyś rozesłał już swoich ludzi?
 – Ty myślisz, że to trzeba zrobić? Tego nie potrzeba robić. Nasi ludzie są wszędzie. Getta żydowskie są rozsiane po całym świecie. Od nich przyjdą sygnały. Jeżeli się tylko tam pojawi, dowiemy się o tym wcześniej niż ci się zdaje. A wtedy zastanowimy się, co robić dalej. Na pewno doczekamy się, aż tu przyjedzie, do swojej Dwunastki. Wtedy za jednym strzałem załatwimy i Jezusa, i Jego uczniów. Dobrze mówię?
 – Dobrze. Pomogę ci na pewno.
 – Powtarzam: chyba że to wszystko o tych następnych odwiedzinach Jezusa jest wymyślone przez Piotra et consortes.

 7.  Nawet jeszcze nie zdążył się wygodnie rozsiąść, gdy Agryppa napadł na niego jak jastrząb na mysz:
 – Gdzie list od Szymona Trędowatego?
 – Tutaj – wyciągał go z zawiniątka.
 Agryppa prawie wyszarpnął rulon z rąk posłańca, mówiąc:
 – Zobaczmy, co on tu pisze.
 Już rozwijał, przelatywał wzrokiem obszerny tekst, zatrzymał się na czymś, mówił do siebie:
 – No tak, a więc ostrzega, że może się w Rzymie pojawić Jezus. Że może spróbować szczęścia w naszym getcie. Albo podjąć działalność wprost wśród Rzymian. No coś podobnego – zadziwił się. – Czy to fantazja Szymona, czy to taka bezczelność tego Nauczyciela z Nazaretu? No proszę, proszę. Ale my sobie Go tu przypilnujemy.
 – Jak wielu naszych mieszka w Rzymie? – posłaniec wtrącił się.
 – Liczba Żydów w Rzymie nie jest taka łatwa do policzenia. Jak wiesz, my się nie lubimy rachować. Ale nawet gdyby to ktoś chciał zrobić, to należy pamiętać, że nasi żyją nie tylko w getcie, ale i poza gettem, rozrzuceni wśród pogan.
 – No ale tak plus minus?
 – Po co ci będę mówił. I tak ci to nic nie da. Od dziesięciu tysięcy do stu tysięcy.
 – Niełatwo Go będzie wypatrzyć.
 – Ale przecież to nie szpilka w stogu siana. On się zaraz zaznaczy. Przecież nie będzie stawiał dachów, ale będzie przemawiał w synagogach. Ja mam dobry kontakt z rabinami, to Go przyuważą wcześniej czy później. Dlaczego tak późno przyjechałeś? – Agryppa wypomniał mu niespodziewanie.
 – Morze było niespokojne. Wiały przeciwne wiatry. W okolicy Cypru…
 – I jeszcze powiesz, że deszcz padał – Agryppa przerwał mu ironicznie.
 – Nie, akurat deszczu mieliśmy niewiele – niestropiony odpowiedział spokojnie.
 – No i co u was w Jerozolimie? – niecierpliwie czekał na relacje.
 – Nie wiem, czy doszło to do ciebie, że Jezus został stracony.
 – Ach, zostaw, to już wieki całe minęły. O tym wie tu od dawna każdy posłaniec. Ale też wygłupiliście się, wygłupili na oczach całego świata.
 – A to dlaczego? – spytał naiwnie.
 – Jakie nieporadzeństwo, jaka nieudolność. Zamiast to zrobić po cichu, dyskretnie, wysłać fachowca, żeby Go zabił! Po co było montować proces, angażować w to Sanhedryn, Piłata. Nawet Herod w tym maczał palce. Po co?
 – My, faryzeusze, staramy się zawsze o to, aby wszystko odbywało się lege artis – powiedział prawie obrażony.
 Agryppę to „my faryzeusze” wyraźnie dotknęło. Przecież już wszystko robił, ażeby uznano go za faryzeusza, a przynajmniej za chasyda, aż tu naraz to potknięcie. Faktycznie, nie powinien wyjeżdżać z tym mordercą nasłanym na Jezusa. A tymczasem gość tłumaczył:
 – Zresztą, to i tak by nie było takie łatwe. Jezus zawsze chodził w obstawie dwóch kręgów. Szerszy krąg to siedemdziesięciu dwóch, tak zwanych uczniów i węższy – dwunastu apostołów.
 – Wiem, wiem. Ale co się stało, to się stało. Nic nie zwalnia was od odpowiedzialności za nieudolność – w Agryppie znowu narastała złość. – Przecież wy nie umiecie zabić człowieka, choć go skażecie na śmierć. Zabity uciekł wam z grobu, czy coś takiego – zaśmiał się. – No wybaczcie, ale ośmieszyliście się do reszty. I jeszcze w dodatku nie potrafiliście Go złapać. To istna komedia.
 – Tak to widzisz? I tak to widzi cały Rzym? – dopytywał się go na wszelki wypadek.
 – Wyobraź sobie, że dokładnie tak – Agryppa odpowiedział mu rozbawiony. – Mogę ci z całą powagą poświadczyć, że Rzym śmiał się z tego setnie.
 – A to dobrze. O to nam chodziło. Robiliśmy wszystko, żeby tak się stało. Możemy sobie pogratulować. Gdybym nic więcej dobrego z Rzymu nie przywiózł, to wystarczy za wszystko.
 Agryppa przysłuchiwał się temu monologowi najpierw jeszcze rozbawiony, potem zaciekawiony, a na końcu z coraz większym niepokojem.
 – A coś jest nie tak? – wreszcie spytał.
 – Jeżeli cię to interesuje, to mogę ci szczerze powiedzieć, że jak jest naprawdę, tego nikt nie wie. A przynajmniej nikt z naszych. Wiedzą apostołowie, ale oni mówią to, co mówią.
 – No, a więc nie uciekł z grobu?
 – Straż rzymska stała przy grobie.
 – Ale potem poraził ich piorun czy coś takiego.
 – Owszem, ale nie do końca.
 – A więc nie uciekł?
 – Powiem ci tylko tyle, a ty sam sobie daj odpowiedź: prześcieradła są nienaruszone, taśmy nieodkręcone, a ciała nie ma. Równocześnie wiemy prawie na pewno, że wiele razy spotykał się z apostołami. Więcej ci nic nie powiem, bo sam nie wiem. Jedynie…
 – Co jedynie?
 – Przyznam się, że choć jestem faryzeuszem i nie powinienem tego robić, wszedłem do grobu i widziałem te prześcieradła. I to robi wrażenie.
 – Macie je?
 – Nie.
 – No toś mnie zaskoczył. A co wy ludziom mówicie?
 – Rozmaicie, zależnie od okoliczności. Nawet to, że wyjechał z Ziemi Świętej w świat albo umarł z ran i wyczerpania i pochowali Go apostołowie. A najprościej, że nie wiemy i że On jest nieważny, bo Go nie ma.
 – I to najsłuszniejsze. Zapomnijcie wreszcie o Nim. I zacznijcie żyć normalnie, bo tyle jest spraw do zrobienia prawdziwie ważnych.
 – Gdyby się to dało.
 – A dlaczego nie?
 – Zostali apostołowie i uczniowie.
 – I co?
 – Najpierw siedzieli cicho. Myśleliśmy, że tak już będzie i że się rozproszą.
 – A tymczasem?
 – A tymczasem trzymają się wciąż razem.
 – Na razie tyle?
 – Tyle.
 – Trzeba im się dobrać do skóry. Jakbym tam był, to bym sobie z nimi poradził. Ale w zasadzie bez Jezusa oni się nie liczą. Zapomnijmy o nich. Teraz jedynymi naszymi przeciwnikami – podkreślił to słowo „naszymi” – są saduceusze, a właściwie kapłani. Staje przed nami problem, jak ich pokonać. Najprostszym na nich sposobem byłoby zburzyć im świątynię.
 Ale zaraz pożałował swojej gwałtowności.
 – Zburzyć świątynię?! – posłaniec wykrzyknął zgorszony.
 – Chyba nam wystarczą synagogi.
 – Ależ przecież tam jest Święte Świętych. Tam Bóg w sposób szczególny jest obecny.
 Agryppa usiłował się ratować:
 – Ale w ten sposób mielibyśmy kapłanów z głowy.
 – Kapłanów można nawrócić, wymienić, w niedalekiej nawet przyszłości można po prostu obsadzić naszymi ludźmi. Gdy opanujemy Sanhedryn, wtedy na wszystko będziemy mogli sobie pozwolić. Ale na razie musimy odczekać.
 – Dlaczego odkładać?
 – Tu nie chodzi o odkładanie. Ponieśliśmy niebywałe straty przez działalność Jezusa. On przez swoją trzyletnią działalność przeorał cały nasz kraj. Zakwestionował Talmud.
 – Jak uważasz, co zostało przez Niego szczególnie naruszone?
 – Właściwie całość, poprzez stwierdzenie, że Bóg wszystkich kocha. Musimy solidnie popracować, żeby przywrócić porządek w ludzkich głowach, żeby znowu uwierzyli, że to my jesteśmy narodem szczególnie wybranym przez Boga. Straciliśmy przez Jezusa nie tylko autorytet w narodzie, ale odeszło od nas wielu wybitnych ludzi, których przekonał Jezus swoją Ewangelią.
 – O kim myślisz?
 – No choćby o Nikodemie. Tego szkoda najbardziej. Drugiego takiego nieprędko będziemy mieli. Ale nawet Gamaliel już jest nie ten sam. Niby nie przystał oficjalnie do Jezusa, ale już inaczej myśli. Drugi bardzo ważny człowiek – choć to już nie faryzeusz – który przystał do Jezusa, to Józef z Arymatei.
 Agryppa prawie podskoczył:
 – Coś ty powiedział? Józef z Arymatei?
 – Tak.
 – To ja go traktowałem jak swojego przyjaciela, a przynajmniej mieliśmy i mamy wiele wspólnych spraw, i coś podobnego. To niegłupi człowiek i ma prawdziwą głowę do interesów. Żeby aż tak? Nigdy bym się tego po nim nie spodziewał – Agryppa wciąż mówił dalej, trochę do posłańca, trochę do siebie: – No, najwyższy czas, żebyśmy się spotkali i pogadali, to może wszystko da się odwrócić. Ja tam jeszcze nie pojadę. Niechby on do mnie razem z Nikodemem przyjechał. Albo najpierw jeden, potem drugi, albo obaj naraz. Zaproszę ich. Może się uda coś z nimi zrobić. Przecież na nich budowałem mój powrót do Ziemi Świętej, moją przyszłość.
 Tu zamilkł, dopiero po chwili wyrwał się z zamyślenia:
 – No, ale jak na początek, to za bardzo cię wymęczyłem. Nie dziw się, byłem żądny wiadomości z kraju. Powiedz coś o sobie. Jak ci się tutaj podoba.
 Posłaniec rozglądnął się po ogrodzie.
 – Zieleń, fontanny, chłód. Żyć nie umierać – powiedział z zachwytem.
 – A twój pokój?
 – Wspaniały. Cisza, spokój. Spałem jak zabity. Na twoim miejscu nigdy bym stąd nie odchodził.
 – A tymczasem ja tęsknię tak za krajem, że czasem przepłaczę całą noc.