Biblioteka


14. Zesłanie Ducha Świętego



 

Zesłanie Ducha Świętego

 1.  Nie, żeby nie chodzili do świątyni. Wracali właśnie stamtąd całą dwunastką. Chodzili! Nie, żeby nie bywali w synagodze Galilejczyków. Bywali! Ale to już nie było to. Niby wszystko było zwyczajnie. W świątyni trwały nabożeństwa. Chóry śpiewały psalmy, hymny, ludzie recytowali modlitwy, trębacze trąbili, trwały procesje. Kapłani składali ofiary. Rozlegały się ryki zabijanych bydląt, żałosne beczenie owiec, piski, wrzaski ptaków, śmiertelne rzężenie, krew się lała, spływała z ołtarza ofiarnego strumykami, czarny tłusty dym – w zależności od pogody, od tego czy niebo bezchmurne, czy zaciągnięte, czy pogoda bezwietrzna, czy też wiało – kładł się szeroką, ciężką czapą nad Święte Świętych albo szedł prosto w górę, rozwiewany był przez wiatr albo snuł się nisko nad ziemią, wciskał się do ulic, wypełniał place, wchodził do mieszkań, że nie było czym oddychać.
 A więc wszystko było w świątyni tak jak zwykle – jak dawniej. I w synagodze Galilejczyków nic się nie zmieniło. Codziennie rano hazzan zwoływał trąbką ludzi na czytanie Pisma Świętego i na modlitwy. Codziennie, jak dawniej, rozpoczynano ranne spotkania: „Shema Israel – Słuchaj, Izraelu, Bóg twój jest Bogiem jedynym. Będziesz miłował twego Boga z całej twojej duszy…”. Tak było codziennie rano, tak było codziennie w południe, tak było codziennie wieczór – jak dawniej. Chodzili do świątyni, chodzili do synagogi – bo tak trzeba, bo jak nie chodzić. Bo się zawsze chodziło. Bo Jezus też chodził. Ale przecież jakoś wbrew sobie. Jakby z musu czy z przyzwyczajenia. I to chyba było najbardziej dolegliwe dla nich wszystkich.
 Aż kiedyś Janek nie wytrzymał i wypalił do Piotra:
 – A my musimy chodzić tak codziennie do świątyni i do synagogi?
 – A co ci znowu do głowy przyszło? – zapytał Piotr zaskoczony, ale przecież jakby oczekujący, że ktoś wreszcie postawi takie pytanie.
 – E, nic, tak sobie powiedziałem – Janek próbował się wycofać.
 – Nie, mów, co chciałeś powiedzieć – Piotr nalegał.
 – Czy zauważyłeś, że Jezus do nas nigdy nie przyszedł, gdy byliśmy w świątyni czy w synagodze?
 – Bo On do nas przychodził, a nie do obcych ludzi.
 – No tak – Janek zgodził się. Ale tuż zaraz, jak to Janek, metodą skorpiona, co mu nieraz wytykał Tomasz, zaatakował zupełnie z innej strony: – A przyznaj się: ty lubisz teraz chodzić do świątyni i do synagogi?
 – A co, już ci się znudziło? – Piotr znowu go upomniał jak dzieciaka.
 – Bo ja już mam tego dość. – Tu Janek niespodziewanie dla Piotra, dla reszty przysłuchującej się tej rozmowie, rozkleił się: – Oni żyją, zachowują się, odprawiają, świętują, jakby nie było sprawy. Jakby się nic nie stało. A tymczasem nasz Jezus i ich Jezus został przez Piłata zabity i zmartwychwstał – tu Janek przystanął jak osłupiały, z wytrzeszczonymi oczami, z rozrzuconymi ramionami. Zatrzymał wszystkich idących, którzy zaskoczeni wpatrywali się w niego.
 Postał tak chwilę bez drgnienia nawet powiekami, aż się obudził. Rozglądnął się po kolegach, trochę przestraszonych, trochę urzeczonych, i kontynuował:
 – Ale sami powiedzcie, nie jest coś z tego? – dodał onieśmielony, zawstydzony swoim zachowaniem się, tytułem przeproszenia czy wytłumaczenia się.
 Szli jakiś czas w milczeniu. Jakby chcieli ochłonąć po tym szoku, który przeżyli, jakby chcieli przymierzyć się do tego, co Janek powiedział. Pierwszy odezwał się Jakub:
 – A czego ty chcesz?
 – Tak. Co proponujesz? – Piotr poparł Jakuba, jakby prawie o to samo chciał zapytać.
 – Ja nie wiem – Janek znowu był nieśmiałym, zagubionym dzieckiem – tylko mówię to, co czuję. A tak czuję.
 – Uważam – Tomasz nie mógł już dłużej milczeć, gdy tylu go uprzedziło – że Janek ma rację. Wszyscy tak myślimy jak on.
 – To wiemy, ale co z tego wynika? – Piotr zachował swoją pozycję dyrygenta.
 – Ja bym radził trzymać się Wieczernika – proponował Janek. – Sala ogromna. Aż na wyrost. Dom należy do Marty i Magdy, ale mamy go do swojej dyspozycji. Czego chcemy więcej?
 – O co ci chodzi? – Jakub nie rozumiał.
 – Możemy mieć w nim naszą synagogę.
 – Synagogę?! – wykrzyknęli razem Jakub i Piotr.
 – Tak. Naszą synagogę. Mają aleksandryjczycy wspólną z libertynami. A my nie musimy mieć wspólnej z nikim. Możemy mieć własną.
 – I co tam będziemy robić? – dopytywał się Jakub.
 – Będziemy się wspólnie modlić, a wcześniej będziemy czytać Pismo Święte i interpretować, tak jak to robił Jezus.
 – Nie ma zgody – Tomasz zaprotestował. – Czytać Pismo Święte i komentować je należy przed ludźmi albo dla ludzi w krużganku Salomona, tak jak to robił Jezus. Albo jesteśmy Jego apostołami, albo nie.
 Wszyscy umilkli, przyznając rację Tomaszowi.
– W Wieczerniku, jak sama nazwa wskazuje – Janek żartobliwie wyjaśnił – należy spożywać wieczerzę. Ale w ten sposób, jak nas Pan Jezus nauczył.
 – Kiedy? – spytał oględnie Bartłomiej.
 – Codziennie – odpowiedział Janek niefrasobliwie.
 – Codziennie? – wyskoczył Filip pod niebiosy.
 – Tak. Codziennie – Janek spokojnie powtórzył.
 – Czyś ty zwariował? Codziennie chcesz odprawiać Paschę? – zdumiał się Jakub.
 – To wcale nie była Pascha – Janek stwierdził niespodziewanie dla wszystkich, jakby sobie nie zdawał sprawy, co mówi.
 – A co to było? – pytał osłupiały Filip.
 – Wieczerza pożegnalna podobna do Paschy, ale nie Pascha. I kazał, byśmy ją powtarzali. To powtarzajmy. Powtarzajmy. Nawet codziennie. Mamy to samo miejsce. Jesteśmy ci sami. Nie wiem zresztą, jak jeszcze długo. To powtarzajmy. Potem nas rozproszą albo sami się rozproszymy.
 – A baranek? – dopominał się Bartek.
 – A po co ci baranek.
 – Jak to, Pascha bez baranka?
 – A przecież ci tłumaczę, że to nie ma być Pascha. A jak chcesz tak koniecznie, to Pan Jezus jest Barankiem, bo zginął za nas.

 2.  Janek, gdy już miał dość przemówień Tomasza, który zanudzał analizami Księgi Wyjścia, zwłaszcza opisu objawień na Synaju z 19. rozdziału, uciekał z Wieczernika do miasta. Po drodze jeszcze zaglądał do kuchni, skąd dochodziły zapachy pieczonych serników. Zakręcił się zgrabnie przy kucharkach, przymówił się przymilnie, aż mu ukroiły kawał jeszcze ciepłego ciasta, i ruszał w drogę. Dokładnie mówiąc, do jednej z bram miejskich, by obserwować pielgrzymki przybywające na Święto Tygodni, jak to mówili przeważnie apostołowie, choć jemu bardziej podobała się nazwa Pentekoste. Dokuczali mu, że to nazwa grecka, ale on sobie z tego niewiele robił.
 Siadywał gdzieś na podwyższeniu, skąd miałby dobry widok, i czekał. W te ostatnie dni przed świętami nie musiał długo czekać. Nadciąganie kolejnej grupy już z daleka zwiastował głos fletu. Potem jeszcze chwilka i pojawiał się orszak. Na czele szedł muzykant, grający na instrumencie, za nim kroczył wół przeznaczony na ofiarę. Na głowie dźwigał przymocowany wianek, z którego sterczały pozłacane rogi. Za nim dopiero rozciągała się pielgrzymka w tumanie kurzu. Ludzie przeważnie idący pieszo, z tobołkami na plecach i z tobołkami w rękach, ale nierzadko prowadzący osiołki, które niosły na swych grzbietach bagaże albo starszych ludzi.
 Janek, oczywiście, wyczekiwał, czy kolejna pielgrzymka nie będzie z Kafarnaum albo gdzieś z sąsiedniego miasteczka czy wsi, a przynajmniej z Galilei. Bo tu, pod murami świętego miasta, kończyło się wędrowanie. Pielgrzymka zatrzymywała się. Wtedy, gdy kurz opadł, Janek wypatrywał znajomych. A tymczasem działo się wszystko, co było przewidziane zwyczajem. Ludzie zdejmowali z pleców, z osiołków dary, jakie ze sobą przynieśli. Odkręcali z płócien, wyjmowali z worków, przygotowywali do wręczenia. To był przede wszystkim jęczmień, ale i inne zboża, owoce, zwłaszcza suszone figi, rodzynki; pielgrzymi, którzy szli z bliska, przynosili często świeże figi i winogrona. Wybrana delegacja udawała się do kapłanów, by zawiadomić ich o swoim przybyciu. Ci, wraz z lewitami i skarbnikiem świątynnym, czekali na nich przy bramie. Zaproszeni, wychodzili do pielgrzymów, błogosławili ich i prowadzili do świątyni.
 Pielgrzymka ruszała w drogę przez miasto. Janek, gdy natrafił na znajomych, chętnie tę drogę odbywał. Ulica ożywała. Ludzie wychodzili z bram, by przypatrzeć się, kto idzie, skąd idzie, z czym idzie. Kobiety od dzieży, mężczyźni od młota, kielni, świdra, młotka. Pozdrawiali wędrujących, wołali, z uśmiechem machali rękami. Wędrujący odpowiadali na pozdrowienie, radośni, że ich wita stolica, miasto święte, rodacy. Na koniec czasami zdarzała się niespodzianka: bywało, że tuż przed świątynią witał pielgrzymów osobiście sam król Herod Antypas. Złośliwi mówili, że to nie z pobożności, ale z chęci pozyskania sobie ludzi. Tak czy owak wszyscy patrzyli ze wzruszeniem, jak przybrany w szaty pątnicze wkłada na plecy kosz napełniony darami, niesie – jak inni – do świątyni. A tam już rozlegały się pierwsze strofy śpiewanego przez lewitów Psalmu 30:

 – Wysławiam Ciebie, Panie, boś mnie wybawił
    i nie uradowałeś mych wrogów z mojego powodu.
    Panie, mój Boże,
    do Ciebie wołałem, a Tyś mnie uzdrowił.

 Janek znał te zwyczaje na pamięć, ale teraz, ponieważ to był pierwszy dzień świąt Pięćdziesiątnicy, należało być w synagodze albo w świątyni, a przynajmniej ze swoimi braćmi apostołami w Wieczerniku. A tymczasem siedział na kamieniu i nie miał zamiaru nigdzie się ruszać. Był zbuntowany przeciw wszystkiemu i przeciwko wszystkim. Najbardziej na siebie samego: że siedzi tu i przygląda się i wszystko mu się podoba. A tam, w Wieczerniku, Tomasz opowiada, wymądrza się na temat dziesięciorga Bożych Przykazań. Tak jakby się nic nie stało. Jakby Jezusa nie było, jakby nie nauczał, jakby nic nie powiedział, tylko powtarzał to, czego uczyli mniej lub więc sławni rabbi. Podziwiał tylko Maryję – Matkę Jezusa, nie mógł się Jej nadziwić: jak Ona to wszystko wytrzymuje. A specjalnie obserwował Ją, przyglądał się Jej, czekał, że może Ona pierwsza jakoś zareaguje sprzeciwem. Ale nie. Siedziała spokojnie ze spuszczonymi oczami i słuchała tych nudziarstw, które na pewno znała na pamięć. Bo gdyby Ona jakoś się temu gadulstwu sprzeciwiła, gdyby dała znak ruchem głowy, spojrzeniem czy jakimś zniecierpliwionym gestem, to on by wyskoczył. Ale nic. Siedziała w skupieniu i słuchała. No to jemu nie pozostało nic innego jak wyjść. Bo przecież to, co Jezus powiedział, powinno poruszyć ziemię, odmienić bieg historii, odwrócić nową kartę dziejów, otworzyć oczy ślepych na duszy, ożywić sparaliżowanych strachem, wskrzesić umarłych duchem. Uciekł stamtąd, bo już tego nie wytrzymywał, a bał się sprzeciwić, bo wiedział, że doprowadziłby do awantury, której by mu nikt nie wybaczył – „że nawet w takie święto nie potrafi zapanować nad sobą”.
 Siedział na murku i coraz bardziej był zły, przerażony, odpowiedzialny za to, że siedzi i nic nie robi. Wreszcie wstał i jak na wpół przytomny, nie widząc ludzi, domów, nie słysząc gwaru, śmiechów, śpiewów, potrącany przez przechodniów szedł z powrotem do Wieczernika. Nie zważał na to, co się wokół niego dzieje. Nie chciał zważać. Jakby niósł perłę najdroższą na dłoni i wpatrywał się w nią zaczarowany, wiedząc, że gdy oderwie od niej oczy, ona stoczy się i bezpowrotnie przepadnie wśród tych śmieci, które zewsząd go otaczają. Jakby niósł w swej pamięci przekazaną mu tajemnicę, cudowną formułę, którą gdyby choć na ułamek sekundy przestał powtarzać, to zapomni na zawsze, bez najmniejszych możliwości, by do niej powrócić. Szedł jak z naczyniem glinianym w ręku, bojąc się, by się nie potknąć i nie rozlać tego wina, które jest potrzebne do życia.
 Gotowało się w nim wszystko jak w garnku na pełnym ogniu. Przewalały się w nim myśli jak chmury przy oszalałym wietrze. Kłębiły się i rozciągały się. Zbiegały się i oddalały. Uporczywie zbierał wątek, który ciągle tracił. Związywał nim rozpierzchłe, potargane nici. Prawie że trząsł się cały z napięcia. Miał taką jasność widzenia, jak to czasem bywa przed burzą, że odległe plany przybliżają się prawie na wyciągnięcie ręki. Widział tak, jak jastrząb widzi rozciągniętą pod sobą ziemię, odróżnia najmniejszą mysz od wyschłej grudki ziemi czy liścia przepędzanego wiatrem.
 „To jest nie tylko święto dziękczynienia za zbiór jęczmienia i za zbiory wszystkich darów ziemi. Ale za objawienie Tory, objawienie na górze Synaj – prawie przepytywał siebie, jak przepytuje rabin ucznia, jak przepytywał go w chederze jego rabin. – I nie tylko! Za całą Torę: za cały Pentateuch, za prawdę, którą Bóg objawił naszemu narodowi przez świętych mężów i przez święte niewiasty”.
 Tylko ten dotąd prawidłowy nurt rozumowania – rozumowania, które powtarzał każdy prawowierny Izraelita, burzył Janek swoim ewangelicznym protestem: „Ale z tej prawdy Bożej, którą powinniśmy ponieść na cały świat i ogarnąć nią wszystkie narody, ludzkość całą, zrobiliśmy sobie nasz żydowski nacjonalizm. Z Boga ludzkości zrobiliśmy sobie Boga Izraela: Jezus otworzył nam oczy, że zamiast wierzyć w prawdy zawarte w Piśmie, uwierzyliśmy w Talmud”.
 Oburzenie rosło w nim jak spieniona fala. „A więc znowu będzie święto Pentekoste. Będziemy jeść sery, pić mleko – tak jak koczujący pod górą Synaj naród izraelski, czekający na zejście Mojżesza. A to, że zszedł ku nam Jezus, to nawet nie jest wspomniane. To potraktowane jak niebyłe? Gdzie my jesteśmy. Co my robimy? Nic. Albo jeszcze gorzej. Będziemy powtarzać do znudzenia, że umarł na krzyżu, ale Bóg Go wskrzesił. I będziemy powtarzali, że Go widzieliśmy tyle razy. Po co? Czy to jest najważniejsze? Najważniejsze jest to, co potwierdził swoim zmartwychwstaniem. Najważniejsze jest to, czego uczył”.
 Janek wciąż mówił do siebie, nie widząc ludzi, nie zwracając uwagi na domy, nie przejmując się tym, że przechodnie patrzą na niego ze zdziwieniem, uśmiechają się złośliwie czy pobłażliwie. Ale on mówił do siebie dalej: „Czy do nas nie odnosi się przypowieść o tych, co chcą wlać nowe wino do starych bukłaków? Stare obrzędy, stare święta trzymają stare prawdy jak stare bukłaki. Jeżeli w nich zostaniemy, jeżeli w nich będziemy uczestniczyli, obedrą z nas to nowe, czego nauczał Jezus. Trzeba je wymienić, jak się wymienia bukłaki, gdy przychodzi nowe wino”.
 Szedł napięty jak struna. Może mu się zdawało, a może naprawdę szedł na palcach. Ale tak czy owak, czuł, że unosi się nad ziemią, że jest jak anioł, a przynajmniej jak prorok, który został dotknięty przez Boga, posłany przez Boga do miasta konającego z głodu, z worem pełnym pszenicy – byle donieść i wysypać. Idzie do ludu umierającego z pragnienia – on, uginający się pod ciężarem dzbana pełnego żywej wody, schlapanego nią, mokrego od niej, płyną po nim strużki wody po głowie, po twarzy, po włosach, czuje, jak płyną po jego grzbiecie, po ramionach. Jest prawie w niej zanurzony, gdy ludzie wokół wyschnięci jak pieprz. Jeszcze chwilka. Jeszcze chwilka i doniesie, i wysypie, i rozleje dla wszystkich, żeby zanurzali swe ręce aż po łokcie w sypkim ziarnie, żeby pluskali się jak dzieci w tej wodzie, którą im dostarczy w ilości nadmiernej. Już furtka, już brama, już schody, już piętro – drzwi.

 3.  W Wieczerniku nic się nie zmieniło. W dalszym ciągu przemawiał Tomasz. Janek nie chciał tego słuchać. Wystarczyła mu modulacja głosu Tomasza, jego ton głosu, akcenty, ten sposób budowania zdań, powtórzeń nauczony w środowisku faryzeuszy. Za czasów Pana Jezusa przygasły, teraz rozbujały znowu. Nie, nie mógł tego już dłużej słuchać. Spojrzał na Maryję. Na pozór nic się nie zmieniła. Siedziała tak jak przedtem. Niemożliwe. Przyjrzał się Jej dokładniej. Nie! Chyba drzemie! No czemu się nie odezwie. Bo Jej, oczywiście, nie wypada przerywać Tomaszowi. „Ale mnie wypada”. Był już zdecydowany na sto procent. Wiedział, że to będzie nietakt, że Tomasz się na niego obrazi – choć nie na całe życie, to na bardzo długo – ale naprawdę już nie potrafił dłużej tego wytrzymać.
 Nawet nikt nie zwrócił na to uwagi, że wszedł, że kiedyś wyszedł, że go nie było, że przeżył ten wstrząs, który wciąż jeszcze nim targał. Wiedział, że powinien już zacząć mówić. Już! Bo jeżeli natychmiast nie zacznie, to utonie w tej letniej atmosferze – letniej jak woda, która ani nie gasi pragnienia, ani nie orzeźwia. Ale wciąż nie mógł. Coś go trzymało w kleszczach. Wreszcie nadszedł dogodny moment. Kuba zaczął czytać następny fragment:
 „Trzeciego dnia rano rozległy się grzmoty z błyskawicami, a gęsty obłok rozpostarł się nad górą i rozległ się głos potężnej trąby, tak że cały lud przebywający w obozie drżał ze strachu”.
 Janek słuchał tego tekstu nie jak wydarzeń sprzed setek lat, ale odbierał go jakby relację z tego, co się w tej chwili dzieje. Słyszał grzmoty, widział błyskawice, ziemia drżała pod jego stopami, a Kuba dalej czytał:
 – „Mojżesz wyprowadził lud z obozu naprzeciw Boga i ustawił go u stóp góry. Góra Synaj była cała spowita dymem, gdyż Pan zstąpił na nią w ogniu i uniósł się dym z niej jakby z pieca i cała góra bardzo się trzęsła”.
 Janek już nie wytrzymywał tej wizji, tego napięcia, jakie w nim coraz bardziej narastało. Musiał coś z tym zrobić, bo inaczej zdawało mu się, że się rozleci.
 Kuba miał czytać dalej, ale już mu się to nie udało, ponieważ w tym momencie Janek wybiegł na środek izby przed zasłuchanych, a teraz zaskoczonych apostołów i wykrzyknął:
 – I trzęsie się! Czujecie? Ziemia się trzęsie!
 Gdyby piorun strzelił w Wieczernik, z pewnością nie wywołałby takiego wrażenia jak okrzyk Janka. A ten wołał dalej:
– Niebo rozcinają błyskawice! Grzmią pioruny! – tu urwał, wpatrzony ku górze. – Ogień Pana zstępuje z nieba. Bóg objawia nam swoją Torah – swoją prawdę. Mojżesz schodzi z Synaju z tablicami kamiennymi. Ale nie sam! Prowadzi go Syn Boży, Pomazaniec, Mesjasz, Chrystus, nasz Zbawca, Światło Świata. Ogień Boży rozlewa się przez nich. Rozlał Swojego Ducha na nas, dwunastu apostołów i wszystkich, którzy uwierzyli w Jego Ewangelię. Nad każdym z nas świeci Duch Boży jak światło pochodni.
 Jak gdyby odpryskiem świadomości odnotował, że zebrani w Wieczerniku patrzą na niego z przerażeniem, traktują go jak szaleńca. Spojrzał na Maryję. Ta była w niego wpatrzona szeroko otwartymi oczami i z taką w nich radością, z takim uśmiechem na ustach, jakby samego anioła zobaczyła w czasie Zwiastowania – pojawiło się w nim to porównanie nie wiadomo skąd. Ale zaraz przeniósł się wzrokiem na Jakuba i zobaczył, że jeszcze moment, a on zareaguje agresją, wobec tego na gwałt starał się schodzić na ziemię:

  – Kochani, miłujmy się nawzajem,
  bo miłość jest z Boga,
  a każdy, kto kocha,
  narodził się z Boga i zna Boga.
  Kto nie kocha, nie zna Boga.
  Bo Bóg jest miłością.
  W tym się objawiła miłość Boga ku nam,
  że zesłał Syna swego na świat,
  abyśmy życie mieli.
  W tym się ukazuje miłość,
  że nie my pokochaliśmy Boga,
  ale że On sam nas umiłował.

 Janek nie wiedział, skąd mu się te słowa cisną do ust, jak mu się układają w zdania, jak powstają ciągi logiczne. Ale nie przestawał mówić. To napięcie, które w nim narastało od pierwszej wiadomości o zmartwychwstaniu Jezusa, a które potwierdzało Jego naukę o Bogu-Miłości, teraz znalazło swój upust. Nie przypuszczał, że tak się zachowa, że to powie. Ale okoliczności, w jakich się znalazł, były dla niego tym kamieniem, który wywołał lawinę. Nie przypuszczał, że impulsem do jego wystąpienia będzie tekst o objawieniu się Boga na Synaju, ale teraz jakby uspokajał się i utwierdzał w swoim postępowaniu. Przecież to logiczne. Jezus to drugi Mojżesz. Nawet go przerastający, bo jest prawdziwie Synem Bożym. I dlatego wie o Bogu więcej niż tamten. Jak nikt inny na świecie. Więc mówił. Przyłapywał się na tym, że czasem prawie się powtarza, ale nie zwracał na to uwagi:

  – Kochani, jeżeli Bóg tak nas umiłował,
  to i my musimy się wzajemnie pokochać.
  Nikt nigdy Boga nie oglądał.
  Jeżeli kochamy się wzajemnie, Bóg trwa w nas.
  I miłość ku Niemu jest w nas doskonała.
  Poznajemy, że my trwamy w Nim.
  A On w nas.

 Janek przerwał, bo zdawało mu się, że za długo mówi, że już go nikt nie słucha. Rozglądnął się na wpół przytomnym wzrokiem i spostrzegł ze zdumieniem, że sala jest jakby sparaliżowana. Wszyscy wpatrują się w niego jak w objawienie. Najwyraźniej chcą, aby dalej mówił. Znowu odszukał wzrokiem Maryję, czy w Niej też znajdzie potwierdzenie swojego wystąpienia. Ależ tak: Miała szczęśliwy wyraz twarzy, najwyraźniej chłonęła każde jego słowo i czekała na dalsze. Więc mówił, ale już innym głosem, innym tonem, z łagodnym uśmiechem na twarzy:

  – Myśmy poznali i uwierzyli miłości,
  jaką Bóg ma ku nam.
  Bóg jest Miłością:
  Kto trwa w miłości, trwa w Bogu,
  a Bóg trwa w nim.
  Przez to miłość osiąga w nas szczyt,
  że mamy pełną ufność na dzień sądu.
  Ponieważ tak jak On jest
  i my jesteśmy na tym świecie.
  W miłości nie ma lęku,
  bo doskonała miłość usuwa lęk.

 Przerwał, bo spostrzegł, że schodzi na inny temat, a nie chciał tego. Wobec tego powrócił do istotnego tematu, ale był już zmęczony. Zaczął niezdarnie podsumowywać to, co powiedział dotąd. Jakby chciał dopowiedzieć to, czego dotąd nie wymienił, a co potrzebne do pełni obrazu, zbudować syntezę, ale to nie wychodziło. Jednak brnął dalej:

  – My chcemy kochać.
  Bóg pierwszy nas umiłował.
  Jeśliby ktoś mówił: Kocham Boga
  a brata swego by nienawidził, kłamcą jest.
  Nie może miłować Boga, którego nie widzi.
  Takie mamy od Niego przykazanie,
  aby ten, kto miłuje Boga,
  kochał brata swego.

 Skończył zupełnie wyczerpany. Ale wiedział, że musi iść za ciosem. Jeszcze ostatkiem sił podbiegł do Tomasza:
 – No to tańczmy, bo jest się z czego cieszyć. A ty, Kuba, graj – rzucił prośbę w stronę kuzyna Jezusa i zaczął śpiewać: – Hosanna, Hosanna, Hosanna Synowi Dawidowemu.
 Tomasz się trochę ociągał, trochę krygował, a na pewno zazdrościł, że to nie on wygłosił to gorące przemówienie, że to nie on poddał pomysł tańca, że to nie on zaczął śpiewać – ale chyba dostrzegł dla siebie szansę, że to on został wybrany przez Janka, i ruszył, śpiewając swoim tubalnym głosem:

  – Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie,
  Hosanna na wysokości.

 Janek jakby odżył. Już ta chwila milczenia przywróciła mu siły. Ruszył tanecznym krokiem, a za nim ruszyli wszyscy mężczyźni do tańca, tworząc koło. Kobiety wtórowały im do śpiewu oklaskami, któraś miała bębenek, bo zabrzęczał. Przybywało radości, rozmachu. Już izba Wieczernika okazała się za ciasna. Ktoś rzucił hasło:
 – Na podwórzec!
 Janek podjął ten pomysł natychmiast. Trzymając Tomasza za rękę, wytańczył przez drzwi do sieni, Tomasz drugą ręką wyprowadzał kolejnego tancerza, ten swojego sąsiada, i tak cały wąż zaczął spływać do sieni, z niej po schodach na dół, na obszerny podwórzec, otaczający dom. I jakby dopiero tu, jakby dopiero teraz mogli dać upust swojej radości. Jakby dopiero teraz zdali sobie sprawę z tego, co Janek powiedział. A więc tańczyli i śpiewali. Ta gorąca wypowiedź Janka wyzwoliła to, co narastało w nich od pierwszego zetknięcia się przed trzema laty z Jezusem, poprzez wszystkie dnie, tygodnie, miesiące i lata obcowania z Nim, aż po Jego śmierć, zmartwychwstanie i wniebowstąpienie.
 A więc tańczyli. Jakby dopiero teraz uświadomili sobie wielkość prawdy o Bogu-Miłości, którą Jezus głosił na rozmaite sposoby, poprzez przypowieści i cuda, przez kazania i życie swoje, przez kontakty z poszczególnymi ludźmi i tłumami, przez dyskusje z faryzeuszami i kapłanami, z Żydami i poganami.
 A więc tańczyli i śpiewali. Jakby dopiero teraz zdali sobie w pełni sprawę, że ta prawda o Bogu-Miłości ma znaczenie rewolucyjne, które wpłynie w sposób przekraczający wszelakie wyobrażenia na życie Izraela i całej ludzkości. Jakby dopiero teraz zrozumieli, że ta prawda może zupełnie odmienić obraz życia społecznego, stosunki międzyludzkie łączące władców z podwładnymi, ale i kształtujące na nowych zasadach życie rodzinne, życie poszczególnych narodów i państw, również stosunki międzynarodowe, łączące poszczególne państwa.
A więc tańczyli figura za figurą, trzymając się za ręce, jak dzieci kręcące młynka, trzymając się za biodra, klaszcząc w dłonie, podnosząc nogi wysoko w kolanach. Tańczyli i śpiewali. Już dawno skończyli Hosanna, teraz śpiewali swoją radość, swoją nadzieję, wiarę i miłość.
 A więc tańczyli, śpiewali i krzyczeli, sami nie wiedząc co, żeby wykrzyczeć to, czego ich serce już nie było w stanie pomieścić – swój entuzjazm, oczarowanie, zauroczenie Ewangelią.
 Nie zwracali na to uwagi, co się dzieje wokół nich. Jeden tylko Piotr, jak pasterz, który troszczy się o swoją trzodę, bawiącą się niefrasobliwie na polu, wypatrzył, że stanowią obiekt zainteresowania dla ludzi przechodzących drogą, udających się do świątyni, dla ludzi mieszkających w sąsiedztwie, za płotem. Gromadziło się tych gapiów coraz więcej i więcej. No bo i był powód do zdziwień: żeby o takiej wczesnej porze – było około dziewiątej – tańce, śpiewy, okrzyki i to śpiewy, i to okrzyki tak dziwne.
 A oni wciąż tańczyli, uniesieni radością, choć już co niektóry wypadał z kręgu, wyczerpany tańcem. Przysiadał pod ścianą, wydychał zmęczenie, ale nie przestawał towarzyszyć śpiewem orszakowi, który wciąż nie przerywał tańca. A tymczasem liczba widzów wciąż rosła.

 4.  Potrafili się pomieścić, bo ich dom, postawiony w dole, miał prawie z trzech stron stok wzgórza, idący stromo w górę. Teraz ta płaszczyzna, przypominająca amfiteatr, wypełniona była ludźmi, obserwującymi ich pilnie.
 Tańczący, podobnie jak i ci, którzy zmęczeni siedzieli pod ścianą domostwa, zupełnie nie zwracali uwagi na tę nieoczekiwaną widownię. Piotr w pierwszej chwili też wzruszył ramionami – każdemu wolno się gapić. I tak by chyba zostało. Aż w pewnym momencie dobiegł go czyjś komentarz: – „Upili się młodym winem”, zakończony kaskadą śmiechu stojących obok.
 Jakby mu się oczy otwarły. W pierwszej chwili zareagował oburzeniem. Porywczy jak zwykle i gwałtowny, odkrzyknął na wpół żartobliwie:
 – Ci ludzie nie są pijani, jak przypuszczacie, bo dopiero jest godzina dziewiąta rano.
 – No to co to wszystko ma znaczyć? – odpowiedział mu jakiś inny głos.
 – Jesteśmy uczniami Jezusa z Nazaretu.
 – Czyimi? – głos prosił o powtórzenie. – Tego ukrzyżowanego?
 – Tak, tego który umarł na krzyżu! – odkrzyknął.
 Piotr już stał na nogach – sam nie wiedział kiedy. Już wspinał się na wznoszący się ostro w górę kołnierz amfiteatru, aby lepiej widzieć, aby lepiej być widzianym – aby lepiej słyszeć, aby lepiej być słyszanym. Prowadził dialog jak rabin w chederze, jak rabin w bóżnicy, tylko ta bóżnica liczyła setki słuchaczy rozmieszczonych w tak niekonwencjonalnej scenerii.
 – No to z czego się cieszycie? – znowu jakiś inny głos wystrzelił zdziwieniem. – Czyście powariowali?
 – Bo On po trzech dniach zmartwychwstał.
 – Widzieliście Go? – usłyszał pytanie.
 – Wiele razy się nam ukazywał – Piotr kontynuował dialog.
 – No to pokażcie Go. Jest tu między wami?
 – Bóg Go zabrał do nieba.
 – A co wy teraz bez Niego zrobicie? – ktoś kolejny zwrócił jego uwagę.
 – Będziemy głosić Ewangelię Jezusa: naukę o Bogu, który jest miłością.
 – A skąd On to wziął? – ktoś wykrzyknął z niedowierzaniem. – To jakaś nowa nauka?
 – Wszystko z Pisma Świętego. Byle tylko uważnie czytać, z wczuciem się w Ducha Świętego, wszystko to można wyczytać, tak jak On to wyczytał.
 – Ja tam tego nie widzę – ktoś zaprzeczył.
 – Bo i ty, i my wszyscy odzwyczailiśmy się słuchać Ducha Pisma Świętego, a nauczyliśmy się słuchać tłumaczenia faryzejskiego, ich Talmudu. Jezus nawołuje do powrotu do Pisma Świętego a odejścia od Talmudu. On nic nie musiał od siebie dodawać, w Piśmie jest wyraźnie o tym, że Bóg wszystkich ludzi kocha.
 – I Samarytan?
 – Tak, i Samarytan kocha.
 – Czy ty masz dobrze w głowie?
 – A pogan? – już ktoś inny zapytywał.
 – I pogan też! Kocha jak nas!
 – Szaleństwo! Toś ty już nie Izraelita.
 – Wyobraź sobie, że ja uważam się za prawdziwego Izraelitę.
 – A co myślisz wobec tego o faryzeuszach?
 – Że oni też kiedyś przejrzą i staną się prawdziwymi Izraelitami. Takimi jak Jezus naucza.
 Piotr, wsłuchując się w głosy, które wciąż wyrywały się z tłumu, spojrzał w dół. A tam jego chłopcy dalej tańczyli przy wtórze bębenka. Dialog trwał jakoś nad głowami tańczących.
 – A co z narodem wybranym?!
 Ucichło, jakby wiatr zawiał i zmiótł wszystkie szmery z tłumu. Widać było, jak ważne padło pytanie. Piotr spostrzegł to i starając się maksymalnie o precyzję tego, co mówi, zaczął wyraźnie wypowiadać słowo po słowie:
 – Myśmy zostali wybrani, by przekazać prawdę o Bogu-Miłości całemu światu.
 – I tylko tyle? – wystrzeliło pytanie spośród tłumu.
 – I tylko tyle – Piotr potwierdził.
 – Ty jesteś Izraelitą i wystarczy ci to? I zgodzisz się z tym, żeś został zrównany z innymi narodami?
 – On nie Żyd, tylko Galilejczyk, to jemu wystarczy – rozległ się śmiech.
 Do niego dołączył się śmiech jego towarzyszy.
 – Nie, nie – stanął ktoś inny w obronie Piotra. – To nie takie głupie.
 – A ubogich i chorych Bóg też kocha? – ktoś inny dopominał się o dalsze wyjaśnianie.
 Narastały pytania, wzrastał gwar. Tańczący już przerwali swój taniec, posiadali pod ścianą domu, jak kury na grzędzie, przysłuchiwali i przyglądali się, co się działo. Nie wszyscy. Niektórzy włączali się. Pomagali Piotrowi, odpowiadali za niego, gdy nie dosłyszał, gdy nie nadążył z odpowiedziami. Wstawali, podchodzili do tłumu, nawiązywali kontakt z poszczególnymi ludźmi.
 – Kiedy można przyjść pogadać?
 – Bądź kiedy, wciąż ktoś z nas jest tutaj. Albo w świątyni w Krużganku Salomona.
 – A dużo was jest?
 – Jest nas trochę.
 – Nie wracacie do Galilei?
 – Jedni wrócą, no bo tam rodziny ich potrzebują. Niektórzy zostaną, bo tu będą potrzebni.
 – I zbudujemy królestwo Boże, ogarniające wszystkich ludzi dobrej woli.
 – A kto będzie królem?
 – To nie chodzi o ziemskie królestwo – Piotr wyjaśniał – ale duchowe, tak jak Jezus to powiedział Piłatowi. Żeby nie było podziału na Żydów i resztę Izraelitów, Izraelitów i nie-Izraelitów, czyli pogan, grzeszników i niegrzeszników, wolnych i niewolników, bogatych i biednych, zdrowych i chorych. Bo wszyscy są synami jednego, kochającego nas Boga.
 – Co nam radzisz? – znowu jakiś głos go zaatakował.
– Ratujcie się z tego zwariowanego pokolenia – dopiero teraz Piotr wybuchnął, jak koń podcięty ostrogą. – Czy nie widzicie, co się dzieje, ku czemu zmierzamy? Czym się to musi skończyć? To jest jedno wielkie szaleństwo to podkręcanie całego naszego narodu przez faryzeuszów ku nienawiści pogan, dokładnie mówiąc: Rzymian. Nie dajcie się otumaniać, że im chodzi o naszą godność narodową! Bez przerwy wbijają wam w łeb, że Bóg nas wyniósł pod niebiosy, ponad wszystkie narody, że nam się objawił, że jest Bogiem naszym, że zapewnił nam panowanie nad innymi. To jest po pierwsze kłamstwo, a po drugie szaleństwo. To nieprawda, że Bóg nam obiecał władzę nad całym światem. On nie jest naszym Bogiem. On jest Bogiem każdego, kto kocha, kto szanuje drugiego człowieka. Niezależnie od tego czy to jest Samarytanin, czy poganin. Jeżeli ktoś kocha drugiego, wtedy należy do Boga i Bóg jest w nim. Jeżeli nienawidzi, to choćby był Judejczykiem, to choćby był jerozolimczykiem, to choćby był potomkiem Dawidowym w najprostszej linii, ale gdy nienawidzi Samarytan i gardzi Rzymianami, ten nie jest Boży, z nim Bóg nie ma nic wspólnego, należy do szatana, który jest księciem nienawiści.
Przerwał znowu, czekając na reakcję, na pytania. Rozglądnął się po zgromadzonych. Trwała cisza.
Wystrzelił okrzyk – pytanie:
– A tyś nie nasłany przez Rzymian, że tak zachęcasz, żebyśmy ich kochali?!
– Ja nie zachęcam do uważania za braci tylko Rzymian, ale i Greków, i Egipcjan, i barbarzyńców, bo każdego Bóg stworzył.
Wszyscy byli zapatrzeni w niego, zasłuchani w to, co mówił, więc podjął przerwany wątek:
– Ratujcie się przed opętaniem szatańskim, którego najgorszą formą jest nienawiść. Ona doprowadzi każdego człowieka do zniszczenia. Zamiast żyć normalnie, będzie przemyśliwał, jak zniszczyć swojego wroga, prawdziwego czy wyimaginowanego. O tym będzie myślał, o tym będzie śnił, marzył, wszystkie jego działania będą temu podporządkowane. Nienawiść zawładnie jego całą wyobraźnią, całym myśleniem. Nawet gdy nie zdobędzie się na żadne mordercze działanie, to wewnętrznie zupełnie się zniszczy, przepali, uczyni się niezdolnym do twórczego działania. Tak samo stanie się z nami jako narodem. I to dzieje się z nami.
Mówił cały czas pełnym głosem, na ile potrafił. Już nawet nie dlatego, że go ponosił temperament, że przejął się samą sprawą, którą przedkładał, ale po prostu było tylu słuchaczy. Chociaż warunki miał wyśmienite: to wzgórze, pnące się jak trybuna amfiteatru w górę, ale i tak musiał dawać z siebie wszystko, by ich objąć głosem.
– I Jezus to widział dokładnie. I wszystko by Mu podarowali, ale nie podarowali Mu tego, że głosił miłość nieprzyjaciół. Bo dążą do wojny. Dążą do konfrontacji zbrojnej z Rzymem. Tłumaczą to w dodatku prawem Bożym. A w rzeczywistości doprowadzą do zniszczenia naszego narodu. I to była troska Jezusa. Gdy już szedł na Golgotę, powiedział do płaczących nad Nim niewiast: „Nie płaczcie nade mną, ale nad sobą samymi płaczcie i nad synami waszymi. Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: Szczęśliwe łona, które nie rodziły i piersi, które nie karmiły. Wtedy zaczną wołać do gór: »padnijcie na nas« i do pagórków: »przykryjcie nas«”. A więc do tego doprowadzą nas faryzeusze swoją nauką, że wybuchnie wojna i dojdzie do rzezi naszego narodu, do zniszczenia kraju a nawet świętego miasta Jerozolimy i samej świątyni.
W głębi serca dziwił się temu, że mówi, że go na to stać, że się odważył, że go słuchali. Ale miał w sobie radość, że spełnia to, co Jezus polecił: „Idźcie i nauczajcie, cokolwiek wam przekazałem”.
– Na kilka dni przed śmiercią, gdy patrzyliśmy z Góry Oliwnej na Jerozolimę, a zwłaszcza na świątynię, Jezus powiedział: „Widzicie to wszystko? Nie zostanie kamień na kamieniu, który by nie był zwalony”.
Wyczuł, że te ostatnie zdania zrobiły duże wrażenie na słuchaczach. Jakby mróz po nich przeleciał. Jakby usłyszeli najgorsze bluźnierstwo. Nie na darmo kapłani głosili, że świątynia jest niezniszczalna, dopóki w niej trwa służba Boża.
– Ale przecież możemy się uratować, tylko na to trzeba się opamiętać. Odstąpić od drogi nienawiści i wejść na drogę miłości i przebaczenia. Nie dojdzie do wojny, nie zostanie nasze święte miasto zniszczone ani nasza świątynia. Wtedy naprawdę zwyciężymy. Zwyciężymy miłością i zawładniemy światem, gdy nauczymy się go kochać i mu służyć. Bóg nam przebaczy, jak przebaczył Niniwie, gdy tylko będziemy żyć w miłości.
 Skończył. Bo i opadł z sił. I nagle usłyszał oklaski. Całe wzgórze oblepione ludźmi klaskało. Nie spodziewał się tego. Przyglądał się im, jakby ich zobaczył dopiero teraz. A przecież patrzył na nich cały czas. A dopiero teraz rozpoznawał ich. Aż się zdziwił. Byli z całego świata. Partowie, Medowie, Elamici, z Mezopotamii, Kapadocji, Pontu, Frygii, Pamfilii, Egiptu, z Libii, z Rzymu, Kreteńczycy, Arabowie. Nauczył się rozpoznawać po twarzach, turbanach, sposobach uczesania włosów, brody, wąsów, po sukniach, naszyjnikach, ozdobach uszu, rąk, czasem nawet nosa. „Jak oni wszyscy potrafili mnie zrozumieć. Ale jakoś tak, skoro klaskają”. Nagle, przez wciąż trwający deszcz oklasków, przebiło się pytanie:
 – Co mamy robić, bracie?!
 Oklaski umilkły. Piotr odczekał moment, żeby samemu skupić się przed tak odpowiedzialnym zadaniem, a i żeby przygotować słuchaczy na przyjęcie tego, co powie, a potem wyskandował, prawie wystukując słowo po słowie:
 – Kto tylko uwierzy w Ewangelię Jezusa, kto przyjmie, że Bóg kocha każdego człowieka, kto postanowi kochać każdego człowieka, niech żałuje za swoje grzechy, zwłaszcza brak miłości, na znak pokuty niech przyjmie chrzest, niech się do nas dołączy, aby wspólnie z nami Łamać Chleb i jednoczyć się w sposób szczególny ze Słowem Bożym, Jezusem Chrystusem, Zbawcą naszym.
 Wyrósł las rąk i podniosły się okrzyki:
 – My z wami!
 Piotr jak oniemiały patrzył na to dziwowisko, potem zawołał:
– Idziemy do potoku Cedron i tam będziemy chrzcili!
Ruszył pierwszy w dół, za nim apostołowie, do nich dołączył tłum ludzi. Cała procesja. Szli bez końca. Wreszcie ktoś podjął śpiew:

– Hosanna Synowi Dawidowemu,
Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie,
Hosanna na wysokości.

 Szli z radością, zapełniając całą szerokość ulic, którymi schodzili. Przyglądali się im ze zdziwieniem mieszkańcy i przechodnie. Dopytywali się:
 – Co się dzieje? Kto wy jesteście?
 Otrzymywali przeważnie odpowiedź:
 – Myśmy uczniowie Jezusa.
 Aż zeszli do bramy w murach, potem wzdłuż murów – Piotr najwyraźniej chciał chrzcić czystą wodą, powyżej świątyni. Dopiero gdy ją minęli, zeszli już w dół po urwistym zboczu aż do samej wody. Ludzie wchodzili w potok, a apostołowie chrzcili. Mieli pełne ręce roboty, wobec tego ograniczali się przeważnie do krótkiego zapytania:
 – Wierzysz, że Jezus jest Synem Bożym? Wierzysz w to, czego On nauczał, że Bóg jest miłością?
 Woda pluskała po kamieniach, ludzie śpiewali psalmy, panowała atmosfera radości. Naraz Szymek zawołał do Piotra:
 – Jak dalej tak pójdzie, to braknie wody w Cedronie! Będziemy się musieli przenieść nad Jordan!