Biblioteka


III  Oczyszczanie świątyni z heretyków



 

Oczyszczanie świątyni z heretyków

1.  Uzdrowienie paralityka

Szedł jak zwykle rano z Wieczernika do świątyni. Już rześki, bo ranne mycie przyprowadziło go do przytomności, choć noc była krótka – wieczorne spotkanie, jak to już zwyczajem się stało, przeciągnęło się do późna. Tuż przed wyjściem zjadł pospiesznie śniadanie, potem jeszcze załatwiał jakieś bieżące sprawy pieniężne. Te zawsze go męczyły i denerwowały. Było chłodno, słońce jeszcze nie dokuczało. Obok niego szedł Janek i jak zwykle paplał. Ale tego prawie nie słyszał. Z rzadka dolatywały go poszczególne zdania albo słowa. Zbliżali się do świątyni, gdy doszło do niego coś, co go dotkliwie uraziło:
– Widzisz, jak się ludzie oglądają za nami? O, palcem pokazuje. Na ciebie, oczywiście, na ciebie. Ale na mnie też.
– Oj, Janek, Janek, kiedy ty wreszcie wydoroślejesz? Zachowujesz się jak szczeniak. A przecież ci lata lecą. Tego zupełnie po tobie nie widać – powiedział żartobliwie.
Wchodzili do świątyni. I wtedy stało się. To było tak nagle i niespodziewanie, że gdy potem wracał do tego momentu, nawet nie mógł sobie przypomnieć, jak się miała kolejność rzeczy. Tak, byli jacyś ludzie z noszami, którzy zatarasowali przejście. Zatrzymał się więc z Jankiem i patrzył, co będzie dalej. Poznawał. To żebrak, którego spotykał dzień w dzień pod murem świątynnym. Ale zawsze w pozycji siedzącej, ze spokojnym wyrazem twarzy. Teraz nagle zobaczył, jak on cierpi przy zdejmowaniu z noszy. Usłyszał jego jęk i słowa – czy też mu się zdawało, że on coś mówi. Chyba prosił o jałmużnę, bo widział wyciągniętą jego rękę. Nie miał żadnych pieniędzy przy sobie. Zareagował zupełnie spontanicznie. Nie przypuszczał, że się tak potrafi zachować. Nie spodziewał się, że stać go na taki odruch. Szerokim gestem przytulił kalekę do siebie, przejęty wstydem, że nie ma pieniędzy, niepewnością, czy ten biedak w to uwierzy, wyjąkał – sam nie pamięta dokładnie co – że nie ma mu co dać. A więc przygarnął go nieporadnie, świadomy swojej bezsilności i niemocy. Modlił się – trochę w duchu, trochę na głos – o jego uzdrowienie, zawstydzony, że dopiero teraz to mu przyszło do głowy. Chyba zaczął mówić „Ojcze nasz, który jesteś w niebie”, czy „Wysłuchaj mojej prośby, zmiłuj się nad nami grzesznymi”. Nie wiedział, co mówi. Nie wiedział, co mówić. Chciał odejść, przepraszając, ale zatrzymał się. Chyba dlatego, że naraz dojrzał w oczach żebraka, przed momentem jeszcze skrzywionego z bólu, łunę takiego szczęścia w oczach, taką radość rozlaną na twarzy, że prawie od niego odskoczył, jakby mu wyrządził przykrość, jakby go okłamał, jakby jakąś krzywdę mu uczynił. A tamten zeskoczył z noszy, ku zdumieniu tych, którzy go nieśli i Piotra, już rzucił mu się na szyję, objął, przygarnął, całował. I wrzeszczał jak opętany. Akuratnie w jego uszy:
– Chodzę! Chodzę! Chodzę! Bogu niech będą dzięki! I tobie, któryś mi tę łaskę wyprosił!
Piotr stał jeszcze jak porażony, nie dowierzając swoim oczom, swoim uszom. Myślał, że to sen, że to mara, złudzenie. Że za chwilę oprzytomnieje i będzie dalej szedł z Jankiem, który mu będzie plótł, jak to zwykle on, jakieś bajdy. Ale nie. To była rzeczywistość. Zaczęli się zbiegać ludzie, poruszeni krzykiem, ruchem, śmiechem. Wobec tego drgnął – słup milowy tkwiący bezradnie na brzegu drogi – i zaczął oddalać się pospiesznie, powstrzymywany przez Janka, który wołał:
– Poczekaj, poczekaj! Dokąd idziesz? Przecież ludzie nadciągają! Musisz im opowiedzieć. Niech wiedzą, niech widzą, że to Bóg uczynił za przyczyną Jezusa!
Ale nie dał się zatrzymać, oburzony, prawie że wściekły na tę dziecinadę, którą na co dzień znosił, ale teraz była nie do wytrzymania. I parł naprzód, do Krużganku Salomonowego, gdzie miał przecież czytać Pismo i wygłaszać kazanie.

 2.  Aresztowanie Piotra i Jana

 A więc ta okazja nadarzyła się arcykapłanom szybciej, niż się tego spodziewali. To był dzień powszedni: Kajfasz siedział w swojej służbowej izbie, w pobliżu Świętego Świętych, gdy któryś ze strażników świątynnych wpadł:
 – Melduję, że dwóch ludzi uzdrowiło żebraka.
 W Kajfasza jakby strzelił grom z jasnego nieba. Już wszystko wiedział. Wszystko co najgorsze, co przeczuwał, czego w gruncie rzeczy wciąż się spodziewał, czego był pewien, że przyjdzie. Zareagował jak to on. Żeby odwlec tę wiadomość, tę katastrofę, to zburzenie muru spokoju, którym się odgrodził od tamtych strasznych wydarzeń, od Jezusa konającego na krzyżu – Żyda, którego skazał na śmierć. Wobec tego okazało się, że jest przewrażliwiony na punkcie porządku. Poderwał się na swoich pajęczych nóżkach i wrzasnął:
 – Co ty mówisz! Jak ty mówisz! Ja z tego nic nie rozumiem. W meldunku musi być wszystko, żebym ja nie musiał dwa razy ciebie pytać. A więc kto? Jacy ludzie? Znachorzy ze Wschodu, lekarze z Egiptu?
 Ale przecież wiedział, że za chwilę usłyszy z ust zaskoczonego żołnierza to, czego nie chciał, że ten miecz Damoklesa, który mu wciąż wisiał nad głową, spadnie na niego. Tylko jeszcze wciąż nie dawał za wygraną.
 – Kto?! – wrzasnął.
 – Dwaj uczniowie Jezusa.
 – Kiedy to było: wczoraj, przedwczoraj czy przed pół rokiem, kiedy co chwila Jezus kogoś uzdrawiał?
 Nie było żadnych wątpliwości. Ale przecież jakiś pozór starał się znaleźć.
 – Kiedy? – powtórzył.
 – Przed chwilą.
 Już całkiem przegrany, prawie że błagał o ratunek:
 – Jakiego żebraka? Tu żebraków mamy na kopy!
 – Sparaliżowany od urodzenia, w wieku około czterdziestu lat.
 A więc nie miał wyjścia. Musiał się zgodzić na ten fakt. Ostatnim odruchem samoobrony zapytał:
 – Gdzie to było?
 – Przy bramie Pięknej.
 A więc trzeba iść w to, co chciał wierzyć, że zostało zamknięte.
 Stał bezradny – mała wściekła osa zmieciona uderzeniem słoniowatego olbrzyma. Dowiedział się, czego najchętniej wolałby się nie dowiedzieć. Jeszcze jakiś czas wpatrywał się okiem bazyliszka w swojego podwładnego, a potem już ostrożnie zapytał, licząc wciąż na odwołanie wyroku, jaki już zapadł:
 – Rozmawiałeś z uzdrowionym?
 – Tak, rozmawiałem.
 – Odpowiada się: Tak, wasza świątobliwość.
 Ale to powiedział mechanicznie, wciąż pochłonięty wiadomością, która go zbiła z nóg jak sztormowa fala.
 – Co to było? – spytał zmęczonym głosem.
 – A więc tego paralityka wnosili właśnie jego krewni, jak co dzień, do świątyni. Zdejmowali go z noszy, żeby go umieścić przy bramie, gdzie on co dzień prosi ludzi o jałmużnę. A właśnie w tym samym czasie wchodziło dwóch uczniów Jezusa do świątyni.
 – Nazwiska! Znasz? – warknął Kajfasz.
 – Szymon-Piotr i Jan, syn Zebedeusza z Kafarnaum w Galilei. Zatrzymali się, żeby dać im przejście, a żebrak, korzystając z sytuacji, poprosił ich o wsparcie. Wtedy starszy…
 – A więc Piotr – mruknął Kajfasz do siebie.
 – … powiedział – ciągnął żołnierz: „Nie mam srebra ani złota, ale co mam, to ci daję: w imię Jezusa Chrystusa z Nazaretu – chodź!”
 – No i co? No i co? – Kajfasz podganiał opowiadającego.
 – No i, jak mi powiedział sparaliżowany: poczuł władzę w nogach i stopach, zerwał się, stanął i chodził, i wszedł z nimi do świątyni, chodząc i skacząc, i wielbiąc Boga.
 – Tyś go znał wcześniej?
 – Jak bym go nie znał. Każdy go znał.
 – Mówi się: wasza świątobliwość! – Kajfasz krzyknął.
 – Wasza świątobliwość też go znał, bo on tam żebrał od zawsze. Wszyscy go znali. I zrobił się hałas na całą świątynię. I tak doszła ta wiadomość do nas. A ja przybiegłem do waszej świątobliwości.
 – Gdzie on teraz jest?
 – W Krużganku Salomona i przemawia do tłumów, które go nie odstępują.
 – Kto? Uzdrowiony?
 – Nie! Ten starszy.
– Mówi się: wasza świątobliwość. A gdzie jest uzdrowiony?
– Przy nim. Przy nich – poprawił się – bo ten młody też jest z nimi.
– To Jan – mruknął Kajfasz do siebie. – No to ja tam idę, a ty biegnij do byłego najwyższego kapłana, Annasza. On tu gdzieś jest i niech też tam przyjdzie. Ludzi dużo?
– W Krużganku Salomona, wasza świątobliwość, już się nie mieszczą. Wylewają się na Dziedziniec Pogan.
– Dowódca straży jest u siebie?
– Tak jest, wasza świątobliwość – żołnierz już przestrzegał wymieniania tytułów.
– Poproś go do mnie.
Izba dowódcy znajdowała się w pobliżu, za moment już był u niego.
– Z pewnością wiesz, co się dzieje u Salomona – zapytał Annasz.
– To ja przysłałem żołnierza, by cię powiadomił, wasza świątobliwość.
– Co radzisz?
– Nic się nie dzieje. Jest spokój. Nie ma powodu do jakiejś interwencji.
Kajfasz tymczasem miał w uszach krzyk Antypasa a przed oczami jego twarz wściekłego psa. I nie mógł, nie był w stanie inaczej zareagować, jak zareagował:
– Trzeba ich natychmiast uwięzić.
– Ale za co? – dowódca się bronił.
– Nie wiem za co. Ale uwięzić. Bo nie mam zamiaru świecić oczami przed Antypasem ani za siebie, ani za ciebie. Wyrażam się dostatecznie jasno, dowódco straży Świątyni?
– Zrozumiałem, wasza świątobliwość – odpowiedział.
Ale Kajfasz się opamiętał:
– Jak to „za co”? Ty mnie pytasz „za co”? To ty nie wiesz za co? Ty, dowódca straży?
Najwyraźniej zanosiło się na awanturę. Z izby dyżurnej wysuwali się pospiesznie żołnierze, zostawiając swojego dowódcę na pastwę najwyższego kapłana, który coraz bardziej głos podnosił:
– A czego oni uczą? No powiedz, czego? Nie wiesz? To ty nie wiesz, czego w twojej świątyni uczą apostołowie Jezusa? Ty, który jesteś za tę świątynię odpowiedzialny? Nie zainteresowałeś się tym?
Ale gdy dowódca nie spieszył się z odpowiedzią, Kajfasz nie wytrzymał i sam sobie odpowiedział, już krzycząc pełnym głosem:
– Dokładnie tego, czego nauczał Jezus z Nazaretu skazany na śmierć! Właśnie za to skazany, czego nauczał! – wykrzyknął, stając twarzą w twarz przed dowódcą straży, z wyciągniętymi w górę ramionami, jakby chciał dosięgnąć do jego głowy. – Tak czy nie? Odpowiadaj.
– Tak – odpowiedział krótko, myśląc, że sprawa się zakończy.
Ale nic z tego. Kajfasz krzyczał dalej:
– Ty mówisz „tak”! I co z tego? Pozwalasz im na szerzenie tych bredni! Godzisz się na to! Że oni pod twoim bokiem, na twoich oczach robią ludziom wodę z mózgu, za co powinni zawisnąć na krzyżach!! Tak jak Tamten!! – teraz już nie krzyczał, a wrzeszczał jak opętany, wyrzucając z siebie swój strach, swoją klęskę.
– Nie było rozkazu – dowódca prawie że wszedł mu w słowo.
– Nie było rozkazu! Nie było rozkazu! – Kajfasz pienił się z wściekłości jak oszalały, podskakując na swoich pajęczych nóżkach. – Czy ty jesteś prostym żołdakiem, czy dowódcą?! Czy ty nosisz na karku głowę, czy głąba?! Jak ty nie umiesz myśleć, to nie nadajesz się na dowódcę!
– Jeżeli wasza świątobliwość tak uważa, to proszę mnie zdjąć z tego stanowiska.
Dopiero to przyprowadziło Kajfasza do przytomności. Zamrugał małymi oczkami i zaczął mówić spokojnym tonem, jakby nic nie zaszło, jakby przed chwilą nie poniewierał swoim podwładnym jak śmieciem.
– Tylko jeszcze jedno: Ludzi jest dużo. Ostrzegam: nie chcę mieć w świątyni żadnych zamieszek. Nie bierz wielu żołnierzy. Tylko paru. Zachować się bez hałasu, bez awantur. Delikatnie, nawet uprzejmie wyprowadzić z tłumu i do więzienia. Jutro przyjdą do Sanhedrynu na przesłuchanie.

 U Salomona było nie pełno, a kopiato. I cicho. Ktoś przemawiał, a tłum trwał zasłuchany. Kajfasz wraz z paroma kapłanami, strażnikami świątynnymi, których dowódca zebrał po drodze, przepychał się przez zbity gąszcz ludzi, najpierw nie kontrolując, co jest treścią wygłaszanej mowy, aż nagle przystanął. Zafrapował go kolejny passus:
 – On nas nauczył patrzeć inaczej na ludzkie cierpienie. Dotąd patrzyłem tak, jak tego uczą faryzeusze: Jeżeli ktoś chory, sparaliżowany, trędowaty, to sam sobie winien, bo Bóg go skarał za jego grzechy. Jeżeli ktoś biedny, bez majątku, bez pracy, to wszystko dlatego, że jest grzesznikiem i za grzechy w taki sposób został ukarany przez sprawiedliwego Boga.
 Kajfasz, choć stał jeszcze daleko od Piotra, a nawet go zupełnie nie widział, słyszał wszystko dokładnie, każde słowo, bo cisza panowała w tłumie, jakby makiem siał. Ludzie stali zasłuchani, spragnieni tego słowa, a Piotr mówił spokojnie dalej:
 – Ale Jezus nam powiedział, że to nieprawda, czego nauczają faryzeusze, bo Bóg jest miłością i na nikim się nie mści. Kocha wszystko i wszystkich. Również grzeszników. A może nawet zwłaszcza grzeszników. Tak jak matka kocha szczególnie swoje dziecko kalekie. Jezus nauczył nas patrzeć na chorych, na biednych. Nie, aby mówić: „O, dobrze mu tak. Jeżeli zgrzeszył, to niech cierpi. Jeżeli zgrzeszył on albo jego przodkowie, to należy mu się za to kara”. Jezus nauczył nas patrzeć na nich z litością, ze współczuciem. Rozsyłając nas na nauczanie, nakazywał nieść im pomoc.
 – Mówcą to on nie jest – Kajfasz mówił prawie do siebie, a trochę do stojącego obok niego od dłuższej chwili Annasza. – Ale durniem też nie jest, jak mi się zdawało. Wie, co chce powiedzieć, i to mówi. A przecież to jest najważniejsze u mówcy.
 A tymczasem Piotr ciągnął:
 – Jezus powiedział, że na sądzie Bożym będziemy pytani właśnie o takie czyny. Pamiętam dobrze, jak nas pouczał, kiedy to na końcu świata Najwyższy Sędzia zwróci się do tych po prawej Jego stronie: „Byłem głodny, a daliście mi jeść; byłem spragniony, a daliście mi pić; byłem chory, a odwiedziliście mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do mnie”. I nie uwierzycie, ale Jezus zakończył ten obraz zdaniem, które mi do dziś dźwięczy w uszach i którego do dziś nie jestem w stanie zgłębić. Powiedział: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”.
 Zgromadzeni ludzie już nie tylko słuchali tego, co Piotr mówił, ale zdawali się chłonąć jego słowa, jak gąbka chłonie wodę.
 – Pytacie mnie, jak doszło do tego, że sparaliżowany jest zdrowy. Ja sam nie wiem. Po prostu zareagowałem tak, jak reagował Jezus, gdy spotkał jakąś wielką ludzką biedę. Ulitowałem się nad bratem moim, który przy zdejmowaniu z noszy bardzo cierpiał.
 Kajfasz zdecydował, że już wystarczy, że już nic ważnego nie będzie więcej powiedziane, mruknął do dowódcy straży:
 – Idziemy.
 Ten powtórzył to słowo do kapłanów i do strażników, jakby każdy musiał być osobno poruszony, pociągnięty tym rozkazem jak marionetka. Ruszyli energicznie, rozpychając tłum. Kajfasz w towarzystwie swoich sekretarzy odwrócił się i zaczął się powoli wydostawać z ciżby.
 Piotr wciąż nie widział żołnierzy, bo podchodzili z boku, ale Janek, który jak zwykle strzygł oczami na wszystkie strony, pierwszy zauważył ich i szepnął do niego:
 – Idą po nas.
 Ten jakby nie usłyszał, kończył spokojnie rozpoczętą myśl, aż do chwili, gdy doszło do niego oświadczenie dowódcy straży:
 – Jesteście aresztowani. Idziecie z nami.
 Zobaczył sprzeciw i rozpacz w oczach młodszego i usłyszał jego pytanie:
 – Za co?
 – Powołujecie się na człowieka skazanego na śmierć za bunt. Jesteście więc, jak On, buntownikami. Nie próbujcie stawiać oporu.
 – Idziemy, Janek – Piotr zamknął sprawę. – Raz zdradziliśmy Jezusa. To wystarczy. Drugi raz już się Go nie zaprę. Zresztą, ty rób, co chcesz.
 – Ja z tobą – Janek był dzielny. – A co, ukrzyżują nas? – wyszeptał mu prawie w ucho.
 Ale ten nie odpowiedział, bo ludzie nie dawali, rzucając się im na szyję, ściskając ręce, całując. Potem również nie odstępowali ich aż do końca – aż bramy więzienne się za nimi nie zatrzasnęły.
 

  3.  Piotr i Jan przed Sanhedrynem

 Nie byli jeszcze dotąd nigdy w więzieniu. Nie wiedzieli, czym jest to piekło na ziemi. Zostali wciśnięci do lochu, w którym było pełno ludzi. Tak pełno, że zdawało się, iż nikt się już więcej nie zmieści. Wgnieciono ich w tę masę ciał, skotłowanych na małej przestrzeni w niesamowitym smrodzie. Ugrzęźli natychmiast w ludzkich odchodach po kostki, po kolana, szturchani, przepychani, odpychani od kraty, od powietrza, od słońca – od wolności – w głąb lochu łokciami, kuksańcami, aż po samą ścianę skalną. Bo ci najsilniejsi trzymali się krat. Janek tym wszystkim przerażony, zszokowany wczepił się w Piotra i ryczał jak dziecko. Piotr gładził go po włosach, tłumaczył, pocieszał. A gdy to nie pomogło, zaczął poważnie:
 – Chcesz wyjść stąd natychmiast?
 – Chcę.
 – To powiedz tylko, że się wyrzekasz Jezusa, że nie wierzysz w Jego Ewangelię, a wypuszczą cię natychmiast. Tylko mi powiedz, a zawołam strażnika.
 – Nie! – wykrzyknął. Ale przestał płakać.
 Gdy tak tkwili wepchnięci w ścianę skalną, padło pytanie, które paść musiało:
 – A wy kto? Bo chyba nie z naszych?
 – A kto wy? – Piotr odpowiedział pytaniem na pytanie.
 – My zeloci – oświadczył pytający.
 – A my uczniowie Jezusa. Mnie na imię Piotr, a mój towarzysz to Janek.
 – A mnie zwą Elia. Ale czy to nie między wami jest jeden z naszych?
 – Tak, Szymek.
 – Jak się zwał, tak się zwał. Ale jest.
 – Wy jesteście od tego Jezusa – odezwał się drugi – którego ukrzyżowali z naszymi ludźmi?
 – Od Tego.
 – I tyś do Niego przystał? A nie wyglądasz na głupiego. Przecież tamten to wariat. Miał się za króla Judejczyków.
 – Stary, nie rozpędzaj się – uciszył go jego towarzysz. – Gdy krzyżują Rzymianie, to sprawa jasna. Ale gdy pod krzyżem sterczą na dodatek najwyżsi kapłani i faryzeusze, to podejrzane.
 – Widziałem własnymi oczami napis. Stało wyraźnie: „Król żydowski” – towarzysz upierał się przy swoim.
 – Nie bądź dzieckiem. Nie wszystko, co napisane, jest prawdziwe. Wciskają ci głupotę w mózg, a ty uważasz się za oświeconego. Zresztą, po co się mamy domyślać, skoro możemy się spytać. – Zwrócił się do Piotra: – No powiedz, za co Jezusa powiesili?
 – Nauczał, że Bóg jest miłością.
 – E, stary, bez przesady – Elia się zaśmiał. – Za to jeszcze nikogo nie ukrzyżowali.
 – A jak myślisz, za co nas tu wcisnęli? – Piotr nie dał się zbić z tropu.
 – No, to ja się ciebie pytam.
 – Za naukę, którą głosiłem w świątyni – Piotr odpowiedział. – W Krużganku Salomona.
 – A coś mówił?
 – To, co usłyszałem od Jezusa.
 – No gadaj wreszcie – zdenerwował się towarzysz Eliasza.
 – Co się wnerwiasz. Czasu mamy a mamy – uspokajał go Elia.
 – Mówiłem o tym – Piotr zaczął spokojnie – że nieprawda, czego nauczają faryzeusze: nieprawda, że Bóg się mści za grzechy, nieprawda, że Bóg ludzi karze chorobą, nędzą, niepowodzeniem, wczesną śmiercią, nieprawda że ten, kto umiera na krzyżu, na pewno idzie do piekła.
 – A nie jest tak?! – któryś z przysłuchujących się rozmowie wykrzyknął.
 – No – uspokoił go Elia. – Na to by wyszło, że jak nas ukrzyżują, to też pójdziemy w piekło.
 – My nie, bo walczymy o słuszną sprawę.
 – Albo – albo. Faryzeusze mówią, że gdyby Pan Bóg chciał, to by nie dopuścił do ukrzyżowania – Elia starał się myśleć logicznie.
 – Co ty im wierzysz.
 – A powiedzieć ci, co Jezus przed śmiercią obiecał wiszącemu obok na krzyżu? – zapytał Piotr.
 – No co?
 – Ja tego nie słyszałem, bo mnie pod krzyżem nie było, ale kobiety mi powtórzyły – Piotr przyznał lojalnie.
 – No mówże, co Jezus powiedział naszemu człowiekowi.
 – Dziś jeszcze ze mną będziesz w raju.
 – Nie gadaj! Jezus to powiedział? To On jest nasz! – wykrzyknął z zachwytem.
 Ktoś zaczął śpiewać psalm:

 – Kto się w opiekę odda Panu swemu,
   a całym sercem szczerze ufa Jemu…

 Najpierw podchwyciło pieśń parę głosów, potem kilka, a wreszcie cała jaskinia zaczęła huczeć śpiewem:

 – Śmiele rzec może: Mam obrońcę Boga,
   nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga.

 Noc przemodlili – na przemian ze snem. I to nie tylko Piotr i Janek, ale wszyscy więźniowie. Wpadali w panikę, potem windowali się na szczyty bohaterstwa i determinacji. Ostatecznie nad ranem zasnęli i spali, dopóki ich nie obudził strażnik więzienny, który przyniósł posiłek. Koło południa Piotr i Janek zostali wyprowadzeni.
 – Dokąd idziemy? – zapytał Piotr.
 – Do Sanhedrynu – brzmiała odpowiedź.
 – Jezusa też tam prowadzili – powiedział Janek trochę do Piotra, trochę do siebie.
 Jeszcze kazali im na dziedzińcu porządnie się wyszorować z tego gnoju, który ich cały oblepił, zdjąć szaty, wyprać do czysta, żeby nie śmierdziały. I dopiero tacy wyszorowani, choć jeszcze mokrzy, zostali wyprowadzeni z więzienia.
 Jednego się nie spodziewali: przed bramą czekał na nich tłumek ludzi, z uzdrowionym paralitykiem na czele. Gdy tylko się pokazali w bramie, ludzie zaczęli wiwatować na ich cześć. Piotr i Janek patrzyli na nich zaskoczeni, mrużąc oczy od światła.
 – Nie damy wam krzywdy zrobić! – usłyszeli między innymi i taki okrzyk.
 Do ich orszaku przyłączało się coraz więcej ludzi. Widać, że wiadomość o uzdrowieniu rozeszła się po mieście.
 Najpierw jakiś czas czekali przed budynkiem Sanhedrynu. Do środka wprowadzono ich na popołudniową sesję. Przytłoczyło ich mroczne wnętrze. Znaleźli się na półokrągłej płaszczyźnie. Przed sobą mieli stalle. Panował tam zwyczajny rozgardiasz, jak przed każdym posiedzeniem: dostojnicy schodzili się, witali, zajmowali swoje miejsca. A oni stali i przyglądali się. Za sobą mieli widownię, na którą na razie nikogo nie wpuszczono. Tłum musiał czekać na zewnątrz. Tylko uzdrowiony żebrak nie dał sobie wytłumaczyć. Upierał się, twierdząc, że:
 – Jeżeli apostołowie mają być sądzeni, to i ja też.
 – Co ty pleciesz – tłumaczyli mu. – Przecież to oni cię uzdrowili w imię Jezusa.
 – Tak, ale i ja wierzę w Jezusa. Gdybym nie uwierzył, nie byłbym uzdrowiony.
 Ale i tak musiał zostać na zewnątrz.
 Rozglądali się pilnie we dwójkę po zgromadzonych dostojnikach, wyszukując znajome twarze. Ale niewielu takich było. Oprócz Annasza i Kajfasza znali z rodziny arcykapłańskiej Jana i Aleksandra, z faryzeuszów Gamaliela. Prawie w ostatniej chwili doszedł Nikodem i Józef z Arymatei. Jakby się przypadkiem dowiedzieli o posiedzeniu. Ich obecność podbudowała niebywale Piotra i Janka.
 Wreszcie rozpoczęło się przesłuchanie. Kajfasz, który przewodniczył zebraniu, zastukał laską i zwracając się do oskarżonych, zawołał:
 – Czyją mocą – ale tu poprawił się i powiedział: – w czyim imieniu uczyniliście to?
 Piotr, który uważał, że do niego zostało to pytanie skierowane, nie zrozumiał go.
 – O co on pyta? – szepnął do Janka.
 – Pyta się, kto uzdrowił chorego.
 – Przecież on wie, że nie ja, tylko Pan Bóg.
 – Pyta cię, to powiedz.
 Wobec tego Piotr zaczął mówić. Jeszcze zawahał się, jak zatytułować swoich słuchaczy, ale w końcu zdecydował się:
 – Przełożeni ludu i starsi, jeżeli przesłuchujecie nas dzisiaj w sprawie dobrodziejstwa, dzięki któremu chory człowiek odzyskał zdrowie, to niech będzie wiadomo wam wszystkim i całemu ludowi Izraela, że stało się to w imię Jezusa Syna Bożego. Wyście Go zabili, uważając, że nauczał nieprawdę. I myśmy sądzili, że tak to być musi, skoro Bóg dopuścił na Niego śmierć krzyżową. Ale Go wskrzesił, potwierdzając tym samym, że Jezus miał rację.
 Przerwał mu Aleksander z rodziny arcykapłańskiej, krewny Annasza:
 – Co to znaczy: „wyście Go zabili”. Kto ty jesteś? Czy zdajesz sobie sprawę, do kogo ty mówisz? Jaką ty szkołę kończyłeś, kto był twoim rabinem?
 – Ja jestem rybak z Kafarnaum w Galilei. Nie chodziłem do żadnej rabinackiej szkoły.
 – No to jak ty śmiesz w ogóle zabierać głos w sprawach teologicznych, a jeszcze w dodatku krytykować – wybuchnął Aleksander.
 Ale pomylił się, jeżeli sądził, że w ten sposób upokorzy Piotra. Ten odparł z prostotą:
 – Moim nauczycielem nie był żaden rabin, tylko Jezus z Nazaretu, który zresztą znał Pentateuch, Psalmy i Proroków jak nikt na świecie. On naszą Dwunastkę a potem i Siedemdziesiątkę dwójkę uczył czytać i rozumieć Pismo Święte.
 Odpowiedział Aleksander, już spokojnie:
 – Nie pytam się, kto był nauczycielem Jezusa, bo byśmy zeszli już całkiem z tematu. Jedno ci chcę powiedzieć: Jezus został skazany na śmierć decyzją Sanhedrynu, najwyższej władzy Izraela, za to, że fałszywie interpretował Pismo Święte, że Jego interpretacja tekstów odbiegała od wykładu, którego uczyli nasi ojcowie, jak i obecnie żyjący mężowie Sanhedrynu.
 Ale wtedy poprosił o głos Nikodem. Kajfasz spostrzegł to i zarządził przerwę:
 – Teraz niech straż wyprowadzi oskarżonych, a Sanhedryn przedyskutuje problem.
 Dopiero gdy oskarżeni wyszli, głos zabrał Nikodem:
 – Słucham cię, Aleksandrze, ze zdumieniem i jeżeli tak mówisz, to chyba nie byłeś obecny wtedy, gdy Jezusa sądził Sanhedryn. Było całkiem inaczej. A już co do tej jednozgodności, to chcę ci przypomnieć, że ja oczywiście nie znam całokształtu nauki Jezusa, ale w tym zakresie, w jakim ją znam, zupełnie się z nią zgadzam. Zresztą nie jestem jedyny w Sanhedrynie, który ma takie zdanie.
 Kajfasz wykorzystał przerwę w przemówieniu Nikodema:
 – Cicho, sza, żadne spory. Mamy co innego na głowie. Odpowiedzcie mi na pytanie: co mamy zrobić z tymi ludźmi?
 – Wypuścić ich na wolność – Nikodem nie widział problemu.
 Ale to już było za wiele dla Aleksandra:
 – Mój kolega, Nikodem, jest jak zwykle tolerancyjny. Ale ostrzegam, żebyśmy nie nadużywali tego sposobu traktowania sprawy. Zwłaszcza w stosunku do wyznawców Jezusa. Lepiej w zarodku zdusić tę herezję, zanim nie zacznie prawdziwie nam zagrażać. Chcę wam uprzytomnić, że może już wkrótce ktoś wezwie nas do odpowiedzialności za to, co robimy – zrobił w tym miejscu wymowną przerwę. Tuż zaraz dodał: – Ktoś, kto stanie na czele naszego narodu.
 Chociaż nie powiedział więcej, wszystkim było wiadomo, że Aleksander myśli o Agryppie. Atmosfera się zagęściła. Odpowiedzi podjął się Gamaliel, który swoim zwyczajem chciał sytuację rozładować.
 – To ludzie nieuczeni – Gamaliel usiłował całą sprawę brać na rozum: – jak sami zdążyliście się o tym przekonać. Powtarzają jak papugi to, co usłyszeli od Jezusa. Takie nauczanie, bez głębszej podbudowy intelektualnej, ma krótkie nogi. Ja bym radził nie zajmować się nimi. Nie traktować ich poważnie. Niech sobie uczą. Ludzie sami od nich odstąpią.
 – No i jak zwykle, Gamaliel – Sokrates naszych faryzeuszów! – zakpił Aleksander.
 – Bądźcie rozsądni i liczcie się z realiami – Józef z Arymatei zaczął od innej strony. – Całe miasto jest poruszone. Wszyscy znali tego żebraka od zawsze. I został cudownie uleczony. Jeżeli skażecie uzdrowicieli, nikt nie będzie rozumował inaczej jak tak, że działacie przeciw Bogu po raz kolejny.
 Zapanowała cisza. Wystąpienie Józefa zrobiło wrażenie. Po chwili Annasz zabrał głos. Zaczął polubownie:
 – Trafiłeś w dziesiątkę. Myślę, że to jest najważniejsze. Jeżeli będziemy chcieli ukarać ich, to nie w tych okolicznościach, które zaistniały. Ostatecznie mamy ich w Jerozolimie. No, ale musimy wyjść z twarzą. Proponuję, żeby zażądać, by nie głosili nauki Jezusa. Wtedy dopiero można ich zwolnić.
 Piotr i Janek czekali w przedsionku. Z pewnością byliby miotani sprzecznymi uczuciami. Podobnie jak w więzieniu. Tylko teraz był wraz z nimi uzdrowiony. A on nie miał żadnych wątpliwości:
 – Nie ma się ich co bać. Jak ich znam, nic nam nie zrobią. Oni się boją tłumów. Jeżeli Bóg dał wam łaskę sprawienia cudu, to nie na to, żeby was zniszczyć, ale żebyście nadal głosili Ewangelię Jezusa. Spokojna głowa. Uwolnią was na pewno.
 – Tak myślisz? – Janek nie był przekonany. – Żaden wyrok śmierci? Żadne krzyżowanie? – dopytywał się.
 – Ale gdzie tam. Gdzie tam! – uzdrowiony machał lekceważąco ręką.
 I okazało się, że właśnie on miał rację. Gdy weszli na salę posiedzeń Świętego Zgromadzenia, usłyszeli z ust Kajfasza dość chaotyczne przemówienie na temat świętości i mądrości Sanhedrynu. Wreszcie zaczął mówić o konkretach. Swoim skrzeczącym głosem powiedział:
 – Święty Sanhedryn w swojej łaskawości i wyrozumiałości wypuszcza was na wolność. Stawia wam tylko jeden zakaz: Nie wolno wam nauczać. Wcale. Ani o Jezusie i o tym, co On głosił, ani w ogóle. – Zauważył niewątpliwie odruch protestu, jaki pojawił się na twarzy Piotra, i zareplikował: – Każdy jest do czegoś stworzony. Każdy ma swoje powołanie. Tyś sam powiedział, że jesteś rybakiem. Ja bym tego nie potrafił. Zajmij się swoją robotą. Nauczanie zostaw tym, którzy pokończyli szkoły, całe lata spędzili przy wybitnych rabinach, żeby nauczyć się rozumienia Pisma Świętego. Ty powróć do Kafarnaum i chwytaj ryby. To jest twoje powołanie.
 – A On, gdy mnie powołał na swego ucznia, powiedział mi akurat coś przeciwnego – Piotr po prostu oświadczył.
 – Kto „On”? – podskoczył Kajfasz.
 – Jezus. Powiedział: „Odtąd już ludzi łowić będziesz”.
 – Ty zapomnij o Jezusie! Ty zapomnij o Nim! – Kajfasz nagle oszalał. – To było, ale przeszło. Już nie ma! Zajmij się swoją robotą, mówię.
 Piotr, który już chciał wybuchnąć, zdołał zapanować nad sobą i z głębi duszy, jak tylko mógł najpoważniej i najuczciwiej zwrócił się do wpatrzonych w niego ludzi, jakby miał przed sobą przyjaciół, a nie przeciwników.
 – Rozsądźcie, czy słuszne jest w oczach Bożych bardziej być posłusznym wam, czy Bogu. Bo my nie możemy nie mówić tego, cośmy widzieli i słyszeli.
 I już go nie obchodziło, co oni mówili. Miał najgłębszą świadomość, że wygłasza swoje przekonanie, od którego nie odstąpi tak długo, jak długo będzie żył na tej ziemi. I już nie słuchał tego, co wykrzykiwał Kajfasz, Aleksander i inni. Nie obchodziły go ich groźby.

 4.  Plan zniszczenia apostołów

 – Zadowolony? – zapytał Kajfasz Annasza, gdy wracali z Sanhedrynu do swojej rezydencji.
 – Dlaczego mam być niezadowolony? Lektyka wygodna, tragarze dobrze niosą – odpowiedział prowokacyjnie.
 – Nic, ja się tylko tak pytam – Kajfasz nie dał się złapać na tę przynętę.
 – A więc, jak chcesz naprawdę wiedzieć, to jestem niezadowolony, wściekły, zrozpaczony – Annasz mówił na pozór opanowany, ale przecież był tak wzburzony, że się prawie trząsł.
 – A co się stało? – Kajfasz położył rękę na ramieniu swojego teścia.
 – Bo ja się ciebie pytam, po co ten cały cyrk. Na to, żebyśmy wrócili do punktu wyjścia? A nawet gorzej. Teraz myśmy są przegrani, a oni zwycięzcami – Annasz mówił podniesionym głosem.
 – Jakimi zwycięzcami? Zostali uwięzieni, osądzeni, wreszcie uwolnieni z naszej łaski – Kajfasz tłumaczył niepewnie.
 – Dlaczegoś ty jest taki głupi? Ja się temu nie mogę nadziwić, dlaczego ja mam takiego głupiego zięcia.
 Teraz Kajfasz się wściekł:
 – To jakeś jest taki mądry – zaczął, podskakując na siedzeniu – to powiedz, co należało robić.
 – Uspokój się, nie wrzeszcz. Ludzie się oglądają za naszą lektyką.
 – A niech patrzą! Ja nie zaczynałem tej awantury tylko ty!
 – Bo należało ich wychłostać – Annasz krótko zamknął sprawę.
 – I to jest cała twoja mądrość? Co by to dało?
 – Więcej nie mam nic do powiedzenia – Annasz uciął.
 – Ale ja nie rozumiem – jego zięć chciał coś więcej wiedzieć.
 – Ty nic nie rozumiesz. Wsadziłeś nos w pieniądze i nic innego cię nie obchodzi. I nie czujesz już, jak ludzie rozumują?
 – A jak rozumują?
 – Zapomniałeś, dlaczego ukrzyżowaliśmy Jezusa?
 Kajfasz nie odpowiedział, spodziewając się jakiejś pułapki.
 – Myśmy Go nie ukrzyżowali, aby Go zabić jako człowieka – Annasz spokojnie tłumaczył. – Ale żeby ludzi przekonać, że Bóg od Niego odstąpił. Że wzgardził Nim, jak i całą Jego Ewangelią. Myśmy Go na to ukrzyżowali, żeby ludzie przekonali się, że Ewangelia, z nauką o miłości Boga ku wszystkim ludziom, jest bzdurą. Tak czy nie? Odpowiadaj.
 Ale Kajfasz milczał.
 – No bo przecież jak ludzie rozumują. Kto zawisnął na krzyżu, od tego Bóg odstąpił…
 Annasz chciał dalej mówić, ale Kajfasz jeszcze raz się wściekł:
 – Przestań, przestań, ja już nie mogę słuchać o tym, że to nieprawda, że Bóg się mści na grzesznikach! Daj mi święty spokój! A zresztą, co ma wspólnego jedno z drugim?!
 – Trzeba ich było ukrzyżować – Annasz stanowczo oświadczył.
 – Kogo chciałeś znowu ukrzyżować?
 – Piotra i Jana – odpowiedział.
 – Czyś ty zwariował? Przecież nie mamy prawa.
 – A ponieważ nie mamy prawa – Annasz spokojnie odparowywał cios – to należało ich wychłostać. To nie to samo, ale prawie to samo. I zobaczyłbyś, że skończyłaby się ich popularność. Ludzie odstąpiliby od nich, tak jak odstąpili od Jezusa powieszonego na krzyżu.
 Kajfasz zamilkł. Nie spodziewał się takiego wniosku. Annasz znowu zaimponował mu. Wreszcie po chwili zdobył się na odpowiedź:
 – To jakeś taki mądry, czemuś tego nie powiedział w Sanhedrynie?
 – Bo mi teraz dopiero to przyszło do głowy – Annasz przyznał się zgaszony, prawie że załamany.
 – A jak ci to przyszło do głowy? – Kajfasz się zaciekawił.
 – Przypomniałem sobie przemówienie Piotra, które wygłaszał wczoraj u Salomona. On o tym mówił, że Bóg kocha również grzesznika. Ale jak znam życie, on jeszcze długo tak może mówić. A ludzie swoje wiedzą. Faryzeusze wszystkim wbijają to w głowę dzień po dniu w synagogach. Biegu rzeki patykiem nie odwrócisz.
 Ale Kajfasz zapalił się do tej myśli:
 – Nic nie jest stracone! Przyłapiemy ich przy najbliższej okazji.
 – Myślisz, że nie posłuchają zakazu i będą znowu nauczać w świątyni? Wciąż mówiłeś, że są tchórze – Annasz uważał sprawę za zakończoną.
 – Ale może się odważą. Przyłapiemy ich wcześniej czy później – Kajfasz coraz bardziej był wzięty pomysłem Annasza. – Ale to trzeba będzie przygotować perfekcyjnie. Ściągnąć całą Jerozolimę na to widowisko. Nagłośnić sprawę, zrobić z tego sensację i wychłostać.
 – A jak nie posłuchają?
 – To znowu wychłostać. I tak dookoła. Aż się ludzie śmiać z nich będą, że są chłopcami do bicia.
 – Ale czy znajdzie się chętny do biczowania?
 Annasz się nie spodziewał, że tym pytaniem wyleje na głowę Kajfasza wiadro zimnej wody. Kajfasz przycichł, skurczył się, prawie go nie było. Annasz mówił dalej:
 – Przecież to cudotwórcy. Wszyscy o tym wiedzą. Na cudotwórcę nikt się nie ośmieli podnieść ręki. Mnie już nie obchodzi, czyją mocą, Boską czy szatańską, działają. Ale tak ludzie reagują. Żołnierze też ludzie. Im też może przyjść do głowy, że gdy któryś z nich uderzy, to mu ręka odpadnie albo oślepnie, albo ogłuchnie, albo piorun z nieba spadnie i go zabije? Albo nawet nie zaraz zostanie ukarany, ale potem coś złego mu się przydarzy.
 – No to co zrobimy? – Kajfasz był znowu bezradny jak dziecko. – Może ich przygotować. Może namówić, obiecać nagrodę.
 – Nagroda to zawsze dobry pomysł. Ale myślę, że w ostatnim momencie – Annasz mówił teraz powoli – tak, w ostatnim momencie trzeba zastosować stary żołnierski chwyt.
 – Jaki? – Kajfasz prawie że wychodził ze skóry.
 A Annasz powiedział szeptem w ucho Kajfasza:
 – Trzeba ich przed tą operacją po prostu upić.

 5. Wyprawa Piłata przeciw Samarytanom

 Gdy wreszcie zdarzyło się, że byli sami przy kolacji – bo tak to dzień w dzień jacyś goście, a w ciągu dnia Piłat bez przerwy był albo zajęty, albo nieobecny – Claudia zapytała go:
 – Nic o tym nie mówisz, a wszystko wskazuje na to, że przygotowujesz się do jakiejś wyprawy wojskowej.
 – Nie mówiłem ci? – udawał zdziwienie. – A tak mi się jakoś zdawało, że rozmawialiśmy o tym.
 – Nie, ani słowa – zdecydowanie zaprzeczyła.
 – Do Samarii. Dokładnie rzecz biorąc, na górę Garizim. To święta góra Samarytan – objaśniał ją, jakby o niej nic nie wiedziała. – Tam składają ofiary Bogu. Prawie taka świętość jak dla Żydów świątynia jerozolimska.
 – A po cóż tam ta ekspedycja? – Claudia nie ustępowała, chociaż wyraźnie czuła, że jej małżonek odpowiada z najwyższą niechęcią na jej pytania, udając uprzejmość.
 – Pojawił się jakiś prorok czy jasnowidz i twierdzi, że na tej górze są zakopane naczynia liturgiczne Mojżesza czy coś takiego. Mają się tam udać procesjonalnie wszyscy mężczyźni. Prorok zarządził, że mężczyźni ci mają być uzbrojeni.
 – Ale co wy tam będziecie robić? – Claudia domagała się odpowiedzi.
 – No właśnie. Prorok zarządził, że mężczyźni ci mają być uzbrojeni. A ja tego zakazałem. Oni oświadczyli, że się nie podporządkują.
 – Po co ty się w to mieszasz. A gdy cię nie posłuchają i przyjdą uzbrojeni, to co zrobisz?
 – Zaatakuję ich.
 – Po co ich zaczepiasz? Zostaw, z fanatykami nie ma sensu wdawać się w dyskusję – powiedziała wstrząśnięta Claudia.
 – Dla mnie prowokacja. Chcą wojny – będą ją mieli. Ja wypełniam antyżydowską politykę cezara Tyberiusza.
 – Ale zastanów się i powiedz mi szczerze – tu Claudia wpatrzyła się pilnie w oczy swojego męża – czy ta wyprawa przeciw Samarytanom nie ma jeszcze innych motywów.
 Piłat spuścił wzrok:
 – Niewątpliwie, każdy czyn ma na ogół nie jedno a parę uzasadnień – odpowiedział wymijająco.
 – Bo może się mylę, ale ta wyprawa ma za powód Agryppę.
 – Jak to rozumiesz? Wytłumacz – Piłat poderwał głowę i popatrzył wściekły na żonę.
 – Chcesz go przebić. Ty chcesz pokazać Izraelitom, że jesteś ich przyjacielem a wrogiem Samarytan. Chcesz się przypodobać Żydom, zyskać sympatię za to, że zaatakujesz ich odwiecznych wrogów.
 – Może – Piłat opuścił głowę. – Ale powód główny: sam Tyberiusz.
 – Jeżeli z niczym się nie liczysz, to weź i to pod uwagę, że Tyberiusz zbliża się do osiemdziesiątki. No, jeszcze mu kawałek do osiemdziesiątki. Dopiero w listopadzie będzie miał siedemdziesiąt siedem lat. Jak mówią, aktualnie choruje.
 – Ale niegroźnie.
 – A gdyby nawet: jak myślisz, kto będzie następcą?
 Piłat zasępił się i spuścił po raz drugi głowę:
 – Caligula. Mówiliśmy już o tym – powiedział po chwili ściszonym głosem.
 – Wystarczy? Nie chcę ci przypominać, bo sam mówiłeś, że przyjaźni się z nim Herod Agryppa.
 – Jaka tam przyjaźń – Piłat się rzucił. – Znasz Agryppę. Ten się przyjaźni z tymi, którzy mu pomogą odzyskać tron w Jerozolimie.
 – Dobrze, że to wiesz, jaki on jest. A to znaczy, że jest tym groźniejszy dla ciebie – Claudia wciąż liczyła na to, że przekona męża. Ale daremnie.
Piłat stanowczo odrzekł:
– Ale póki co, Tyberiusz żyje i oby żył sto lat. Za sprytny jest, zbyt podejrzliwy jest, żeby dał się zabić. A takiego zdrowia, jak on ma, życzyłby sobie każdy cezar. – Podniósł się od stołu. – A tobie przyrzekam, że bez potrzeby nie uderzę.
– Myślałam, że więcej uzyskam przez tę rozmowę, że zrezygnujesz z wyprawy na Samarytan.
– Już wszystkie rozkazy poszły. Cała machina rozkręcona. To niemożliwe.
Claudia, podnosząc się również od stołu, rozczarowana westchnęła:
– Wobec tego powiem ci coś, o czym już mówiliśmy, ale co, zwłaszcza obecnie, wydaje mi się, że jest bardzo znaczące.
– O czym myślisz? – spytał Piłat niecierpliwie.
– O legacie Syrii, Viteliuszu. Upłynęło trochę czasu od śmierci Sejana, a do tego czasu nie odezwał się, nie zaprosił cię, nie przyjechał. A przedtem było zupełnie inaczej. Czeka? Czy kazano mu czekać na twoje potknięcie, na twój błąd? Dlatego proszę cię, zrezygnuj z wyprawy na Samarytan. Odwołaj wszystko, choćby cię to miało kosztować dużo pieniędzy i dużo upokorzenia.
– Wiesz, że nie lubię gróźb – Piłat odrzekł szorstko.
– To wiem. Ale wiem również, że jesteś lepszym politykiem niż żołnierzem, chociaż świadomie uprawiasz odmienną grę. Wobec tego liczę na to, że jako polityk wycofasz się.