Biblioteka


VII Gaius Julius Caesar Augustus Germanicus - Vulgo Caligula



 

Gaius Julius Caesar Augustus Germanicus – Vulgo Caligula

1. Śmierć Tyberiusza

„To już dziesięć lat – powtarzał sobie – to już dziesięć lat. Jak ja mogłem wytrzymać na tej okropnie nudnej wysepce”. Ta myśl od pewnego czasu prześladowała go nieustannie. Przecież już wszystko tu znał na pamięć – każdą drogę, każdą ścieżkę. Z uporem maniaka sprawdzał, czy jeszcze znajdzie coś nieznajomego. Schodził na dół serpentynami aż do samego miniaturowego portu, gdzie cumowały łodzie i łódki. Przyglądał się, przysłuchiwał się gwarowi targowiska, które się obok niego kłębiło. Wracał pod górę z tym samym co zawsze zmęczeniem. – Jedyną satysfakcją było, że pomimo iż liczył już sobie prawie 78 lat, wciąż pokonywał tę trasę tak samo jak przed dziesięciu laty, podżartowując z towarzyszącego mu Caliguli, że ten się szybciej męczy niż on. Po obiedzie wychodził na spacer – „jak zawsze od dziesięciu lat”, co go najbardziej teraz denerwowało – nad urwisko skalne, wpadające prawie pionowo do morza. Wieczorami słuchał przed zaśnięciem w jesienne, zimowe ale i wiosenne niepogody huku fal.
Codziennie miał przy posiłkach, na spacerach tych samych ludzi – nie lubił zmian. Znał ich odezwania się, ich słownik, reakcje, zachowania na pamięć. Tyle lat budował, konstruował umiejętnie, żeby ta dworska maszyna funkcjonowała bezbłędnie. Dobierał ludzi, określał funkcje, żeby dostarczanie informacji odbywało się bez zakłóceń i żeby przekaz poleceń, rozkazów następował natychmiast.
Wszyscy w Rzymie i nie tylko w Rzymie wiedzieli, że cezar na Capri wyłączył się z działalności państwowej i zajmuje się swoimi prywatnymi sprawami. Ciekawsi mogli nawet zbierać informacje, co cezara najbardziej interesuje, absorbuje, pochłania, angażuje. Jedni dowiadywali się o tym, że cezar jest kolekcjonerem dzieł sztuki, że kolekcjonuje dzieła o tematyce erotycznej. Inni, że sprowadza atrakcyjne dziewczyny na wyspę, jeszcze inni, że chłopców. A więc nawet i o to zadbał, co się nazywa sensacją albo skandalami z dworu cesarskiego. Po to, by mieć wolną rękę w sprawowaniu rządów cesarstwem. I teraz, gdy to wszystko funkcjonowało jak precyzyjny aparat, zatęsknił za Rzymem. Stwierdził, że nie można żyć wyłącznie w wartowni, ale trzeba powrócić do normalnego życia. Wychodzić na Forum Romanum, zapraszać do siebie przyjaciół, bawić się w teatrze, zobaczyć znowu Rzym przecięty Tybrem. Kiedyś, tytułem próby, powiedział do Caliguli:
– A co byś ty na to powiedział, gdybyśmy powrócili do Rzymu.
Ten się zdziwił:
– A po co? Czy coś tu źle funkcjonuje?
Zaraz potem, niczym Caligula mógł przekazać tę jego propozycję Macronowi, zapytał Macrona o to samo. Ten wpadł wprost w panikę:
– Czy zdajesz sobie sprawę, najjaśniejszy panie, jakie to pociągnie koszty i jakie stworzy zagrożenia dla ciebie?
A więc dwaj najbliżsi mu ludzie nie zrozumieli, że on chciałby choć trochę – bo już niewiele lat mu na pewno pozostało – choć trochę pożyć jak normalny człowiek, a nie być wyłącznie narzędziem do kierowania imperium rzymskim.
Na drugi dzień już we dwójkę – niewątpliwie porozumieli się przedtem ze sobą – umiejętnie poczęli go odwodzić od tego pomysłu, tylko że wybrali złą drogę, bo poczęli wykazywać, jakie to zalety ma sposób rządzenia właśnie z Capri i że Rzym jako rezydencja jest dla cezara bardzo niekorzystny. Wobec tego przystał, że tytułem próby pojedzie tylko na jakiś czas do Rzymu. A potem zastanowią się, co dalej.
Podjęto więc prace przygotowawcze, które przeciągały się w nieskończoność, bo liczono na to, że się rozmyśli. A tymczasem on się spieszył i coraz bardziej się niecierpliwił. Ale trudności prawdziwe czy fikcyjne piętrzyły się. Doszło do tego, że zamiast być w Rzymie już jesienią, zanim rozpoczną się sztormy zimowe, a przynajmniej zimowe niepogody, przesunięto sprawę do zimy, sądząc, że zrezygnuje i przełoży na wiosnę swoją wyprawę. Ale on był na skraju wytrzymałości i polecił ruszać natychmiast, gdy tylko uspokoi się morze. Caligula ani Macron nie próbowali żadnych wybiegów, widząc, w jakim stanie jest cezar.
Więc już tak na pożegnanie chodził po ścieżkach, na których znał każdy kamień, przy których rosły znane mu na pamięć krzaczki. I dłużej nie mógł tego wytrzymać. Jeszcze ratowały go wschody i zachody, na które – jak mówił – mógłby się patrzeć cały dzień, ale cóż, gdy w zimie często niebo było zachmurzone i zimny wiatr zwiewał go z jego samotnego miejsca na skale. Wobec tego wracał do swojego pałacu, którego ilość schodów też znał na pamięć, zaszywał się w swoim gabinecie i nie chciał nikogo widzieć, bo widział ich codziennie tych samych przez ostatnie dziesięć lat przynajmniej.
Aż wreszcie wypłynęli. Wielka armada statków, łodzi i łódek przepełnionych jego ludźmi, niepewnymi swego losu w tym nowym miejscu, które się nazywało Rzymem. A nie zdawali sobie sprawy i to ich nie interesowało, jak on jest szczęśliwy, że opuszcza tę wieżę wartowniczą, w której zmarnował swoje najważniejsze lata. Z całą satysfakcją postawił nogę na stałym lądzie, bo Capri nigdy tak nie traktował, najwyżej jak tratwę mniej lub więcej stabilną. I ruszył w drogę. W prawdziwą drogę, po prawdziwym gościńcu. Zobaczył prawdziwe drzewa, prawdziwe domy, bo to, co było na Capri, wciąż sprawiało na nim wrażenie dekoracji z kiepskiego teatru. Widział prawdziwych ludzi w robocie przy domach, w robocie na polu. Bo na Capri zdawało mu się, że nikt prawdziwie nie pracuje. Cieszył się każdym nowym odkryciem, każdym nowym szczegółem jak dziecko. Tylko nie miał z kim się podzielić swoimi radościami, bo wszyscy, którzy obok niego siedzieli, jechali na koniach czy szli, byli przeciwni i marzyli o jednym: o powrocie.
I chyba to nie były tylko marzenia. Oni zrobili wszystko, co w ich mocy, by zmusić go do powrotu, żeby go zniechęcić, żeby się po prostu rozczarował, umęczył tym nowym życiem. I tak, w miarę jak zbliżali się do stolicy, nasilały się uroczystości powitalne – ludzie, szpalery ludzi, bramy triumfalne, przemówienia nudne i banalne, na które musiał odpowiadać, bo to przecież republika i każdy obywatel rzymski powinien być uszanowany.
A już zupełnie dobił go sam Rzym. Jeszcze daleko na przedmieściach przywitały go masy biedaków skandowanymi okrzykami: Panem et circenses. Dobili go gladiatorzy, którzy gdzieś w pobliżu mieli swoją dzielnicę, a na spotkanie z nim ustawili się w szpalerze, uzbrojeni po zęby, wołający rytmicznie: Ave, caesar, morituri te salutant. A gdy jeszcze sobie wyobraził, że będzie miał dni wypełnione rozmowami na Forum Romanum z obywatelami rzymskimi, że będzie musiał siedzieć w honorowej loży i patrzeć na walki gladiatorów, których nie znosił, zatęsknił za Capri. Za spokojem tego miejsca, gdzie nic takiego nie musiał. Dał znak.
– Zatrzymać kolumnę cesarską.
– Coś się stało? Źle się czujesz? – natychmiast był przy nim Caligula i Macron.
– Nie, nie. Wszystko jest w porządku. Ale wracamy.
– Jak to? – już nikt nie brał pod uwagę nawet w najskrytszych marzeniach tej ewentualności. Bo przecież byli w Rzymie. – Senat czeka.
– Prześlijcie mu wyrazy uszanowania i podziękowania. Drugim razem przyjedziemy na dłuższy pobyt. Tym razem wystarczy.

W powrotnej drodze rozchorował się. To było silne przeziębienie. Chyba zbyt długo stał z odkrytą głową, wysłuchując przemówień, a przecież pogoda była nie najlepsza – jak to bywa pod koniec lutego i z początkiem marca, a on miał już te swoje 78 lat i przyzwyczajony do cieplarnianych warunków życia na Capri.
Już był w Zatoce Neapolitańskiej, ale nadszedł sztorm. Morze rozkołysało się do niemożliwości. O przeprawie nie było mowy. Zatrzymał się w Misenun, w pałacu po Lukullusie. Słabł. Gorączka zżerała mu siły. Do tego źle się czuł w tych obcych, ogromnych, zimnych pomieszczeniach. Aparat służby, który budował tyle lat, był wyraźnie rozregulowany. Jakoś nie przewidział w nim sytuacji, że kiedyś będzie chory na wyjeździe.
W którymś dniu spostrzegł, że Caligula, nachylony nad jego łożem, patrzy na niego jak na nieboszczyka. Nie dał po sobie poznać, że to zobaczył. Wyczuł coś więcej, że już zapadły decyzje między Caligulą a Macronem, że już została podzielona władza, rozdzielony jego cesarski majątek. Wobec tego starał się za wszelką cenę stanąć na nogi, aby udowodnić, że nie jest nieboszczykiem. Ale skutek był przeciwny. To było za wcześnie. Musiał położyć się jeszcze raz.
Aż któregoś dnia Caligula został zaalarmowany przez służbę:
– Jego wysokość umiera.
Wpadł do cesarskiej sypialni, ale to jeszcze nie był koniec. Tylko zasłabnięcie. Postawił straż przy drzwiach, zakazał wpuszczania do wnętrza kogokolwiek poza Macronem. I czekał na śmierć. Po jakimś czasie żołnierz przyszedł, oznajmując, że najjaśniejszy pan już czuje się dobrze i woła o posiłek. Pobiegł Macron. Za nim Caligula. Gdy po dłuższym czasie wrócili, oświadczyli, że cezar już stygnie.
Co się działo w pokoju Tyberiusza, tego nikt nie wie. Najbliższa służba, przygotowując zmarłego do pochówku, szeptała między sobą, że został uduszony poduszkami.

 
2.  Dymisja Kajfasza

Lucjusz Viteliusz wybierał się do Palestyny tysiąc razy i tysiąc razy z tego rezygnował. Nie chciało mu się. Po prostu za daleko. Choć to nieprawda. Raczej nie miał interesu. Może to najgłębsza prawda. Wiedział, że przy Piłacie nie zarobi. Ten za bardzo surowy, żeby mu pozwolił na ściąganie jakichś pieniędzy.
Choć mu się to przecież należało. Okazał przecież Żydom wielką łaskę: oddał im szaty pontyfikalne najwyższego kapłana. Dotąd były przechowywane przez namiestnika cesarskiego. I z powodu nich wybuchały przed każdym prawie świętem awantury, a przynajmniej droczenia się: a to dostaną, a to nie dostaną. A bez szat pontyfikalnych najwyższy kapłan nie mógł sprawować nabożeństw. Mistrzem w dokuczaniu był Piłat. Mistrzem w takich targach. Stąd coraz dochodziły do Viteliusza – jako do legata Syrii sprawującego władzę nadrzędną nad Palestyną – odgłosy tych utarczek. Aby je zakończyć, bo mu się wydały niepoważne, oddał szaty Kajfaszowi, zaskarbiając sobie dozgonną wdzięczność. Ale to było mu za mało.
Przyszedł wreszcie czas, że Piłat został odesłany do Rzymu za zbrodnię nad Samarytanami, popełnioną na górze Garizim, a on – Viteliusz – mógł przyjechać po to, co mu się słusznie należało od Żydów prócz wdzięczności. Oficjalnie pojechał tam jako legat Syrii, aby nadzorować stan przejściowy po usunięciu Piłata i wprowadzić w urząd nowego namiestnika. A nieoficjalnie: spodziewał się sowitej nagrody.
Najpierw był w Cezarei Nadmorskiej i musiał przyznać, że miasto wygląda, jak zawsze, doskonale. Zbudowane przez Heroda Wielkiego prawie od zera, radowało go rozmachem, porządkiem i czystością. Przyzwyczajony do arabskiej beztroski, brudu, bałaganu, tu był urzeczony atmosferą greckiego stylu. A już sam pałac był szczytem prostoty, porządku i czystości. Przestrzenne wnętrza, nieidące w pion ale właśnie w poziom. Jasne, z wielkimi otworami okiennymi. Przepiękny park. No i port. Zbudowany w niebezpiecznym miejscu, skazanym na zagładę, wchodził dumnie w morze potężnymi kamiennymi nabrzeżami.
Oprowadzał go po tych obiektach następca Piłata, młode rzymskie chłopię – jak go w myślach określał – pełne podziwu dla tych wspaniałości, które tu odkrył. Również Viteliusz patrzył z zachwytem na groble, promenady, baseny, wieże, mury, kolosalne posągi, zwłaszcza Augusta i Romy.
Żal mu było Piłata, który włączył się w kontynuację dzieła Herodowego. Pałac zastał w idealnym stanie. Widział, co Piłat wniósł w to dzieło, zresztą mówili oprowadzający o tym dziwnym człowieku, który tu wykonał tak wielką pracę. Jak rzadko który namiestnik. Inni, świadomi tego, że są na krótko, nie inwestowali albo inwestowali minimalnie.
Potem Viteliusz udał się do Jerozolimy. Zajechał do pałacu Heroda Wielkiego, rezydencji namiestników rzymskich na czas ich pobytów w Jerozolimie. Pałac sam – podobnie jak pałac w Cezarei – zastał idealnie utrzymany, przygotowany na przyjście następcy.
Nie spieszył się do spotkania z Kajfaszem. Dawał mu czas do namysłu, czyli do zdeklarowania się i przygotowania odpowiedniej kwoty pieniędzy za wyświadczoną mu łaskę. Rozmawiał z dowódcą wojskowym, z urzędnikami. Viteliusza interesowały zwłaszcza finanse, a szczególnie – jak mieszkańcy Palestyny składają podatek osobisty. Mógł stwierdzić, że nie jest źle.
Ale wreszcie uznał, że nadszedł czas na tę najważniejszą dla niego sprawę. Wezwał Kajfasza. Ten przyszedł do niego razem z Annaszem. Choć Viteliusz wolałby być z nim sam na sam. Ale w końcu wszystko jedno. Kajfasz od wejścia mówił do niego w superlatywach, pokłonach, uśmiechach, dziękczynieniach:
– Czy może być większe szczęście. Czy może być większa radość dla miasta świętego, że przyjmuje w swoich murach największego dobrodzieja i łaskawcę.
Viteliusz słuchał tego paplania i w coraz bardziej wyraźny sposób stwierdzał, że nigdy nie cierpiał Kajfasza, a teraz wprost go nienawidzi. „Jak ja go mogłem tyle czasu tolerować na tym stanowisku. No, właściwie to było w gestii tutejszego namiestnika – usprawiedliwiał się przed sobą – ale przecież ja też miałem coś do powiedzenia”. Wreszcie uznał, że dość tego i trzeba przejść do istoty rzeczy. Oświadczył całkiem niedwuznacznie, czego oczekuje od Kajfasza:
– Mamy ostatnio dużo nieprzewidzianych wydatków i musimy szukać możliwości uzupełnienia naszych zasobów finansowych.
– Czy ja dobrze słyszę? – Kajfasz zatrzymał się jak rozpędzony w locie ptak. – Tego bym nawet nie przypuszczał. Żeby imperium, najpotężniejsze odkąd świat istnieje, miało jakieś trudności. A zwłaszcza finansowe. To my mamy prawdziwe trudności finansowe: żyjemy z dobrowolnych składek naszych wiernych, a mamy na głowie dalszą budowę świątyni, bo nasz król Herod, którego nazywamy Wielkim, budowlę zaczął, ale nie skończył.
Annasz, choć przyzwyczajony do sposobu prowadzenia rozmowy przez swojego zięcia, zaniepokoił się, czy on tym razem nie przeszarżował. Czy Viteliusz ma na tyle cierpliwości, by wysłuchać go do końca. Bo gdy nie będzie miał, to może dojść do katastrofy. A tymczasem Kajfasz grał dalej nędzarza:
– Ale może byśmy sobie i tak poradzili, tylko niestety prokurator Piłat, którego odwołałeś, ograbił skarbiec świątynny na budowę akweduktu dla miasta.
Viteliusz wysłuchał tego tłumaczenia resztką cierpliwości:
– Innymi słowy, nie jesteś w stanie mi pomóc.
– Niestety. Przynajmniej w tej chwili. W przyszłości, gdy jakoś okrzepniemy po tym ostatnim…
– Uważam – już nie pozwolił mu skończyć – że masz złe nastawienie do spraw naszego państwa – Viteliusz zmienił ton na oficjalny – i niniejszym odwołuję cię ze stanowiska najwyższego kapłana.
– Chwileczkę – Kajfasz doskoczył do Viteliusza z wyciągniętymi rękami. – Ja jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa. Ja powiedziałem tylko, że mamy trudności, ale to nie znaczy…
Viteliusz machnął ręką, przerywając mu, i zwróciwszy się do Annasza, zapytał:
– Masz kogoś na następcę?
– Mój syn Jonathan – ten odpowiedział bez namysłu, jakby czekał na to pytanie.
Kajfasz zamarł kolejny raz, był chyba pewien, że jego teść weźmie go w obronę. Teraz, słysząc odpowiedź Annasza, rzucił się na niego z rozczapierzonymi dłońmi:
– Ty zdrajco! – wykrzyknął.
Ale znowu został powstrzymany słowami Viteliusza:
– Zgadzam się i mianuję Jonathana, syna Annasza, najwyższym kapłanem. Równocześnie zobowiązuję go, aby wywdzięczył się za oddanie mu szat pontyfikalnych.
Wstał, aby oddalić się, pozostawiając Kajfasza i Annasza samym sobie. Ale w drodze do drzwi zatrzymał go Kajfasz:
– Żebyś nie pożałował. Wobec tego radzę ci: odwołaj to, co powiedziałeś.
Viteliusz kiedy indziej może zlekceważyłby tę groźbę, ale teraz przystanął, aby wyrazić Kajfaszowi swoją pogardę. A ten jakby zamienił się w innego człowieka. Jakby opadła groteskowość jego postaci, ta ustawiczna ruchliwość rąk, nóg, głowy, oczu. Głosem „normalnym”, nie trzeszczącym, oświadczył krótko:
– Odwołam się do cezara. Oskarżę cię o szantaż. O wymuszanie pieniędzy dla twojej prywatnej kiesy.
Jeżeli Viteliusz nie odszedł, trzasnąwszy drzwiami, czy też kaskadą śmiechu odpowiadając na tę groźbę, to dlatego, że poczuł się całkowicie zaskoczony. Nie wyobrażał sobie, żeby ktokolwiek na świecie śmiał mu powiedzieć coś takiego. I w tym szoku, którego doznał, oświadczył, czego by nigdy nie powiedział:
– No to wiedz o tym, że na moje działanie mam pełną akceptację cezara.
Ruszył do drzwi, ale zatrzymał go kolejny raz głos Kajfasza:
– Ja na twoim miejscu bym się zastanowił.
Wobec tego, odwróciwszy się do niego, zapytał go na wpół zdumiony, na wpół rozbawiony:
– A dlaczegóż to, jeśli łaska?
– Ze względu na naszego cezara.
– Masz na myśli Caligulę? – zapytał zaskoczony.
Annasz milczał. Przysłuchiwał się i podziwiał. Przed chwilą jeszcze uznał, że Kajfasz przegrał batalię, a teraz przyznawał, że się pomylił w ocenie swojego zięcia. Na jego oczach dokonywała się kolejna transformacja tego człowieka, którą już tyle razy śledził z najwyższym zachwytem.
Ale Kajfasz nie raczył nawet zauważyć tego pytania. Teraz Viteliusz nie miał zamiaru odchodzić.
– A czy ty znasz Caligulę, Kajfaszu?
– Mam kontakty z Herodem Agryppą, wnukiem Heroda Wielkiego, najbliższym przyjacielem Caliguli. I on dla mnie wszystko zrobi, o co go poproszę… – tu znowu głos zawiesił.
– I co z tego? – spytał odruchowo, choć się domyślał, co usłyszy.
– A ja poproszę Agryppę, żeby Caligula zdjął cię ze stanowiska legata Syrii.
Ale skutek był przeciwny do zamierzonego. Viteliusz się zezłościł. Może zabolał go pewny siebie ton głosu Kajfasza. Dość na tym, że odpowiedział twardo:
– Tyś już Piłatowi też groził, że przestanie być przyjacielem cezara. Ale ja nie jestem Piłatem. Podtrzymuję moją decyzję: przestałeś być najwyższym kapłanem.

 
3.  Agryppa królem

Agryppa stał na obrzeżu Forum Romanum i czekał na rozmowę z cezarem Caligulą. Już upłynęło wiele dni od czasu, kiedy zgłosił swoją prośbę. Nie przypuszczał, że jego przyjaciel – tak wciąż nazywał Caligulę w myślach, chociaż chyba bezzasadnie – każe mu tak długo czekać. W miarę jak płynęły dnie i tygodnie, był o to na niego coraz bardziej obrażony. Ale starał się nie denerwować, wiedząc, że się to na nic nie zda. Do sekretariatu cezara podał oględnie, jaki ma być temat rozmowy: Sytuacja polityczno-religijna w Palestynie – i czekał na odpowiedź. Wreszcie wyznaczono termin – właśnie dzisiaj. Zdawało mu się, że zostanie przyjęty jako pierwszy. Tego się przynajmniej spodziewał. Uprawniała go do tego stara przyjaźń. A tymczasem czekał już parę godzin. Całe szczęście, że zabrał ze sobą swojego sekretarza, bo chyba musiałby sterczeć samotnie.
Dawno Caliguli nie widział. W czasie ostatnich spotkań ten skarżył mu się, że Tyberiusz trzyma go przy sobie, że nie zgadza się na jego wyjazdy na ląd, a zwłaszcza do Rzymu, że stał się na stare lata i podejrzliwy, i chyba zazdrosny. Ale Agryppa nie był do końca pewien, na ile Tyberiusz trzyma przy sobie Caligulę, a na ile Caligula pilnuje Tyberiusza, żeby tego nie opętał jakiś człowiek – mógłby to być nawet Macron.
Agryppa ostatni raz rozmawiał z Caligulą w czasie pamiętnego dla siebie śniadania, po którym został oskarżony przez swojego woźnicę i osadzony w więzieniu. Potem były długie miesiące spędzone w ohydnym lochu, w czasie których bezskutecznie oczekiwał odwiedzin Caliguli. Choć rozumiał tę nieobecność. Jak poczta pantoflowa donosiła, Caligula sam miał trudności z jego powodu. Aż wreszcie – wytęskniona, upragniona śmierć Tyberiusza i obwołanie Caliguli cezarem. Spodziewał się, że on sam osobiście wyprowadzi go z celi. Ale znowu złudne były oczekiwania. Choć i wtedy go przed sobą tłumaczył. „Przecież ma tysiące spraw na głowie. To i tak dobrze, że w tym nawale zajęć nie zapomniał o mnie i dał nakaz wypuszczenia mnie z więzienia na wolność”.
W niejakim oddaleniu Caligula odbywał kolejny spacer, z kolejnym rozmówcą. Trwała atmosfera święta: Rzym znowu miał cezara, który jak zwyczajny obywatel spaceruje po Forum. Młody, nowoczesny człowiek, rozumie potrzeby swoich obywateli, na ich oczach pracuje i odpoczywa, chodzi do teatru i uczestniczy w igrzyskach. Mieli wreszcie cezara, który jest tu na miejscu, w Rzymie, a nie gdzieś na końcu świata, na samotnej wyspie.
Przyglądał mu się, a tymczasem przed jego oczami przesuwał się kalejdoskop obrazów. I stwierdzał, że to już inny człowiek. Owszem, zawsze uważał, że jest dziwny. Dlatego chodził koło niego jak koło przysłowiowego zgnitego jaja. Ale on tak się nigdy nie zachowywał jak teraz. Wtedy był zmienny jak wiosenna pogoda, ale nigdy aż tak. Teraz, jakby się rozwiązały pęta, którymi był skrępowany tyle lat. Wykrzykiwał, wymachiwał rękami, żeby przejść aż do szeptu. Śmiał się i był wściekły. Potem znowu się uspokajał. Ale tylko na chwilę. Potem znowu to samo. Przystawał, podchodził do swego rozmówcy, odchodził. Czegoś takiego nigdy nie było. Wbrew zapewnieniom jego zwolenników, że traktuje swoich rozmówców jak równych sobie, wzbudzał strach.
Uważał się za przyjaciela Caliguli, wmawiał sobie i innym, że tak jest. Ale teraz stwierdzał z goryczą, że nic z tego nie pozostało na przestrzeni tych ostatnich miesięcy. Nie znał go takiego. To był inny człowiek. Trudno go było nawet w myślach traktować jak przyjaciela. A poza tym, zabolało go, że – tak jak każdego, kto wchodził na teren Forum – również i jego pilnie przepytano, czy nie posiada nie tylko broni, ale choćby jakiegoś metalowego narzędzia, a potem był równie pilnie przeszukany.
Czekał bez końca. Cezar po każdej kolejnej rozmowie, po przekazaniu skrybie kolejnych informacji do odnotowania, zwracał się do następnego oczekującego, zapraszając go do wspólnego spaceru.
Przyszedł w określonym celu: po to, żeby Caligula spełnił przyrzeczenie dane w trudnym dla niego czasie. Spodziewał się, że pierwszym zdaniem, które usłyszy, będzie: „Mianuję cię królem całej Palestyny”, zdawało mu się, że zostanie wezwany, bodaj nawet na drugi dzień po objęciu władzy. Ale się nie doczekał ani na drugi, ani na trzeci, ani na dziesiąty dzień. W miarę jak płynęły dni, rosło zwątpienie, czy to zdanie usłyszy. Zaczął być ciekawy, co usłyszy. Więc przyszedł. Na wszelki wypadek przygotował sobie powód swojego przyjścia. I dobrze się stało. Bo pierwszym zdaniem, które usłyszał z ust Caliguli, gdy ten wreszcie poprosił go do rozmowy, było:
– Z czym przychodzisz do mnie? W czym ci mogę pomóc? – to usłyszał, a do tego napotkał szkliste, obojętne spojrzenie zmęczonego i zanudzonego człowieka.
Tak jakby nie było przyjacielskich rozmów na werandzie i w domu, i na dłuższych czy krótszych spacerach. Tak jakby Caligula nie szukał u niego ratunku, tak jakby mu nie obiecywał, że otrzyma królestwo Izraela. Więc powiedział:
– Przychodzę, żeby ci podziękować za wypuszczenie mnie z więzienia.
– No, miałem kłopot. Wyglądało na to, że dwie głowy polecą. Na szczęście cię upomniałem. I to był punkt wyjścia obrony. A takeś się zarzekał – tu Caligula zaśmiał się ironicznie – że masz najpewniejszą służbę na świecie. Powinienem tę twoją głowę dać pod topór. Przecież to przysięgałeś, że dajesz głowę za tego woźnicę.
Żart nie był najmilszy, ale Agryppa udawał, że go nie zauważył.
– To był człowiek podstawiony przez mojego wuja, Heroda Antypasa, tetrarchę Galilei i Perei – tłumaczył.
 – Kto by się spodziewał.
 – Nie zdziwiłem się – Agryppa odpowiedział obojętnie.
 – Dlaczego wuj cię tak nie lubi?
 – Boi się, że mogę mu zagrozić i odebrać Galileę i Pereę.
 Aluzja była czytelna, dobitniej Agryppa nie mógł wyrazić, o co mu chodzi i czego oczekuje od Caliguli. Ale ten, nie zwracając na to uwagi, zaczął od początku:
 – Mam propozycję: co byś powiedział na stanowisko tetrarchy Bathanei i Trachonu?
 Przystanął, zmuszając Agryppę do tego samego. Patrzył mu prosto w oczy i oczekiwał odpowiedzi. Ale Agryppa nie uległ. Nie odpowiedział nic. Więc Caligula ruszył w drogę, pociągając go za sobą.
 – Pytam, bo zamieniać Rzym na jakąś Palestynę, to chyba żadna przyjemność. Jak wiesz, formalnie ten obszar podlega legatowi Syrii, Viteliuszowi. Faktycznie rządy nad tą krainą sprawuje wciąż jeszcze wdowa po Herodzie Filipie, Salome. Tylko zasypuje mnie prośbami, abym ją zwolnił z tego urzędu, bo ma inne plany życiowe. Czynię to z ciężkim sercem. Bo ona tam daje sobie radę znakomicie. I w tej części Palestyny zapanował taki pokój jak rzadko gdzie. No ale cóż, nie mogę jej krępować.
 Caligula gadał i gadał, skończyć nie mógł. Agryppa po jakiejś chwili zaczął przypuszczać, że on to czyni świadomie, bo chce go zgnębić, upokorzyć. Po kolejnej chwili zdawało mu się, że to poniżej jego godności, by wysłuchiwać tego bredzenia. Ale wciąż szedł krok w krok obok cezara, chociaż czasami myślał, że powinien rzucić się na niego i udusić go. Panując nad swoim głosem, powiedział w sposób prawie naturalny:
 – Dobrze.
 Powiedział to, choć przecież się spodziewał królowania nad całą Palestyną i odczuwał propozycję Caliguli jak uderzenie w twarz. Ale robił dobrą minę do złej gry i plótł wbrew sobie:
 – To moja ojczyzna. Ojczyzna mojego ojca. To jest moja powinność wracać na swoje miejsce.
 – Wobec tego – Caligula niespodziewanie zmienił temat – chciałbym ci jeszcze jedno zaproponować – tu wstrzymał głos, czekając jakby na reakcję. – Będzie ci przyznany nie tytuł tetrarchy, ale – zrobił drugą małą przerwę i wytrzymał go w niepewności – ale tytuł królewski.
 Agryppa poczuł się tak, jakby zawisł w powietrzu. Jakby nie dosłyszał, jakby zwariował. Nie dowierzał swoim uszom. Nie dowierzał, że to prawda a nie sen, przywidzenie, obłęd. „Albo ja oszalałem, albo on oszalał”. Nie mógł przyjść do siebie, patrzył na cezara oniemiały, wciąż nie wiedząc, czy on kpi, czy mówi naprawdę. Ale nie, Caligula coś dalej gadał, czego Agryppa nie był już w stanie rozumieć. Wobec tego milczał, choć wiedział, że powinien zareagować. Podziękować czy chociażby powiedzieć jakieś miłe słowo. Ale zaskoczenie odjęło mu mowę. Wreszcie zaczęło dochodzić do niego to, co Caligula mówił dalej:
 – Herod Filip nigdy o to się nie starał. Jakoś mu to było obojętne, a przecież taki tytuł należy się tej krainie. To tereny zamieszkałe przez ludność pochodzenia greckiego. Choć rozczłonkowane. Trzeba je dowartościować i zjednoczyć pod jednym berłem.
 Już powinien zejść z tego tematu, ale nie. Caligula, jakby nie wiedząc, co się dzieje w duszy Agryppy, mówił dalej:
 – Może wolałbyś iść do Tyberiady jako władca Galilei i Perei?
 Znowu go zaskoczył. Odpowiedział, jąkając się:
 – Przecież tam tetrarchą jest Herod Antypas.
 – To chyba jest twój wuj. Mówiłeś coś o tym.
 – Tak. Ale nie utrzymujemy ze sobą żadnych kontaktów. On mnie traktuje jako swego rywala czy nawet wroga.
 – Pytam, bo mamy wobec niego podejrzenia co do jego lojalności.
 – Czy, jeżeli mogę spytać, są jakieś poważne zarzuty? – Agryppa powoli przychodził do siebie.
 – Chodzi o broń, jaką zmagazynował na terenie Galilei. Twierdzi, że to przeciwko Partom. Ale tego Rzymowi nie zgłosił. Nie pozostaje inna interpretacja jak ta, że broń miała być użyta w powstaniu przeciw władzy rzymskiej.
 – To zarzut bardzo poważny.
 – Będziesz tam w pobliżu. Postaraj się wywiedzieć, jaka jest prawda. Jeżeli nasze podejrzenia są słuszne, trzeba by go postawić pod sąd i usunąć z zajmowanego stanowiska. Wtedy, gdybyś chciał, mógłbyś przejąć i te ziemie pod swoją władzę. Choć nie wiem, czy reflektowałbyś na zarządzanie Galileą i Pereą. Bo tam praca bardzo niewdzięczna.
 – Przyjmę to stanowisko jako patriotyczny obowiązek.
 – To dziękuję ci za rozmowę. A, jeszcze jedno, gdybyś się rozmyślił, to nie przejmuj się, daj znać, wcale się nie zdziwię.
 – Nie, nie zrezygnuję.
 – A, jeżeli tak – Caligula zachował się, jakby sobie coś przypomniał – to może weź również pod swoje panowanie tetrarchię Lizaniasza. Jest akuratnie wolna.
 Agryppę jakby uderzyła dobra wróżka berłem swojej łaskawości. Zatrzymał się, bo zdawało mu się, że runie na ziemię z wrażenia. Musiał mieć bardzo niewyraźną minę, bo cezar uśmiechnął się jak łobuziak, któremu udało się zaskoczyć kolegę, i trzasnął palcami w stronę służącego, wyciągając rękę. Ten, najwyraźniej przygotowany na to wezwanie, w mgnieniu oka podszedł do swego pana z ciężkim, prawdziwie więziennym łańcuchem, z tą tylko różnicą, że był ze złota. I gdy jeszcze na wpół przytomny Agryppa patrzył ze zdumieniem na to wszystko, cezar zbliżył się do niego wraz ze sługą dźwigającym w obu rękach złoty ciężar.
 – A to jeszcze dla ciebie. Na pamiątkę więziennych przeżyć.

 Agryppa wracał pieszo. Nie wchodził do lektyki, bo zdawało mu się, że dostanie apopleksji. Niczego nie mógł Caliguli darować. Ale zwłaszcza tego protekcjonalnego tonu.
 Bawił się z nim jak kot z myszką. Przeskakiwał z upokarzania aż do samej ziemi w obdarowywanie zaszczytem, o którym Agryppa nawet nie myślał w najśmielszych marzeniach.
 Pobrzmiewało mu jak prześladująca melodia stare łacińskie porzekadło: Honores mutant mores. Choć usiłował z drugiej strony rozumieć Caligulę: „Musi tak rozmawiać. To teraz inne myślenie, inna odpowiedzialność”. Ale nic nie pomagało. Rozsadzało go upokorzenie wywołane sposobem prowadzenia rozmowy. Gorycz zawiedzionych nadziei, utraconej przyjaźni, a przynajmniej czegoś, co się mogło rozwinąć w przyjaźń. „I zaproponować mi zarządzanie Bathaneą i Trachonem. A cóż prostszego byłoby dla niego odwołać ze stanowiska namiestnika Judei i dać mi jedno i drugie. Pozyskałby moją wdzięczność na wieki. A tak, ma moją nienawiść. A może on po prostu mi nie dowierza, czy będę umiał rządzić? Ale ja mu jeszcze pokażę, jak się rządzi”.
 A już z tytułem króla nie mógł sobie poradzić. Bo to wyniesienie aż pod samo niebo. Ale przecież tytuł królewski do tej maleńkiej krainy, jaką jest Bathanea i Trachon, to tak jak wół do karety, jak śmiech na sali. Czyste pośmiewisko. „Szkoda, że mu nie odpowiedziałem, żeby sobie ten tytuł zatrzymał dla kogoś innego. A dla mnie »tetrarcha« jest i tak za dużo. Najodpowiedniejszym tytułem byłby »baca«, bo tam w Trachonie tylko owce i kozy, a ziemi ornej ani na lekarstwo”.
 

 4. Diakoni w Samarii

 Szli całą noc. I to szybko. Na ile tylko potrafili. A potrafili dużo. Filip, Prochor, Nikanor, Tymon, Parmenas i Mikołaj. Byli młodzi, chcieli uratować swoje życie – nie tylko dla siebie, ale i dla tych, do których byli posłani. Na szczęście księżyc świecił, nie musieli się potykać coraz o kamienie, o występy skalne. Bo szli na wyczucie, w kierunku na północny zachód. Byle jak najprędzej do granic Samarii.
 Po drodze przystanęli parę razy. Jedli, co im na drogę dała Maria i Marta. Popijali wodą z bukłaków i podrywali się do dalszego biegu. Byle uciec, byle wyskoczyć z granic Judei, byle przekroczyć progi Samarii. Tam mogli być względnie bezpieczni.
 Jeszcze gdy słońce wzeszło, przemaszerowali jakiś pusty odcinek drogi, aż się natknęli na mały przysiółek. Ludzie się już krzątali tu i ówdzie na polach. Podeszli do najbliższego człowieka, który zaskoczony przyglądał się, gdy się do niego zbliżali. Prochor go zagadnął:
 – Czy to jeszcze Judea, czy już Samaria?
 Dopiero wtedy rozjaśniła się twarz jego uśmiechem:
 – Na szczęście Samaria, Samaria, niech Bóg nas broni od Judei. A wy to skąd? Bo na Judejczyków nie wyglądacie.
 – My helleniści. Antiochia. W tamtą stronę zmierzamy.
 – Ale z Jerozolimy, tak? – wieśniak pytał ciekawie.
 – Tak.
 – A cóż to taką porą? Przecież święta dawno minęły.
 – Uciekamy – ten wyznał bez oporu.
 – Uciekacie?! – wykrzyknął zaskoczony. – Przed kim, przed czym?
 – Przed śmiercią.
 – A któż wam grozi? – nie rozumiał, wciąż zdumiony.
 – Judejczycy – Prochor odpowiedział krótko.
 – A, ci zawsze wszystkim grożą śmiercią – wieśniak pokiwał głową pobłażliwie.
 – Ale tym razem żartów nie ma. Jednego już nam zabili.
 – Naprawdę zabili? – upewniał się wieśniak.
 – Ukamienowali.
 – A za cóż to?! – znowu okrzyk zdziwienia.
 – Za Jezusa Chrystusa.
 – Za Tego, co opowiedział przypowieść o miłosiernym Samarytaninie? A którego potem też zabili?
 – Dokładnie tak.
 – On tu raz był w naszych stronach. Do naszej wioski akuratnie nie dotarł, ale był w stolicy. Z naszymi się spotkał, tam głosił kazanie. Tak, pamiętam dobrze, zaczął od Sychar.
 – Tylko potem Go w Jerozolimie ukrzyżowali.
 – Właśnie mówię. To do nas dotarło. Bo już tacy Judejczycy są. Nic tylko zabijać i zabijać. Nas też by najchętniej pozabijali. Ale co my tu tak stoimy – opamiętał się. – Chodźcie do domu, zapraszam was. Obmyjcie się, zjecie coś, odpoczniecie. Podróżnego w dom przyjąć – uczy Pismo.

 Spali prawie cały dzień. Pod wieczór się dopiero zerwali, a właściwie zostali zbudzeni na posiłek.
 Prochor po przebudzeniu, jakby natchniony jakimś dobrym snem, zwrócił się do gospodarza z zapytaniem:
 – A macie tu synagogę?
 – U nas tu w przysiółku nie ma, ale jest we wsi.
 Wobec tego poszli do wsi. Już na drodze byli pozdrawiani serdecznie. Widać wieść gminna rozniosła wiadomość o pojawieniu się ich.
 Szli nie tylko oni do synagogi, ale rzeka ludzi. Już po drodze dopytywano się, czy to prawda o tym Szczepanie. Widać było, że wiadomość o ukamienowaniu zbulwersowała wszystkich. Szli, aby się pomodlić, ale i dowiedzieć o tym, co się stało.
 W synagodze na nich już czekali, choć hazzan jeszcze nie zwoływał trąbką. W końcu ludzi zgromadziło się takie mnóstwo, że nie mieścili się we wnętrzu, oblegali budynek ze wszystkich stron, zwłaszcza ciasno było przy oknach i drzwiach. Chcieli wiedzieć.
 Po krótkiej modlitwie przełożony synagogi poprosił o odczytanie kolejnej perykopy Pisma Świętego któregoś z uciekinierów. Zgłosił się Filippos. Wyszedł na bimę. Odczytał powoli, najpiękniej jak umiał, a umiał pięknie czytać. A potem zaczął przemawiać. Może czego innego oczekiwali zebrani, ale na pewno to, co mówił, było z serca i zasadnicze:
 – Żebyście nie myśleli, że my heretycy. Że my jakąś błędną naukę szerzymy. – Trzymając wciąż zwój Pisma Świętego w rękach, wołał: – To jest dla mnie najświętsza świętość. Tak jak dla moich braci, którzy tu do was przyszli i których przyjęliście tak gościnnie. Tak chcemy żyć, jak tu jest napisane. I wszystko, co do was kiedyś może jeszcze dojdzie, że chcemy inaczej, jest nieprawdą. My chcemy tak, jak tego uczył nasz Mistrz, Jezus Chrystus. A Jezus uczył trzymać się Pisma Świętego. Skazali Go faryzeusze na śmierć. Ci, którzy wymyślili swój Talmud i nienawiść ku ludziom. Którzy powiedzieli, że bliźni to tylko Judejczyk, ewentualnie Galilejczyk, ale już nie Samarytanin albo poganin. A On uczył, że bliźni to każdy człowiek. I za to również Szczepana zabili. Myśmy uciekli, bo nas czekało to samo. Uciekliśmy, ażeby mówić to na cały świat, że Bóg jest Miłością.
 Ludzie słuchali jak skamieniali. Wrażenie było tak potężne, że się nie spodziewali tego ani sam Filip, ani jego koledzy.
 – I Jezus tego nie wymyślił. To jest w tym Piśmie – znowu podniósł zwój, trzymając go jak sztandar. – To jest w tym Piśmie, że Bóg jest Miłością. Jezus tylko to odczytał, co napisane w Pięcioksięgu, a potem w Prorokach i Psalmach. Nic nie dodawał. Wyciągnął na światło dzienne. Ukazał. Tak chcemy żyć. Jeżeli wy tego chcecie, to jesteście uczniami Jezusa. To jesteście braćmi naszymi.
 Ktoś krzyknął:
 – Chcemy!
 Za nim podniósł się wrzask ludzi zgromadzonych:
 – Chce-my, chce-my, chce-my! – skandowali to słowo, a potem zaczęli klaskać.
 – A na znak, że chcecie odejść od nienawiści, że nie chcecie nikogo nienawidzić, ani nawet Judejczyków, którzy was nienawidzą, ani Rzymian, ani jakiegokolwiek człowieka na świecie, możemy wam udzielić chrztu Jezusowego.
 I tak się stało. Wyszli wszyscy procesjonalnie z synagogi do sadzawki, która była umieszczona przy wejściu, jak to bywa zwyczajnie. Filip wszedł pierwszy do niej. Za nim po kolei wchodził, kto chciał. Filip pochylał się, czerpał wodę rękoma i lał na głowę każdego chętnego.
 A potem odbyło się Łamanie Chleba, najdziwniejsza święta wieczerza z wszystkich, które oni dotąd przeżywali. Stołu nie było. Łamanie Chleba przypominało bardziej rozmnażanie chleba niż zwyczajną świętą wieczerzę. Ale wszystko było tak jak należy, po kolei. Z psalmami, z czytaniem Pentateuchu i Proroków, ze śpiewami i z opowiadaniem Filipa, zresztą bardzo długim. Bo trzeba było w skrócie opowiedzieć, o co chodzi. Wobec tego mówił, jak to Jezus przed śmiercią spożył ostatnią wieczerzę, w czasie której złączył się ze swoimi uczniami Chlebem i Winem. Chlebem, który stał się Jego Ciałem i Winem, które stało się Jego Krwią.

 Na drugi dzień nie puścili ich w drogę. Ani na trzeci. Tłumaczyli, że oni, diakoni, nie mają się dokąd spieszyć. A tutejszym ludziom nie wystarczy raz opowiedzieć. Im trzeba wiele razy mówić. A ci będą słuchać, słuchać i jeszcze raz słuchać, żeby zrozumieć tak, jak należy. Wobec tego rozdzielili się. Został Filip. A reszta poszła w Samarię. Zgodnie z planem, jaki ustalili za radą starszyzny wioskowej.
 Bo szkoda im było, żeby w jednym miejscu aż tylu ich siedziało, a w innym miejscu nie było nikogo. Na koniec i Filip uznał, że i na niego jest czas. Nałożył ręce na głowę najgodniejszego, aby prowadził coniedzielne Łamanie Chleba i ruszył w dalszą drogę.
 Jedno było pewne, że to, co się działo na ich oczach, ich rękami, ich słowem przekroczyło wszelkie oczekiwania. Nigdy by nie przypuścili, że Samaria, ten przeklęty przez Judejczyków kraj, do którego weszli, ażeby uciec przed nienawiścią Szawła, tak szeroko otworzy swoje serca. A więc nie spieszyli się. Szli tyralierą – od wsi do wsi, od miasteczka do miasteczka. Przyjmowani jak aniołowie Dobrej Nowiny.
 Niewątpliwie, pracowała na nich śmierć Szczepana. Pracowała na nich nienawiść Judejczyków. Ale to funkcjonowało samo ze siebie i nie było przez nich wygrywane na siłę. Tym bardziej, że z biegiem czasu napływały nowe wiadomości, przyniesione przez rozmaitych ludzi, o wydarzeniach jerozolimskich. O tym, co się stało ze Szczepanem i o aresztowaniach innych uczniów Jezusa, o maltretowaniu ich i prześladowaniu.
 Oczywiście, nie wszędzie i nie wszyscy przyjmowali ich z otwartymi rękami. Bo i z biegiem czasu wypłowiały sensacje o prześladowaniach jerozolimskich. A z drugiej strony, niektórzy samarytańscy rabini poczuli się zagrożeni w swoim stanie posiadania i zazdrośnie patrzyli na diakonów, porywających za sobą wszystkich, a przynajmniej znaczną część ludzi z ich gminy. Choć diakoni nie spotykali się z jakimiś aktami nienawiści.
 Niemniej, diakoni wciąż się przekonywali, jak procentowała wizyta Jezusa w Samarii, Jego rozmowa z kobietą przy studni Jakubowej, Jego przypowieść o miłosiernym Samarytaninie.

 
 5.  Jakub Starszy biskupem Jerozolimy

 – Nie, przepraszam cię, ty nie wchodź – Piotr zagrodził wejście ręką.
 – A dlaczegóż mi nie wolno? – Juda wybuchnął agresywnie.
 – Chciałem porozmawiać tylko w kole naszej Dwunastki – odpowiedział Piotr, starając się, by głos brzmiał łagodnie.
 – Nie bądź śmieszny z tą Dwunastką. Już moglibyście dać spokój z tym waszym wynoszeniem się nad innych.
 – Uważasz naprawdę, że my się wynosimy? Jeżeliby tak było, to masz prawo do czynienia nam wyrzutów – Piotr oświadczył poważnie.
 – A kto tu rządzi, jeżeli nie wy. Jeżeli nie ty.
 – Znowu użyłeś ciężkiego słowa: „rządzi”. Jezus powiedział, że mamy służyć, a nie rządzić.
 – Wy służycie, wy służycie – zaśmiał się ironicznie Juda. – A kto przewodzi choćby przy Łamaniu Chleba, a kto wygłasza homilie. To tylko drobny przykład.
 – Człowieku – włączył się Kuba, który dotąd przysłuchiwał się biernie rozmowie swego brata z Piotrem. – Tyś jest moim bratem rodzonym, to powinniśmy się łatwiej dogadać. Zrozum, to nie myśmy wymyślili Dwunastkę, tylko Jezus. To On nas wybrał ze swoich uczniów. I to On Piotra nazwał skałą.
 – Wiem, znam, mówiliście to już tysiąc razy. Jeszcze dokończ, co Jezus powiedział: „i na tobie zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne nie przemogą go. I tobie dam klucze królestwa Bożego”. Nie bądź nudny, nie powtarzaj się. Nie traktuj mnie jak idiotę. Jesteś moim bratem i dlaczego ty jesteś lepszy a ja gorszy, to nie rozumiem.
 – Po co mnie zmuszasz do tego, żebym ci powiedział przykrą prawdę – Jakub przebił się przez tłumek, który się utworzył wokół Piotra i Judy. – Mam ci powiedzieć dlaczego? Tego ci Kuba nie powie, bo delikatny. Ale ja taki nie jestem.
 – Mów, mów, żadnej prawdy się nie boję.
 – Chciałeś, proszę. Bo wtedy, kiedy wyście – tu Jakub wskazał palcem na Judę i kolejno na każdego z jego braci – przychodzili do nas, uważali Jezusa za wariata, to myśmy Go uważali za Mesjasza.
 – Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr – zażartował z dość sztuczną miną Juda.
 – Bo jak wyście…! – wrzasnął Szymek, ale się zaciął, co mu się zdarzało, gdy był bardzo zdenerwowany. – Bo jak wyście przychodzili, żeby Go porwać i zamknąć w chlewiku albo w stajni, żeby nie ośmieszał waszej rodziny, tak było – Szymek potwierdził, widząc, jak Juda machnął ręką – tak było, to myśmy musieli Go bronić przed wami.
 – A Jezus podobno nauczał, że należy przebaczać i nie wracać do przeszłości – Józef powiedział ironicznie.
 – Masz rację – wystąpił Andrzej, jak zwykle poważny, opanowany, ale i zasadniczy.
 – No widzisz, jaką to masz dobrą pamięć – zakpił Juda z Andrzeja.
 – Ty kpisz ze mnie i z tego, co mówię – odpowiedział spokojnie Andrzej. – I tu tkwi twój błąd. Ty uważasz, że w Kościele wy powinniście zajmować pierwsze miejsca. Nieprawda? – Andrzej czekał na odpowiedź.
 – Jasne. Po śmierci do głosu przychodzi rodzina. Po śmierci najważniejsza jest rodzina zmarłego. Po śmierci dziedziczy wszystko rodzina, a nie jacyś tam przyjaciele.
 – Rodzina, rodzina, rodzina! – wrzasnął, prześmiewając się, Janek. – A wiesz, co powiedział Jezus wtedy, gdyście przyszli, aby Go porwać do Nazaretu? Wiesz, co powiedział?! Chcesz wiedzieć?!
 – A daj ty mi święty spokój i nie wrzeszcz tak!
 – A właśnie że powiem. Dokładnie tak, jak to powiedział. Pamiętam jak dziś i będę pamiętał do śmierci.
 – Wcale nie jestem ciekawy tego.
 – Ale i tak powiem. Byliśmy wtedy w izbie. Wyście stali na dworze, a ktoś przyszedł i powiedział do Jezusa: „Oto Matka Twoja i bracia Twoi przyszli i chcą z Tobą rozmawiać”. A On odpowiedział: „To są siostry moje i bracia moi”. Pokazał na nas i powiedział…
 – Oczywiście, pokazał na was – zakpił Juda, który najwyraźniej znał ten tekst.
 – A żebyś wiedział, że tak było. A żebyś wiedział, że tak było. Świadkami są wszyscy Dwunastu.
 – Oczywiście! Cała Dwunastka znowu – Juda dalej kpił.
 Ale Janek, już nie zważając na to, mówił dalej:
 – A Jezus powiedział: „Kto czyni wolę Ojca, który jest w niebiesiech, ten jest mi i matką, i bratem, i siostrą”. No, dobrze mówię? Tak było czy nie? – Janek rozglądał się pilnie po apostołach, szukając aprobaty w ich oczach. I znalazł ją. – Nieważne czyś ty krewny, czy nie, ale ważne jak myślisz, jak mówisz, jak postępujesz.
 – Chciałbym skończyć to, co zacząłem – odezwał się Andrzej. – Może i dobrze się stało – mówił z niezmąconym spokojem – że ta rozmowa zeszła na ten temat. Tyś – tu wskazał na Judę – powiedział w którymś momencie: „Podobno Jezus nauczał, że”…
 – A co, nawet to ci się nie podoba? –przerwał Andrzejowi Juda, czepiający się już wszystkiego. – Przecież ja nie słyszałem tego na własne uszy, tylko wy tak twierdzicie.
 – Właśnie dokładnie o tym chcę mówić. Dwunastka to nie władza, ale to przekazywanie nauki Jezusa, której słuchaliśmy na własne uszy. Dwunastu to ci, którzy od chrztu Janowego aż do wniebowstąpienia Jezusa byli wciąż przy Nim. Wszystko widzieli, na wszystko patrzyli i zapamiętali tak, jak mogli najlepiej. Gdy umrze ostatni z Dwunastki, umrze ostatni świadek naoczny.
 – I co wtedy, koniec świata? Potop? Koniec nauki Jezusa?
 – Nie, ale my musimy dbać już teraz, aby przekazać wiernie to, co usłyszeliśmy i cośmy widzieli.
 – Komu? – spytał ni z tego, ni z owego.
 – Wszystkim, którzy chcą słuchać. Choć spomiędzy nich trzeba wybrać tych, którzy w sposób szczególny to Słowo przyjęli i zechcą mu usługiwać. I będą naszymi następcami.
 – To by było tyle na dzisiaj – zamknął sprawę Piotr. – A teraz proszę do izby Dwunastkę.
 Gdy już byli sami, Piotr, jeszcze roztrzęsiony, zwrócił się do Janka:
 – Idź na górę i poproś naszą Matkę, czy mogłaby do nas zejść.
 Dopiero gdy zeszła, zaczął mówić:
 – Przystąpmy do rzeczy. Zaprosiłem was, aby się wspólnie naradzić, jak dalej postępować. Dochodzą do nas wiadomości z rozmaitych stron Palestyny, ale już i nie-Palestyny, o ludziach, którzy uwierzyli w Jezusa i próbują żyć według Jego Ewangelii. Nie może to się dziać jakoś poza nami. My za nich też jesteśmy odpowiedzialni. Nie możemy wszystkich trzymać w Jerozolimie ani też ściągać do Jerozolimy. Każdy powinien żyć tam, gdzie go Bóg przeznaczył i wykonywać to dzieło, do którego Bóg go powołał.
 – No to powiedz mi całkiem praktycznie. Rozchodzimy się? – Szymek jak zwykle nie lubił niedomówień.
 – Jeżeli zgodzimy się z Piotrem, to oznacza, że trzeba pójść w świat, za ludźmi – Andrzej dopowiedział rzecz do końca.
 – No, ja lubię wyraźne decyzje. Ja mogę iść i dzisiaj. Tylko gdy się wszyscy rozejdziemy, to kto zostanie w Jerozolimie dla tutejszych naszych braci. Może ty, Piotrze, bo tu stolica – Bartłomiej zaproponował.
 – Wolałbym nie – ten odezwał się po chwili. – Owszem, ja tu będę siedział, ale nie wciąż. Tak, trzeba, żebyśmy się rozeszli za naszymi braćmi. A ja będę łącznikiem pomiędzy wami, żebyśmy tworzyli prawdziwie jedną rodzinę. Powinienem czuwać nad całością.
 – No to może ty, Tomaszu? – Andrzej zaproponował. – Jesteś poważnym człowiekiem, poza tym nie lubisz chodzić, a znasz się na dyskusjach z faryzeuszami i z kapłanami.
 Znowu wszyscy zamilkli. Stało się dla nich jasne, że zapadają ważne decyzje. Na razie oczy ich skierowały się na Tomasza. Ale ten się skrzywił:
 – Przestali mi się podobać dzisiejsi faryzeusze. To już nie ta dawna moja szkoła. Nie mam z nimi wspólnego języka.
 – No, ale w każdym razie tobie łatwiej niż komuś z nas, którzy z faryzeuszami niewiele mieliśmy wspólnego – dociskał go tym razem Kuba.
 – Mam ci powiedzieć szczerze? – Tomasz podniósł powieki i popatrzył na niego swoimi wyłupiastymi oczami.
 – Nie musisz, stary, ale jak chcesz, wszyscy na to czekamy.
 – Usłyszałem od Szymka, że nie lubię dużo chodzić. Faktycznie, nogi mnie bolą ze starości. A ta nowa szkoła charakteryzuje się i tym, że trzeba właśnie mieć dobre nogi … do uciekania. Jak sami widzicie, choćby po Szczepanie – przerwał, jakby chciał, żeby do wszystkich doszło to, co powiedział. Nikt nie zakłócał tej ciszy. A on mówił dalej: – Za moich czasów tak nie było. Wszyscy byli po prostu pobożni. Nikt na nikogo nie rzucał się z kamieniami ani ze sztyletem. A potem powstali jacyś zeloci…
 Szymek chciał mu coś odpowiedzieć, ale powstrzymał go Tadek za rękę. Tomasz to zauważył kątem oka, odczekał i tłumaczył się dalej:
 – …jacyś sykkaryści, mówmy wyraźnie: nożownicy. I jedni, i drudzy twierdzą, że są też faryzeuszami. Ja już się nie nadaję do takich ludzi. Tym bardziej, że od pewnego czasu szaleje fanatyk imieniem Szaweł, z którym zupełnie już nie można rozmawiać. I dlatego w Jerozolimie wolę nie zostawać. Pójdę gdzieś na wschód. Lubię ciepło i mądrych ludzi. A Jerozolimę zostawiam młodszemu. Podróżować też lubię, choć nie na nogach, ale najchętniej statkiem. Przy ładnej pogodzie, przy dobrym wietrze, jest o czym pomyśleć i porozmawiać.
 Dla wszystkich było jasne, że Tomasz się bał. Przykład Szczepana poskutkował. Zostać w Jerozolimie, to siedzieć w gnieździe os albo nawet żmij, tym bardziej że – jak wszystkim było wiadomo – Agryppa chciał mieć Jerozolimę czystą.
 – No to zróbmy inaczej – zadecydował Piotr. – Zapytam zwyczajnie: Kto z was chce zostać w Jerozolimie?
 Cisza była odpowiedzią.
 – Jeżeli nie ma nikogo chętnego – powiedział po chwili Piotr – to ja zostanę w Jerozolimie. A oprócz tego będę czuwał nad całością.
 – To ja! – zawołał histerycznie Janek. – Czekałem, bo się wstydziłem, że mi powiecie, że za młody jestem na to nasze miasto, ale jak…
 – I słusznie – przerwał mu Jakub. – Ty jesteś faktycznie za młody, to nie ty, ale ja biorę Jerozolimę, a ty możesz mi pomagać.
 – Nie! Ja byłem pierwszy. Piotrze! Ty możesz poświadczyć.
 – Dogadajcie się: jesteście braćmi – Piotr odwołał się do ich więzi rodzinnej.
 Jeszcze się trochę kłócili, ale w końcu zostało na tym, co powiedział Jakub:
 – Jestem starszy. Dlatego ja w Jerozolimie zostanę. A ty mi będziesz do pomocy.
Gdy już się rozchodzili, Piotr podszedł do Matki Jezusa i spytał:
– A co Ty na to wszystko? Jesteś zadowolona?
Uśmiechnęła się, jak to Ona, i powiedziała:
– Bardzo. A przede wszystkim dziękuję ci, żeś mnie poprosił na te wasze wybory.