Biblioteka


IX  Chrzest poganina



 

Chrzest poganina

1. Corneliusz – stary przyjaciel Jezusa

Corneliusz, wracając z ogrodu, usłyszał płacz kobiecy, dochodzący z kuchni.
– Co się znowu stało – mruknął do siebie. – To chyba nie żona płacze.
Wrócił, zaglądnął do wnętrza. Dziewczyna służebna, Izraelitka, zanosiła się od łkań.
– Co się stało? Jakieś nieszczęście? – spytał żony.
– Ach, drobiazg – uspokoiła go.
– Ale jednak ona płacze.
– Musiałam jej odmówić. Stąd ten płacz. – A zwracając się do dziewczyny, powiedziała: – Wstydziłabyś się, przecież sama przyznajesz, że mam rację.
– Czego musiałaś jej odmówić? – Corneliusz nie dawał za wygraną.
– Chce iść do Jafy jutro. W niedzielę.
– Po co do Jafy? Przecież ona z Jafy nie pochodzi – zdziwił się.
– No, to długa historia.
– Jak ci nie przeszkadza, to opowiedz, mamy czas. Chciałbym wiedzieć, co się w domu dzieje – obstawał przy swoim.
– Ona uwierzyła Jezusowi.
– O, to się bardzo cieszę – poczuł się zaskoczony, ale szybko opamiętał się i mówił dalej spokojnie: – Bo my wszyscy jakoś wierzymy Jezusowi.
– Tak, ale ona chce się ochrzcić.
– I dlatego tam do Jafy? – teraz już wszystko wiedział.
– No właśnie.
– No to jak chce, to niech idzie. Czemu jej bronisz?
– Jakże ją puszczę samą, taki szmat drogi. To ma być wieczorem, podczas Łamania Chleba, potem powrót w nocy. Do czego to podobne, żeby dziewczyna sama włóczyła się po bezdrożach – mówiła już oburzona.
– No i?
– No i odmówiłam jej. Może kiedyś Piotr przyjdzie tu do Cezarei Filipowej, to tu się będzie mogła ochrzcić.
Podszedł do dziewczyny:
– Moja żona chyba dobrze rozumuje.
– A jeżeli nie przyjdzie do Cezarei Filipowej? – wybuchnęła płaczem na nowo. – To takie pogańskie to nasze miasto. Pełno w nim rzymskich żołnierzy, rzymskich urzędników, rzymskich marynarzy, rzymskich sklepów i rzymskich kupców.
Nagle odjęła dłonie od twarzy i spojrzała na niego zapłakanymi oczami, jakby go dopiero teraz zobaczyła:
– A może?
– Co „może”? – zapytał, nie wiedząc, co ma na myśli.
Oczy jej zdawały się promienieć, na twarzy rozlała się ciekawość pomieszana z radością:
– A jakbyś ty go, panie, zaprosił? Do naszego miasta? Do Cezarei? – teraz ciekawości ustąpiła niepewność, ale napłynęło i szczęście, ramiona wzniosła w górę, prawie że rzuciłaby mu się na szyję, będąc pewną, że prośba jej zostanie spełniona.
– Pomysły wyskakują ci jeden po drugim – setnik się zaśmiał. – Szybka jesteś. Z płaczu – w radość. Ale zwiastunka dobrej nowiny – teraz już mówił całkiem poważnie i z namysłem. – To wszystko, co mówisz, jest niegłupie. Dobrze – postanowił. – Zaprosimy go. Niech przyjdzie. A może do naszego domu? Przecież ja go w końcu znam.
– Ty, panie, znasz go? A kiedy ty go poznałeś? – dziewczyna była zupełnie zaskoczona.
– O, ciebie chyba jeszcze na świecie nie było. A jeżeli byłaś, to na rękach u mamy – zażartował. – To dawna historia. Sięgająca jeszcze czasów, gdy stacjonowałem w Kafarnaum.
– A, to wtedy, gdy zachorował na śmierć twój adiutant i poszedłeś prosić Jezusa o uzdrowienie? – domyśliła się.
– O, to ty znasz tę historię – teraz on się zdziwił.
– Oczywiście, że tak. On sam mi opowiadał. Moja pani, czyli twoja żona, mi opowiadała.
– No właśnie. Piotr też był przy tym. Niechby więc teraz przyszedł do nas.
Dziewczyna, która w pierwszej chwili zdawało się, że wyskoczy ze skóry z radości, nagle oklapła:
– Ale jakże przyjdzie do nas? To prawowierny Izraelita. On nie wejdzie do domu poganina. Przepraszam cię, panie, ale tak to jest. Tacy nie wchodzą do domów nie-Izraelitów.
Bała się, że go obrazi. Ale okazało się, że nic z tego, setnik odpowiedział spokojnie:
– Nie znałaś Jezusa. Mistrza Piotrowego. On wchodził bez oporów do domów, jak mówisz, nie-Izraelitów. Co by to był za uczeń Piotr, gdyby nie był posłuszny swojemu Mistrzowi. Zresztą, zaproszę go i zobaczymy. A gdy już ciebie ochrzci – tu zrobił krótką przerwę – może nas przy okazji też ochrzci – dodał niespodziewanie. – Niechby się dokonało to, co od tak dawna rozwija się.
– Ty chcesz się ochrzcić, panie? – dziewczyna omal z wrażenia nie usiadła. – Panie, przecież to niemożliwe. Ty nie jesteś Izraelitą. Musiałbyś najpierw zostać prozelitą – tłumaczyła – i to przez parę lat, potem dać się obrzezać, a potem już wszystko po kolei: świętować szabat, chodzić do Jerozolimy na święta pielgrzymkowe, żyć zgodnie z przepisami mojżeszowymi.
– Po co mi to wszystko? – setnik mówił, jakby był na takie zarzuty przygotowany. – Jeżeli komuś to pomaga, powinien to praktykować. Ale ja jestem wychowany w innym świecie. Dla mnie to wszystko jest obce. I nie widzę powodu, ażebym się miał przymuszać.
– No to nic ze chrztu – dziewczyna kategorycznie zadecydowała.
– A wiesz, co Jezus powiedział o moim mężu? Właśnie tam, w Kafarnaum – spytała żona Corneliusza.
– Co?
– „Nie znalazłem takiej wiary w Izraelu” – zacytowała.
– Ale to chodziło o co innego. O uzdrowienie twojego żołnierza.
– Nie, nie. On wiedział, co mówi. Ja uwierzyłem i wierzę w to, czego On naucza. I o taką wiarę chodzi. Zresztą, zobaczymy, co na to powie Piotr.
– No to czemuś do tego czasu, panie, nie dał się ochrzcić?
– Jeżeli jesteś taka ciekawa, mogę ci odpowiedzieć. Gdy mnie choć trochę znasz, to wiesz, że jestem powolny człowiek. Nie taki szybki jak ty, która natychmiast się zachwyca. Ja się muszę przekonać, rozważyć, doświadczyć. Obserwuję, myślę. Myślę i próbuję. Próbuję i przekonuję się. Ale gdy się przekonam, to wtedy mnie już nikt nie ruszy. Tak się przekonałem powoli do tego, że On ma rację – skończył.
– A do czegoś się przekonał? – spytała nieśmiało.
– Że nikt nigdy na świecie lepszego nic nie wymyślił, niż to, co On powiedział, że ponad sprawiedliwością jest miłość i według miłości trzeba układać stosunki międzyludzkie i międzynarodowe. Niby ja już to oświadczyłem na Golgocie – powiedział, jakby poprawiając się.
– Kiedy na Golgocie? Gdy Jezus wisiał na krzyżu?
– Tak. Kiedy usłyszałem, jak mówił wiszącemu na krzyżu, żałującemu za grzechy: „Dziś ze mną będziesz w raju”.
– A coś powiedział o Jezusie, panie?
– Zaprawdę, On jest Synem Bożym.
– A więc Piotr może przyjść do nas i u nas zamieszkać? – dziewczyna wracała do teraźniejszości.
– Miejsca jest dość. Pokój mu się zawsze jakiś znajdzie.
Klasnęła w ręce:
– O, jaka jestem szczęśliwa! No, ale kto go zawiadomi? Kto go zaprosi? – znowu się zmartwiła.
– A, to już nie twoja głowa. Od tego są ludzie. Tylko… Wiesz, gdzie Piotr mieszka w Jafie?
– Tak! U Szymona garbarza. Który ma dom nad morzem.
– I tylko tyle? Więcej nie wiesz?
– A to nie wystarczy? – zdziwiła się naiwnie.
– No, miejmy nadzieję, że garbarzy w Jafie nie jest stu, tylko kilku, a wśród nich nad morzem ma tylko paru dom. Poproś mojego adiutanta, on Piotra zna jeszcze z tamtych czasów, niech weźmie ze sobą jednego czy drugiego, żeby mu się nie nudziło w drodze, no i dla bezpieczeństwa. Konno to nie powinno im zabrać zbyt dużo czasu. Tylko niech nie zapomną wziąć luzaka dla Piotra.

2.  Widzenie Piotra

 Piotr dobrnął do Szymona garbarza nad ranem. Powinien spać jak zabity. Przyjęcie, jakie zorganizowała przywrócona do życia Gazela, trwało długo. A po nim dopiero świętowali Łamanie Chleba.
Najpierw zdawało mu się, że zaśnie od razu. Przecież był zmordowany w sposób nieludzki. Ale nic z tego. Trwała w nim rozmowa, która toczyła się przy stole. Nasłuchał się w czasie tego przyjęcia a nasłuchał. Wystarczyło mu na cały rok albo nawet na parę lat. Na pozór nie było to nic nowego. Rozmowa zeszła na pogan. Zresztą nie przypadkiem. Po prostu poganie, sąsiedzi Tabity, chcieli przyjść na to przyjęcie. Chcieli się wspólnie cieszyć z tego, że została przywrócona do życia. I przy tej okazji wydało się przed Piotrem, że poganie zachodzą do domów izraelskich, jak i Izraelici zachodzą do domów pogańskich. Niby nie musiało się nic wydawać. Nikt nie chciał nikogo oszukać, nikt nie chciał nic skrywać – ale jednak. Tym bardziej, że Piotr jakoś obruszył się.
Wobec tego zaczęto mu wyjaśniać. Żeby on sobie nie myślał, że tutaj jest tak, jak w Judei czy nawet w Galilei. Tutaj Izraelici żyją w diasporze, czyli w rozproszeniu. Niby on to wiedział, ale co innego wiedzieć, a co innego doświadczyć na własnej skórze. Mimo to, że się nie sprzeciwiał, wyjaśniano mu długo i szeroko, a nawet łopatologicznie, że tu nie da się inaczej. Że tu trzeba żyć z poganami, nie ma innego sposobu.
A on przez to nie był w stanie przejść. Poganie. Nieświętujący szabatu. Nieobrzezani. Goje. Świniożercy. Nieprzestrzegający świąt pielgrzymkowych, niechodzący w ogóle do świątyni jerozolimskiej, nieskładający ofiar. I takich kochać? I z takimi utrzymywać kontakt? W głowie mu się nie mieściło. Zdawało mu się, że to minie, że się uspokoi. Ale na próżno. Nie potrafił się z tym pogodzić.
Szukał odpowiedzi w sobie, ale nie znajdował. Gdy znajdował, to wyłącznie argumenty negatywne. Nie chciał pogan. Gardził nimi, potępiał ich. Tak jak każdy prawowierny Izraelita. Miał to we krwi.
Wobec tego szukał odpowiedzi w Jezusie. I tu znalazł. Argumenty nie do podważenia. Nawet żałował, że sobie takie przypomniał. Ale nie było rady. Przecież Jezus powiedział wyraźnie: „Przyjdą ze Wschodu i z Zachodu i zasiądą w królestwie Bożym, a synowie tego królestwa będą wyrzuceni na zewnątrz, gdzie będzie płacz i zgrzytanie zębów”.
Pamiętał to dobrze. Bo go tak zaszokowało to zdanie, że gdy je usłyszał, zdawało mu się, że jedyne, co powinien zrobić, to odejść od Jezusa, bo On jest opętany przez złego ducha, że słusznie to mówią faryzeusze, saduceusze i wszyscy prawowierni. Jeżeli został przy Nim, to czuł jakimś siódmym zmysłem czy instynktem nieziemskim, że Jezus ma rację. I przekonał się z biegiem dni, tygodni, miesięcy, gdy odkrył, że Bóg jest Stwórcą każdego człowieka.
Ale przy Jezusie wszystko było inaczej. Inaczej się myślało, rozumiało, mówiło. Wszystko było proste, jasne, oczywiste, nieskomplikowane. I wszystko było łatwe do wykonania. Jak lot motyla. Teraz podrywał się z trudem ku górze, jak ciężka kura. Trzepotał skrzydłami nadaremnie.
Stwierdzał z przerażeniem, że w tej pogardzie dla pogan podziela stanowisko faryzeuszów i saduceuszów.
Przypomniał mu się Szczepan, który przy ognisku w Betanii ostrzegał. Prawie że słyszał jego słowa: „Zagłaskają was. Jeszcze chwila, a będziecie zaproszeni do Sanhedrynu. Albo zaproponują wam, byście sprawowali funkcje kapłańskie w świątyni. A może faryzeusze oddadzą wam kilka synagog w Jerozolimie”. A więc za to Szczepan zginął. Pamiętał jeszcze pytanie Janka: „A Jezus?” I odpowiedź Szczepana: „Będzie w pamięci narodu izraelskiego jako jeden z rabbich. Taki jak Hillel. Będziemy sobie opowiadać parę przypowieści i parę błyskotliwych sformułowań. I to wszystko”.
A więc szukał u Jezusa i znajdował. Przecież Jezus innym razem powiedział, że nie ma zwierząt nieczystych – przeleciało mu przez głowę. W jednym błysku przypomniał sobie dokładnie okoliczności tego wydarzenia. Pamiętał, jak nie zrozumieli nauki Jezusa i musiał On im wyjaśniać długo i cierpliwie. Brzmiały mu w uszach Jego słowa: „Nie rozumiecie, że nic z tego, co z zewnątrz wchodzi w człowieka, nie może go uczynić nieczystym. Bo nie wchodzi do jego serca lecz do żołądka i na zewnątrz się wydala. Co wychodzi z człowieka, to czyni człowieka nieczystym. Z wewnątrz bowiem, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwo, chciwość, przewrotność, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pycha, głupota”.
Zapamiętał wyraźnie ten tekst, ponieważ był to kolejny szok, który przeżył. Pewnie, tych szoków było dużo. Ale to był jeden z takich, który wszystko stawiał na głowie.
Zasypiał i znowu się budził. Sen wracał, ale na krótko. Po to, żeby go przestraszyć majakami.

Gdy po raz któryś zasypiał czy budził się – czy to była jawa, czy sen, sam nie wiedział – zdawało mu się, że widzi niebo otwarte i jakieś białe płótno – jak prześcieradło, tylko gigantycznej wielkości – spuszczające się z nieba. I w nim zwierzęta domowe i dzikie. Nawet się nie dziwił, jak się mogą pomieścić. Zwierzęta czworonogie, płazy, ptaki. Czyste i nieczyste. Między innymi te najbardziej nieczyste: świnie. I usłyszał głos, jak grzmot na Synaju:
– Zabijaj, Piotrze, bierz i jedz.
Przeraził się, ale tylko w pierwszej chwili, bo wiedział, że to głos Boży.
– O nie, Panie – odpowiedział – bo nigdy nie jadłem nic skażonego i nieczystego.
I znowu usłyszał głos:
– Nie nazywaj nieczystym tego, co Bóg oczyścił.
Obudził się. Nic z tego nie rozumiał. Otrzepał się tylko z obrzydzenia na myśl, że miałby jeść zakazaną świninę. Zasnął, czy obudził się. I pojawiło się znowu. To samo niebo, to samo płótno, te same zwierzęta – czworonożne, płazy, ptaki. Jeszcze bardziej wyraźne, natrętne, realistyczne, potęgujące w nim odrazę, a nawet odruchy wymiotne. Na koniec zabrzmiał ten sam głos, ta sama jego odpowiedź padła z jego ust, to samo polecenie:
– Nie nazywaj nieczystym tego, co Bóg oczyścił.
I znowu zniknęło. „Chyba coś zjadłem ciężkostrawnego, coś mi chyba zaszkodziło” – przeszło mu przez głowę.
I powtórzyło się po raz trzeci. Znowu ten sam głos. Ale jakby z wyrzutem, jakby upominający go, że nie spełnia polecenia, czy że nic nie zrozumiał. Zerwał się z pościeli do pozycji siedzącej. Ale przeżycie było tak intensywne, że nadal widział przed oczami to niepojętych rozmiarów, wielkie jak cały świat płótno, a na nim kotłujące się zwierzęta różnej maści.
Niespodziewanie przypomniał sobie widzenie Samuela. Ten chłopiec też słyszał głos trzy razy, dopiero za trzecim razem zrozumiał. Ale Piotr w dalszym ciągu nie rozumiał, chociaż to było trzy razy. „Co miałoby znaczyć to widzenie? Czy upomnienie, że Jezus nie uznawał zwierząt nieczystych, a my tego nie praktykujemy? Czy to o to chodzi?”
Był cały mokry – ze strachu, z przerażenia, z napięcia. „Czyż to widzenie nie jest na to, żeby przypomnieć mi, czyim jestem uczniem?” Nie wiedział, gdzie jest: jeszcze w obłokach, czy już na ziemi. A gdy na ziemi, to czy w Kafarnaum, w Jerozolimie czy w Betanii. Dopiero zapach skór uświadomił mu, że to dom Szymona.
Zerwał się z łóżka, prawie że wypadł na taras. Stał i tępo rozglądał się po okolicy. Ale nic nie widział. Przed oczami rozciągało mu się wciąż białe płótno z opadającymi w dół rogami, a na nim tłum zwierząt. W uszach miał ten głos upominający. Dopiero po chwili zaczął do niego docierać świat. Z kuchni dolatywał go zapach gotowanego posiłku. Bo to i pora obiadowa. Poczuł się głodny. „No i słusznie, przecież jeszcze nie jadłem śniadania”. Przetaczały się przez niego doznania, uczucia. A on w nie wchodził, bo chciał uciec od tych koszmarów, które go prześladowały w czasie snu. Z lewej strony rozciągało się morze, z prawej ląd.
I wtedy zobaczył jadących w stronę domu ludzi na koniach. Żołnierz rzymski, dwóch towarzyszy – cywilów – i luzak. Jeszcze nikt nic nie powiedział, jeszcze byli dostatecznie daleko, żeby móc nie wiedzieć, dokąd jadą. A on wiedział, że to do niego. Już wiedział, już był pewien, że to oni są adresatami tego widzenia, które go mordowało. Że oni niosą rozwiązanie tajemnicy i że Bóg go przygotował tym widzeniem do spotkania z nimi. Powinien zejść na dół i czekać. A on stał tak i patrzył jak urzeczony, jak osłupiały w zbliżających się do niego ludzi. Tak jakby chciał się upewnić, że te przeczucia to nie histeria, ale pewność niezachwiana. Więc czekał na pierwsze słowo, na pierwsze odezwanie się przybyszów. Aż podjechali pod dom i zwrócili się do garbarza, który był przy swojej robocie:
– Czy mieszka u ciebie Szymon zwany Piotrem? – żołnierz zapytał głośno.
Widział, jak garbarz ciężko podnosi się na równe nogi, patrzy w twarze przybyszów podejrzliwie i milczy. A on jak prowadzony po sznurku, jak prowadzony po linie, ruszył ku nim – na śmierć albo na życie, biegł do nich szybko w dół, potem przez sień, wypadł z drzwi i powiedział:
– Ja jestem tym, którego szukacie. Z jaką sprawą przybyliście?
– Setnik Corneliusz zaprasza cię do Cezarei Filipowej.
Stężał w niepewności. Jakoś nic mu nie mówiło imię „Corneliusz”. A co do zaproszenia, to znane mu były rzymskie zaproszenia, z których się czasem wychodziło po paru czy kilku latach, a czasem się było wynoszonym nogami do przodu.
– Po co? – wyszarpnął ze siebie.
– Chce wysłuchać tego, co masz mu do powiedzenia.
A więc mylił się. To widzenie nie miało nic wspólnego z rzeczywistością, która okazuje się prozaiczna. Po prostu będzie uwięziony. Za co, nie miał pojęcia, ale w końcu nie było ważne za co. A ostatnie zdanie żołnierza było jeszcze bardziej dwuznaczne niż pierwsze: „Co ja mogę mieć do powiedzenia setnikowi rzymskiemu? Wyraźna prowokacja”.
Nie wiedział, jaką ma dać odpowiedź. Jeszcze nic nie rozumiał. Naraz spostrzegł, że żołnierz uśmiecha się do niego. Nieoczekiwanie spytał Piotra:
– Nie poznajesz mnie?
„Na takie numery to mnie nie nabierzesz” – pomyślał Piotr.
Odpowiedział więc zimno:
– Skąd miałbym cię znać?
– Jestem tym żołnierzem, którego Jezus uzdrowił w Kafarnaum.
– To jesteś ty? – zdumienie po samo niebo.
– Tak – odpowiedział z uśmiechem od ucha do ucha, ukazującym pełne uzębienie.
Jeszcze moment wahania i rzucili się sobie w objęcia, i wycałowali się serdecznie.
– Czemu od razu nie mówisz? A więc Corneliusz, który mnie zaprasza, to właśnie ten setnik, który był u Jezusa, prosząc o twoje uzdrowienie?
– Dokładnie ten sam.
– Ten sam, który, jak słyszałem, był na Golgocie?
– Tak, ten sam – potwierdził, śmiejąc się do niego.
– No to jakże to? – tu Piotr zatrzymał się. – Najpierw był w Kafarnaum, potem w Jerozolimie, a teraz tu w Cezarei? – chciał od razu wszystko zrozumieć.
– Jest wodzem kohorty zwanej italską. To straż przyboczna prokuratorów rzymskich. A przecież oni mają stolicę w Cezarei. Wobec tego i my w Cezarei.
Tu wmieszał się gospodarz, który dotąd milczał, choć teraz już innym milczeniem, bo uspokojony, że nic nie zagraża Piotrowi. Powiedział serdecznym tonem:
– Wejdźcie do izby, zapraszam, i odpocznijcie trochę. Mieliście daleką podróż z Cezarei. Ja wam będę towarzyszył, tylko ręce umyję i przyprowadzę się do porządku.
Tak też zrobiono. Konie wprowadzono do stajni, rozkulbaczono, a jeźdźcy obmyli się pod studnią, zdjęli mokre od potu koszule, przebrali się w świeże, wyciągnięte z przytroczonych do siodła worków, i rozsiedli się przy stole.
– Dobrzeście trafili, bo akuratnie pora obiadowa. Za chwilę żona poda coś gorącego, a na razie poczęstujcie się plackami i winem.
Zaczęły się wspominania o przeszłych latach, ale wreszcie doszli i do sedna sprawy, w czym rzecz. Żołnierz relacjonował najspokojniej w świecie, trochę na poważnie, trochę na dowcipnie to, czego dowiedział się od dziewczyny kuchennej:
– Wyobraź sobie, że to wszystko przez nią. To ona chciała przyjść tu do Jafy, aby być ochrzczoną przez ciebie. Wtedy mój setnik zdecydował się, pod jej wpływem, zaprosić ciebie do swojego domu i przy okazji chce, byś ochrzcił jego i całą rodzinę.
To się w jego słownictwie nazywało: jak piorun z jasnego nieba. Ale to wyrażenie już nie potrafiłoby oddać tego wstrząsu, jaki przeżył, słysząc ostatnie słowa żołnierza. „Czy on oszalał? Ja mam ochrzcić Corneliusza i jego całą rodzinę?” Naraz mu się zdawało, że jego głowa jest za mała, że nie potrafi pomieścić tego, co zostało powiedziane, że zdaje mu się rozsadzać ją.
Dziękował Panu Bogu, że siedział, nie stał, bo by runął na ziemię jak podcięty pień. A żołnierz dalej opowiadał, podżartowując a to z dziewczyny izraelskiej, a to z siebie.
Piotr słuchał na wpół przytomnie i miał wciąż przed oczami gigantyczne prześcieradło, które zniżało się z otwartego nieba ku niemu, pełne zwierząt czystych i nieczystych. I słowa, które słyszał: „Nie nazywaj nieczystym tego, co Bóg oczyścił”.
Siedział i był szczęśliwy, że może trwać tak niepytany, że zainteresowanie wszystkich skupia się na opowiadaniu żołnierza, a on może milczeć i spokojnie dochodzić tego, że rodzi się nowy czas, że otwiera się nowa karta historii, że królestwo Boże zstępuje na świat. I nieprawda, że ziemia nie drży, że morze nie szaleje z radości, że wojska nie maszerują, wracając do koszar, aby złożyć broń i wrócić do normalnego życia, bo koniec z nienawiścią i z pogardą, z wzajemnym mordowaniem się. Tak, to jest koniec świata, o którym mówił Jezus tak enigmatycznie. Koniec żydowskiego świata – a początek epoki, gdzie wszyscy ludzie dobrej woli będą stanowić naród wybrany, będą wyznawcami Boga, który jest Miłością.

Nie pojechał do Cezarei tego samego dnia. Tym bardziej, że rozniosło się po mieście: po braciach i siostrach w Jezusie, że Piotr opuszcza Jafę. Ludzie nie mogli odżałować, że tak krótki był jego pobyt. Ale powoli docierało do nich, jaki jest cel tej wyprawy: żeby ochrzcić poganina. W pierwszej chwili nikt nie wierzył:
– Bzdura, niemożliwe. Kto śmie takie ploty roznosić.
Ale przecież ta plotka-nieplotka potwierdzała się. Coraz dobitniej niosła się wiadomość, że Piotr jedzie, żeby ochrzcić poganina. I nagle wybuchł gwałt. Gmina rozdzieliła się na dwie części. Jedni byli zdecydowanie przeciw, mała grupa była za. Choć wszyscy zgodnie przyznawali, że setnik jest człowiekiem uczciwym, „bojącym się Boga”, jak to tu się mówiło, pomagającym Izraelitom, ale co innego ochrzcić. To tylko dla wyznawców religii mojżeszowej. Przecież Jezus jest Izraelitą, choć reformatorem. Powraca do Pisma, jest w opozycji do faryzeuszów, którzy wykładają swój Talmud – to sobie powtarzano w utarczkach, jak powtarza rabin w chederze.
Ale zwolennicy chrztu pogan widzieli problem szerzej.
– To się musiało stać wcześniej czy później. Gdyby Jezus żył dłużej, sam by to wprowadził. Po prostu nie zdążył. Ale wytyczył drogę. Bo jakaż jest rola Izraela w ludzkości jak nie ta, żeby ludzie uwierzyli w Boga, który jest Miłością.
Znaleźli się nawet tacy, którzy postanowili odprowadzić Piotra aż do samej Cezarei. W końcu pojechało sześć osób, w tym Tabita. Nie chodziło oczywiście o samo odprowadzenie. Chcieli na własne oczy przekonać się o tym, czy dojdzie do tego epokowego wydarzenia, które będzie samobójstwem Ewangelii – jak prorokowali przeciwnicy chrztu – względnie: które będzie przewrotem na miarę uratowania ludzkości w arce Noego – jak zapowiadali zwolennicy chrztu Corneliusza.
Wybrali się na noc, żeby uniknąć skwaru. Przyjechali wczesnym przedpołudniem. Piotr zszedł z konia i już witał się z Corneliuszem, który wyszedł ku niemu przed bramę. To jeszcze był w stanie uczynić. Ale słuchał – nie słuchał tego, co setnik mówi do niego, bo intensywnie wpatrywał się w barierę, którą miał do przebycia, a która nazywała się próg domu pogańskiego i którą chciał jak najprędzej przekroczyć. Wejść do poganina! Szukał w sobie argumentów, ale nie znajdował nic poza obłędną radością i szczęściem, jakie go rozpierało.
Wobec tego swoim sposobem szukał argumentu w Ewangelii, w Jezusie samym. „A Jezus wchodził do domów pogan” – przywoływał w sobie nie tak dawne obrazy. „Tak, tylko wtedy tego nie zauważałem. Choć przecież to tylko kilka lat temu. Wtedy mnie było stać na to, żeby wejść do domu setnika. Przecież byłem z Jezusem w Kafarnaum u niego. Tyle razy wchodziliśmy do pogańskich domów w Tyrze i Sydonie. Ale wtedy się inaczej wchodziło. Ale wtedy wchodziłem nie własnymi nogami, tylko nogami Jezusa. Wtedy było wszystko łatwiej. A teraz wreszcie mogę wejść swoimi nogami”.
„Tylko co powiedzą jerozolimczycy – śmiał się do siebie, gdy o tym myślał – jak się dowiedzą? Nie darują? Nie przebaczą? Odstąpią? Jak ich znam, potrafią to przyjąć”. Najważniejsze, że nie czuł się rozdarty pomiędzy Jezusem a sobą.
Już nie zazdrościł Szczepanowi jego wolności, jego odwagi, jego niepoddawania się opinii. „Tak, on był trochę na wariackich papierach. Jemu było łatwiej. A ja mam odpowiedzialność za cały Kościół. I niech Bogu będą dzięki, że potrafiłem przejść ten trudny próg. Niech Bogu będą dzięki za to widzenie, którym mnie obdarzył, bo było dla mnie wskazówką, nakazem, poleceniem. Bez tego bym sobie nie poradził” – musiał przyznać.
Wszedł do wnętrza. I poczuł się mile zaskoczony. Dom był pełen ludzi. I to nie tylko domowników, ale i gości. Zaczął mówić do nich wszystkich. Już sam nie wiedział co. Prawie jak w transie, prawie nieprzytomny. Ale w tym, co mówił, zmieściła się cała jego radość, całe uniesienie, to wszystko, co wypełniało jego duszę. I wdzięczność Bogu za Jezusa Chrystusa, i radość, że może przynieść im tę prawdę, że Bóg wszystkich kocha.
Mówił dłużej, niż się tego spodziewał, niż umiał, niż potrafił, niż był w stanie, niż to było jego zwyczajem, zdawało mu się, że nie skończy, że nie potrafi przerwać. Ale przerwał. A właściwie przerwano mu.
Nie wiedział z jakiej okazji, w odpowiedzi na jakie zdanie czy passus, wybuchły okrzyki i oklaski. Ludzie śmiali się, płakali, klaskali, rzucali się sobie w ramiona. Corneliusz zresztą uczynił to także, obejmując go serdecznie. W którymś momencie Piotr popatrzył na ludzi z Jafy, którzy z nim weszli do izby. Byli pod wrażeniem, zdumieni, otwartymi szeroko oczami patrzyli na to, co się działo.
– Duch Święty zstąpił na nich – powiedział Piotr. – Bo, jak widzicie, zrozumieli i przyjęli słowo Boże. I cieszą się. Czyż można im odmówić chrztu? Chodźcie, dopełnijmy tego, co się należy.
I stało się. W końcu wszyscy towarzysze Piotra włączyli się w ogólną radość.

 
3.  Agryppa przyjacielem Claudiusza

Agryppa udawał się do Claudiusza w dwóch lektykach. W jednej jechał sam, w drugiej wiózł przepiękną etruską amforę z najczystszego alabastru.
Wszedł do gabinetu po usłyszeniu słowa zaproszenia. Zobaczył ogromny pokój zawalony papierami. Papiery były wszędzie – na półkach, na posadzce, piętrzyły się na ogromnym stole stojącym na środku pomieszczenia. Nie widział gospodarza. Wreszcie go spostrzegł: siedział pod oknem na zydlu, pochylony nad rozsuniętym rulonem.
– Z czym przychodzisz? – doszedł do niego obojętny głos Claudiusza.
Ale właściciel głosu nie zmieniał pozycji i w dalszym ciągu nie interesował się nim.
Agryppa poczuł się urażony. „Przecież jestem w końcu królem. Może tylko jakiejś Batanei, ale w końcu królem” – rosło w nim oburzenie. „Ale jestem u pretendenta do tronu cesarskiego” – mitygował się. Zaczął mówić powoli, siląc się na spokojny ton:
– Przyjechałem do cezara z Palestyny. Nie zastałem go. Ale będę czekał na niego. Mam czas. Porządkuję swoje rzeczy – relacjonował, jakby nie zauważył niczego niestosownego. – Znalazłem alabastrową amforę etruską i pomyślałem sobie, że może cię ona zainteresuje.
Od momentu, gdy wymówił „amforę etruską”, zaczęło się coś dziać: Claudiusz poderwał się z zydla, wypatrując oczami krótkowidza wymienionego przedmiotu.
– Gdzie ona jest?
– Moi słudzy przynieśli ją i czekają z nią na korytarzu.
Claudiusz, nie zwracając na niego uwagi, przechodząc obok niego jak obok kołka w płocie, już wychodził do sieni. Agyppa podążał za nim. Jeszcze nie przekroczył progu, gdy usłyszał okrzyk:
– Cudowna! Śliczna. Wspaniały zabytek. Chyba z doliny rzeki Po, chyba z okolic Felsina, choć nie z Kampanii, raczej z Capuy. – Przyglądał się naczyniu z najwyższą uwagą i mówił do Agryppy czy tylko do siebie: – Bo te elementy występują i tu, i tam. Ale niewątpliwie właśnie z czasu największego rozkwitu ich potęgi, a więc już sobie liczy ponad sześć wieków. – Nieoczekiwanie zwrócił się do niego, jakby go dopiero teraz dostrzegł: – Skąd ty to masz?
– Kupiłem kiedyś u znajomego handlarza. Od dawna interesuję się Etruskami z rozmaitych względów. Lubię ich sztukę. Zresztą na terenie moich posiadłości są ruiny osady Etrusków i pilnuję, żeby mi ich nie rozkradli. Konserwuję, żeby nie rozmywały ich deszcze, nie rozwalały mrozy w zimie.
Teraz już Claudiusz stał przed nim, nie tylko jakby go po raz pierwszy zobaczył, ale jak przed zjawiskiem nie z tego świata.
– Skąd ty się wziąłeś. Tu wszyscy polecają zaorać ruiny Etrusków. – I nagle, rozkładając ręce, rzucił mu się w ramiona, wołając: – Bratem mi jesteś!
I tak Agryppa, zamiast bawić damy po patrycjuszowskich pałacach, zamiast uczęszczać na przyjęcia i zabawy, przechodził kurs wiedzy o Etruskach. I to kurs podwójny. U siebie w domu – bo sprowadził specjalistę od kultury etruskiej, który go zapoznawał z tajemnicami tego dziwnego narodu – a drugi w rezydencji cesarskiej, gdzie Claudiusz opowiadał mu o tym, co aktualnie pisze, co go frapuje, co go zastanawia, niepokoi w związku z kolejnym etapem dziejów tego narodu. Aż stał się nie tylko pilnym słuchaczem, ale również powiernikiem i doradcą. Nieraz podczas posiłku, który Claudiusz polecał przynosić do swojej pracowni, rozmowa przechodziła na tematy osobiste.
– Kiedyś wspomniałeś, że twój bratanek, Caligula, cię nie lubi. Dlaczego tak mówisz, przecież otrzymałeś od niego nominację na kapłana w świątyni, którą kazał sobie zbudować: sobie jako bogu.
– Czy ty kpisz, czy też nie zdajesz sobie sprawy z tego, co mówisz – Claudiusz wybuchnął.
– Mówię poważnie.
– No to wiedz o tym, że każdy mianowany przez Caligulę kapłanem musi za to płacić przynajmniej milion sesterców.
– Ty także?
– Oczywiście. On jest wariat. Ale czasem ma przebłyski takiego sprytu, jakie tylko wariatom się trafiają. Te opłaty do nich należą.
I nagle jakby w nim coś pękło, zaczął Agryppie opowiadać o sprawach, o które go nie pytał:
– A poza tym, tchórz. Zapowiadał wielką wyprawę przeciw Germanom i rok temu ruszył nad Ren, ale tylko przeprawił się przez rzekę, postawił nogę na germańskim brzegu i zaraz wycofał się, a operacje wojskowe prowadził Galba. Cezar zimował i bawił się w Lugdunum. Powrócił do Rzymu jak triumfator.
– A ta wyprawa do Brytanii? – Agryppa chciał kontynuować temat Caliguli.
– Na pewno będzie taka sama farsa jak w tamtym roku. Już dochodzą wiadomości, że choć dotarł do północnej Galii, to nie ma zamiaru przeprawiać się na brzeg brytyjski. Przyplątał się tam jakiś książę brytyjski i cezar uznał to za swoje całe zwycięstwo. I podobno już wraca. Przygotowują mu w Rzymie wjazd owacyjny. Niby to nie to samo co wjazd triumfalny, ale za co owacyjny, to nie wiem. Nasz senat chyba też nie wie za co, ale się boi.
– A ty nie możesz mu powiedzieć od czasu do czasu parę słów prawdy? Bo jak nie ty, to kto?
– Ja?! – wykrzyknął znowu Claudiusz. – Widzę, że nie orientujesz się zupełnie w sytuacji. On mnie nienawidzi, gardzi mną, nie dostrzega mnie. Za to, że „grzebię w papierzyskach” i „piszę coś tam”. On to uważa za niegodne, żeby tym się zajmował członek cesarskiej rodziny. A mnie po prostu to interesuje, a rządzenie nie. Od mojej strony może czuć się bezpieczny, że nie mam zamiaru ani ochoty zająć jego miejsca, bo wciąż wszystkich o to podejrzewa – tu Claudiusz przerwał, ale za chwilę znowu podjął ten temat. – Ja bym mu powiedział, co jest naprawdę dla niego niebezpieczne.
– O czym myślisz?
– On zaczął kpić z oficerów pretoriańskich. A ci nie znają się na żartach. Zresztą, mają go na wątrobie za to, że zabił im dowódcę ukochanego przez nich, Macrona. I tu może być już całkiem źle.
– No to powiedz mu.
– Tłumaczę ci, że mnie nie posłucha. Szkoda zachodu. Nawet dwóch oficerów spośród nich poprzysięgło zemstę, Casius Cherea i Cornelius Sabinus.
– No to na co czekasz. Idź do niego.
– Żeby mi przypomniał, że moja matka, Antonia, nazywa mnie monstrum poczętym, ale niedokończonym! Albo że miała zwyczaj mówić o kimś, kto jej zdaniem był idiotą: „Jest głupszy niż mój syn, Claudiusz”.

4. Nowy rabbi Kafarnaum

Teściowa Piotra była akuratnie przy gotowaniu obiadu, gdy wszedł nowy przełożony synagogi w Kafarnaum:
– Pokój.
– Pokój i z tobą.
Inny był niż poprzednik. Narzekali na tamtego, ale to było nic w porównaniu z tym, który nastał. Inny, chasyd. „Teraz tu wszyscy będą chasydzi. Dla zwyczajnych ludzi wnet miejsca nie będzie” – zaczęto mówić po okolicy.
– A to obiad szykujecie? – zapytał ciekawie.
– Cóż w tym dziwnego. Południe się zbliża. Trzeba dać ludziom jeść.
Podszedł do niej i zaczął przypatrywać się kociołkom i garnkom.
– A przestrzegacie koszernych przepisów? – zapytał podejrzliwie. – A czy ty wiesz w ogóle, o co cię pytam?
– Jak bym nie wiedziała? – prawie że się obraziła. – A co się tak pytasz? Całe życie dbam o to, żeby osobne garnki były do mleka, a osobne do mięsa. A co ty sobie myślisz, że gdzieś się znalazł? Między poganami?
– Ano, trochę tak mi mówili, że to kraj na wpół pogański.
– A Judea lepsza niż Galilea? W czym? W tym, że wyście czyści rasowo a my nie? – rozsierdziła się na dobre. – A czy to jest w ogóle ważne, a czy nie jest tylko to ważne, jak kto służy Bogu?
– A któż cię tego nauczył? Czy nie Jezus z Nazaretu?
– A żebyś wiedział. Jezus. I nie wstydzę się tego, i jestem dumna, że to zrozumiałam, i życzę ci, żebyś i ty to zrozumiał.
– Chwileczkę, chwileczkę. Czy ty masz na myśli tego Jezusa, który jako buntownik został skazany na śmierć przez Piłata?
– Dokładnie tego.
– Którego również nasz najwyższy trybunał, Sanhedryn, skazał na śmierć jako heretyka?
– Dokładnie tego.
– I ty ośmielasz się powoływać na Niego.
– Słuchaj – tu teściowa Piotra wzięła ciężką chochlę w rękę, jak pałkę, i podstawiła mu pod nos. – Ja jestem już stara kobieta, ale mogłabym ci tą chochlą łeb rozwalić, że mnie obrażasz w moim domu. Ale jeżeli ci tego zakutego czerepu nie roztrzaskam, to dlatego, że wierzę w Jezusa i wierzę Jezusowi, w to, co powiedział. A powiedział, że największym przykazaniem naszym jest miłość Boga i każdego człowieka, również ciebie, takiego, który przyszedł do mojego domu, aby mnie zastraszyć. A więc nie boję się ciebie. Zrozumiałeś?
– Dlaczego ty się tak denerwujesz? – rabin usiłował ją pojednawczo powstrzymać.
Ale ona parła do przodu:
– I żal mi cię, zrozumiałeś? I jak przyjdzie mój zięć, Piotr, jeden z Dwunastu, o którym dobrze wszystko wiesz, bo dlatego też się tu znalazłeś, to nie powiem mu o tej rozmowie dzisiejszej, bo choć i on wierzy w Jezusa, to może by się zdenerwował i zrobił ci krzywdę. Zrozumiałeś?
Teściowa Piotra skończyła, ale rabin nie dawał za wygraną:
– Zrozumiałem. Ty się nikogo nie boisz. Ale spróbuj mnie zrozumieć. Z Kafarnaum do Tyberiady jest jak na zajęczy skok. A wodą jest jeszcze bliżej. Wystarczy kichnąć, a oni tam już słyszą. I są szczególnie wyczuleni na to, co się u nas dzieje. My mamy nowego mesjasza: Agryppę… – rabin przerwał, zamachał rękami, bo zobaczył, że jego rozmówczyni nerwowo się poruszyła.
A ona wykrzyknęła:
– Co ty mi tu takie głupstwa mówisz?
– To nie ja mówię. To on mówi, to Tyberiada mówi, to Batanea mówi, to Jerozolima mówi. Czy ty nie widzisz, co się dzieje? Ludzie szaleją. Jeżeli królowi Agryppie naprawdę uda się odzyskać Judeę z Jerozolimą i wyrzucić namiestnika cesarskiego z Cezarei Nadmorskiej, to, ja cię nie chcę straszyć, oni oszaleją do reszty. Z radości, z radości. A was rozedrą pazurami na strzępy, że wy jedni się sprzeciwiacie Bogu samemu, który…
– Co ty znowu bredzisz. My też się tym cieszyć będziemy, gdy odejdzie okupant rzymski. Będziemy się cieszyli, gdy cała Palestyna będzie rządzona przez władcę izraelskiego. O co ci chodzi?
– Bo go nie uznajecie za mesjasza. I nie tak mnie na tym zależy, tylko jemu. I dlatego was nienawidzi.
– No i mówi się trudno. My Agryppę uznajemy jako króla. Ale naszym Mesjaszem jest Jezus i tyle.
– Ale on zbuduje nam królestwo równe salomonowemu.
– Daj mu Boże – odparła zgodliwie. – Życzę mu jak najlepiej. Mogę się tylko ciebie spytać, na jak długo to królestwo mieć będziemy?
– Na wieczne czasy.
– Jesteś rabinem i powinieneś się szanować i nie mówić głupstw.
– Co ty nazywasz głupstwami? – ten się zaperzył.
– Chcesz wiedzieć, co na ten temat myślę?
– No powiedz.
– A więc ja myślę, że nie na wieczne czasy, tylko na tak długo, na jak długo się cezarowi rzymskiemu zachce. Zachciało mu się zrobić Agryppę królem. Czy mu się nie przestanie chcieć, tego nie wiem. I również tego nie wiem, czy następny będzie tego samego chciał, co ten pierwszy. Dlatego ci mówię, że z tym „na wieczne czasy” powinieneś być ostrożny. A poza tym…
– Co poza tym? – podchwycił rabbi.
– Z tego, coś powiedział, wyszło, że ty Agryppę uznajesz za mesjasza za to, że buduje Palestynę pod swoją władzą, a Jezus tego nie zrobił.
– A czy to nie jest wielka rzecz?
– A dlaczego nie nazywasz Heroda Wielkiego mesjaszem? – tu gospodyni podparła się pod boki. – No, dlaczego? On też zbudował Palestynę pod swoją władzą tak wielką jak Salomona.
– Ale on nie był pobożny.
– Tu bym ci powiedziała jedno słowo, jakiego nasi rybacy czasem używają, gdy wpadnie im w sieci zdechła ryba, ale ci nie powiem, bo cię szanuję. A teraz już idź do domu, bo ja muszę kończyć obiad.
– Chwileczkę – rabin miał jeszcze jakąś sprawę. – Czy wy musicie się w niedzielę zbierać po domach na, jak to nazywacie, Łamanie Chleba?
– A! To tu cię boli. A więc nie musimy, tylko chcemy! Dobrze? I ty mi nie masz prawa zabraniać. Bo my nic złego nie robimy.
– Ale wy przez to nie przychodzicie do synagogi.
– Jeżeli będziesz mądrze mówił, to w soboty wieczorem będziemy przychodzili dla świętej zgody. A powiedz też tym, którzy cię tu przysłali, że na święta pielgrzymkowe chodzimy do Jerozolimy. I będziemy chodzić. Chyba że nas kapłani nie wpuszczą do świątyni. No, to idź już z Bogiem.
– A jeszcze jedno – rabin, który zatrzymał się w drzwiach zwrócony do niej, zapytał:
– Cóż jeszcze? – odpowiedziała nie zachęcająco.
– Ja cię bardzo przepraszam, że o to pytam, ale czy przychodzi tutaj do ciebie, może na krótko – mówił, jakby się jąkał – ale przecież…
– Co tak nie możesz wystękać? Mów, o kogo ci chodzi? Domyślam się, że o mojego zięcia, Piotra.
– O, jaka jesteś domyślna. Właśnie o niego pytam.
– Teraz rzadko. Ale zachodzi. A czemu o to pytasz?
– Bo ja chętnie bym go poznał i z nim porozmawiał. Powiedz mu to, gdy będzie, żeby do mnie zaszedł.
– A, to w tym celu była cała twoja wizyta. Czemuś tego od razu nie powiedział? Zaoszczędziłbyś czasu i sobie, i mnie. Tylko teraz ja się ciebie spytam – oderwała się od kuchni i, wciąż dzierżąc ciężką chochlę w ręce, podeszła do niego: – A o czym byś ty chciał z nim porozmawiać? – popatrzyła mu w oczy podejrzliwie. – Czy to tylko ma być rozmowa, czy coś więcej?
– Tylko rozmowa, tylko rozmowa. Cóż może być więcej?
– Bo nie tylko ty wiesz, ale i ja wiem – kontynuowała swoją myśl – że w naszym miasteczku stacjonują wojska rzymskie. A z ich pomocą możesz niejeden numer mi wyciąć.
– Ja z wojskami rzymskimi? – rabin wzniósł ramiona w górę w geście protestu i zatrzepotał dłońmi.
– No, no, nie zarzekaj się. Twój poprzednik przygotował z ich pomocą zasadzkę na Jezusa. Wyście wszyscy tyle samo warci.