Biblioteka


XI  Claudius Caesar Augustus Germanicus



 

Claudius Caesar Augustus Germanicus

1.  Dymisja Antypasa

Objęcie Tyberiady przez Agryppę odbyło się w dziwny sposób. Ludzie w pałacu, w mieście, no i w Galilei i Perei czekali na powrót Heroda Antypasa z Rzymu, dokąd się udał po koronę królewską wraz z swoją żoną. Wszystko było przygotowane na podjęcie króla. Nikt nie miał wątpliwości, że Antypas otrzyma to, po co pojechał.
Ale oczekiwanie przeciągało się. Zaczęły pojawiać się jakieś dziwne wieści –plotki. Aż po długim czasie niepewności i sprzecznych pogłosek pojawił się prokurator rzymski z Cezarei Nadmorskiej, a wraz z nim Agryppa ze swoimi ludźmi. Prokurator odczytał zaskoczonej, zdumionej, przerażonej gromadzie urzędników, pracowników pałacowych i domowników dekret cesarski, mocą którego Herod Antypas zostaje odwołany ze stanowiska tetrarchy Galilei i Perei za przestępstwo zdrady państwa rzymskiego, a tetrarchą tych prowincji zostaje mianowany król Herod Agryppa.
Prokurator po odczytaniu dekretu udał się w drogę powrotną, a Agryppa z pomocą swoich chasydów zabrał się do roboty, ażeby pałac uczynić koszerny. Pod ich wodzą służba pałacowa zrywała, wyrzucała, paliła na podworcach zwały jakichś ubrań, pościeli, obrusów, mebli, ksiąg – teraz już niemających nic z dawnej świetności, a będących wyłącznie górami szmat, gratów. Czyszczono, szorowano, malowano. Agryppa, który dozorował tego, od czasu do czasu pytał swoich chasydów:
– No i co ze skarbcem, nie znaleźliście nic?
– Jak dotąd nic. A więc albo wszystko zabrał ze sobą, albo sprytnie ukrył.
– Pytaliście ludzi?
– Tak. Na razie delikatnie. Jak pozwolisz, możemy ich trochę przycisnąć.
– Lepiej nie robić na początek popłochu. Ale potem, gdy nie znajdziemy, trzeba będzie zastosować surowsze środki.

 
2.  Gmina jerozolimska a Szaweł

– A wy nic nie wiecie, a wy nic nie wiecie! – Janek wpadł do izby i, skacząc to na jednej, to na drugiej nodze, powtarzał bez końca: – A wy nic nie wiecie – droczył się. – A ja wiem, ale wam nie powiem – wyśpiewywał, choć widać było, jak pęka z radości i chce, żeby go ktoś zmusił do zdradzenia tej tajemnicy, z którą się nie jest w stanie pomieścić.
– Janek, skończ z tym! – Jakub krzyknął. – I nie zachowuj się jak szczeniak, bo to nawet nie przystoi tobie – człowiekowi prawie dorosłemu!
Janek skoczył do niego jak kot, przykucnął przed nim i, wpatrując się w niego jak przysłowiowa sroka w kość, wrzeszczał:
– Bo siedzicie w tej Jerozolimie i siedzicie! Zdaje się wam, że to pępek świata! A tam, za miedzą, dzieje się a dzieje!
– No, co się dzieje? – zapytał zdetonowany tym atakiem Jakub.
– Szaweł uwierzył Jezusowi – Janek strzelił.
– Czyś ty zwariował? O kim ty mówisz? O Szawle z Tarsu, faryzeuszu?
– Dokładnie tak – Janek teraz patrzył rozbawiony na zaskoczonego, niedowierzającego swego brata.
– O uczniu Gamaliela? Szawle z Tarsu, który tu, w Jerozolimie szalał, prześladując naszych ludzi?
– Właśnie o nim mówię – Janek potwierdził.
A zdumienie Jakuba zdawało się błyskawicznie rosnąć:
– Przecież co dopiero, teraz, pojechał do Damaszku, by tam walczyć z tymi, którzy uwierzyli w Chrystusa? – w głosie Jakuba zabrzmiała nuta triumfu, że przychwycił Janka na kłamstwie.
W odpowiedzi ten roześmiał mu się prosto w twarz:
– A mój brat uważa, że uwierzyć w Chrystusa można tylko w świętym mieście Jerozolimie.
– To on się nawrócił tam, w Damaszku? – zdumienie Jakuba faktycznie zdawało się sięgać szczytów.
– Wyobraź sobie, że w Damaszku, i ochrzcił go nie jeden z Dwunastu ani jeden z Siedemdziesięciu dwóch, ale tamtejszy przełożony naszej gminy, niejaki Ananiasz.
– A skąd ty to wszystko wiesz? – wreszcie Jakub zainteresował się samym Jankiem.
– A, to już moja słodka tajemnica.
– No to możesz mi powiedzieć, kto Szawła przyprowadził do Jezusa?
– Nikt. Albo: sam Jezus.
– Sam Jezus?
– Tak i już.
– Nieważne, jak się to stało – odezwał się Piotr. – Ważne, że się to stało. Co mówię: „ważne”. Nie było ważniejszego wydarzenia z wszystkich, jakie znam. Przecież to był wściekły pies. I coś podobnego.
– Tylko, znając naszych braci faryzeuszów – zabrał głos Tomasz, przeciągając zgłoski jak faryzeusze – nie dałbym za jego skórę ani jednej figi. Jeżeli się nie będzie pilnował, zginie za pierwszym rogiem ulicy.
– Całe szczęście – zakończyła Matka Jezusa – że łaska przyszła na niego tam, a nie tu w Jerozolimie.

 
3.  Ucieczka Szawła z Damaszku

Rano przyszli, żeby porozmawiać. Najpierw Szaweł pytał, skąd znaleźli się przy synagodze, i to właśnie w tym miejscu. Odpowiedzieli, że to nie było takie trudne. Spodziewali się, że dojdzie do próby samosądu, a dla niego nie było innej drogi ucieczki. Więcej się nie zatrzymywał nad tą sprawą. Trzeba było zdecydować, co dalej. On sam chciał jeszcze choćby jeden raz wystąpić w jakiejś synagodze na terenie Damaszku. Odradzali, ale uzależniali wszystko od tego, jakie napłyną wiadomości. Już ranne spotkanie w synagodze nie wróżyło nic dobrego. Ludzie nie mogli się jeszcze pozbierać, gdy w końcu dotarła do nich wiadomość o przyłączeniu się Szawła do uczniów Jezusa. Choć byli tacy, którzy wyrażali nadzieję, że jest to gra Szawła, aby wejść w środowisko przeklętych heretyków i w ten sposób potem łatwiej ich niszczyć.
Ale południowe spotkanie w synagodze nie przyniosło uspokojenia nastrojów. Okazało się, że potworzyły się ekipy gorliwców, którzy przeszukują mieszkania uczniów Jezusa, chcąc dopaść Szawła. I tak Szaweł ze ścigającego zmienił się w ściganego. Głupio się poczuł w tej nowej roli. Traktował ją na wpół żartem, na wpół serio. Ale jego opiekunowie traktowali swoją rolę najpoważniej w świecie. Stąd piwnica w magazynie była miejscem, gdzie go zamykano przy najmniejszym zagrożeniu.
Wieczorem przyniesiono ze synagogi zaskakującą wiadomość. Rabini damasceńscy po południu udali się do namiestnika króla Aretasa, sprawującego rządy nad Damaszkiem, z petycją, ażeby zarządził wojskową obławę na Szawła jako groźnego anarchistę, wiernego ucznia Jezusa skazanego przez władze rzymskie na krzyż. Tak brzmiała petycja, którą przedstawił rabin swoim wiernym na wieczornym nabożeństwie. Oświadczył z zadowoleniem, że namiestnik przychylił się do prośby rabinów. Obława miałaby się rozpocząć od samego rana. Ale już od zaraz miały zostać obstawione wszystkie bramy miejskie przez wojsko, celem zapobieżenia ucieczce Szawła.
Teraz już żartów nie było. Opuszczenie miasta w dzień nie wchodziło w rachubę. Ryzykować, że przejdzie nierozpoznany przez miasto, a w końcu przez bramę miejską – było czystym szaleństwem. Tym bardziej w nocy, kiedy straże przepytują każdego wchodzącego do miasta czy wychodzącego z miasta.
Jedyna rada: uciekać potajemnie. Ale jak. Na szczęście znalazł się ktoś zorientowany, który podsunął sposób praktykowany w podobnych wypadkach: „koszem przez mur”. Choć łatwiejsze to było do opowiadania niż do wykonania.
Równocześnie trwały debaty tak samo ważne: dokąd Szaweł ma się udać z Damaszku.
– Jerozolima? Cezarea Nadmorska?
– Żadna z tych miejscowości nie wchodzi w rachubę – Ananiasz zajął zdecydowane stanowisko. – Żeby się wyrazić dokładnie: przede wszystkim żadna miejscowość na terenie Judei, gdzie o tobie słyszeli. To po pierwsze, a po drugie, gdzie Judejczycy są tacy ortodoksyjni. Już prędzej Galilea. Tyberiada? Kafarnaum?
– Co ja bym robił w Galilei? – mruknął Szaweł.
– Tarsus!
– Tam cię będą szukali na pewno. Bo cóż prostszego, jak znaleźć przystań w miejscu rodzinnym. A więc Tarsus w żadnym wypadku nie, przynajmniej nie w tej chwili. Sprawa jest bardzo prosta – ciągnął Ananiasz. – Chcą cię zamordować, bo wiedzą, jaki jesteś dla nich groźny.
– Jakie widzisz rozwiązanie? – Szaweł wciąż pytał.
– Zniknij im z oczu na jakiś czas. Niech się sytuacja uspokoi. Niech zapomną o tobie.
– A więc dokąd? Syria: Aleksandria, Antiochia? Egipt.
– Raczej nie. To miasta, gdzie wielkie getta Izraelitów. Mają bardzo silne powiązania z Jerozolimą. A ty musisz zniknąć w środowiskach, do których nie dotarła sława twojego imienia.
– Arabia?
– Choćby Arabia. Bardzo dobrze.
– Ale co ja tam będę robił?
– O to ja już się nie martwię – Ananiasz uśmiechnął się serdecznie – znając ciebie. Nie zmieścisz się w sobie. Będziesz opowiadał o tym, co w tobie płonie: o tym, że Bóg jest miłością.
– Komu? – Szaweł uśmiechnął się filuternie.
– Wszystkim kogo spotkasz. Niezależnie od tego czy to Izraelita, czy poganin.
– A ja myślałem, że mnie nie znasz – Szaweł znowu uśmiechnął się.
– Ale, ale. Wobec tego będziesz tam Łamał Chleb z ludźmi, których przyprowadzisz do Chrystusa. Wobec tego niechże włożę na ciebie ręce, aby Duch Święty był z tobą.
Szaweł uklęknął. I tak ceremonia odbyła się w scenerii nietypowej. W izbie zatłoczonej ludźmi, między stołem, na którym jeszcze pozostawały nieposprzątane resztki wieczerzy, a poroztrącanymi zydlami. Ale to nie przeszkodziło. A nawet było uroczyściej. A na pewno z autentycznym przejęciem. Ananiasz trzymał wyciągnięte ramiona nad Szawłem i modlił się na głos i wyraźnie:
– Szawle, tak jak nade mną wyciągnął Piotr swoje ręce i przekazał mi Ducha Syna Bożego, Ducha Jego Ojca, abym głosił Ewangelię, przewodniczył Łamaniu Chleba i czuwał nad braćmi w Chrystusie, tak samo i ja wyciągam ręce nad tobą, aby Duch Święty dał ci światło i moc głoszenia Ewangelii. Nakazuję ci i proszę, głoś słowo Boże w czas i nie w czas, chroń, strzeż, wspieraj wszystkich braci, którzy wokół ciebie się znajdą. Prowadź ich do Boga, który jest miłością. Niech rośnie królestwo Boże na ziemi. Amen.
Wszyscy byli wzruszeni, najbardziej Szaweł. Ocierając wierzchem dłoni łzy, spytał się dla niepoznaki ze swoim filuternym uśmiechem na twarzy:
– Na jak długo, mówisz, mam zniknąć?
– Na pięć lat, na trzy. Przynajmniej na rok – dorzucił, widząc krzywiącą się twarz Szawła. – Potem wróć do mnie, do Damaszku, to ci powiem, czy już się zabliźniły ich rany i czy możesz się bezpiecznie poruszać.
– To będzie najgorsza moja pokuta, jaką Pan Bóg mi wymyślił za moje grzechy – Szaweł zakończył zdecydowanie.
– Tylko my mówimy o tym, co będzie po wyjściu z Damaszku. A najpierw trzeba z niego wyjść.
– Na szczęście mamy sposób na to. Są u nas w mieście domy, które wykorzystano przy budowie murów obronnych. W dolnych piętrach okna wychodzące na zewnątrz zostały zamurowane, ale ostatnie, górne, są w dalszym ciągu oknami. Na szczęście w jednym z takich mieszkań żyje rodzina, która uwierzyła w Chrystusa. Już kiedyś korzystaliśmy z jej pomocy.
– Jak sobie to wyobrażasz?
– Spuścimy cię w koszu z okna w dół. Ktoś z naszych będzie tam czekał na ciebie i zaopiekuje się tobą.
Sceneria prawie jak w bajkach dla małych dzieci pod tytułem Ucieczka z zaczarowanego miasta opanowanego przez srogiego czarnoksiężnika. A więc chyłkiem, po dwóch, ciemnymi uliczkami, unikając światła księżyca, wyczekując, kiedy droga jest wolna od przechodniów.
To był pierwszy etap, ten najłatwiejszy. Prawdziwa przygoda zaczynała się w momencie, gdy dobili do samych murów i znaleźli się we wskazanej kamienicy. Zgodnie z planem, ten etap powinien być przeprowadzony błyskawicznie. A więc schodami w górę, po cichu, żeby sąsiadów nie niepokoić. Tam już na nich czekano i było wszystko przygotowane do operacji. A więc wiklinowy kosz, sznur przymocowany do czterech jego boków. Jeszcze tylko spojrzenie przez okno w ciemną czeluść – bo księżyc akuratnie świecił z przeciwnej strony – przerzucenie kosza za parapet okna.
– Gwarantujecie, że sznur się nie przetrze? – wyszeptał pytanie.
Pokazano mu rolkę, którą zamocowano na parapecie.
Jeszcze ostatnie uściski pożegnalne i:
– No to w Imię Boże.
I już wchodził w kosz. Nie widział nic, tylko ciemność pod sobą. I natychmiast zaczęło się zjeżdżanie. W którymś momencie przyszło mu do głowy, że sznur może się nie przetrze, ale się po prostu urwie, bo skrzypiał cicho choć niemiłosiernie. Były to wszystko myśli, które by go wpędziły w szaleństwo, gdyby nie to, że cały czas musiał pracować, odpychając swój kosz od murów, by nie zawadził o jakiś występ i nie wywrócił się. W końcu wszystko poszło sprawnie. Prędzej, niż się tego spodziewał, znalazł się u stóp murów, gdzie już na niego czekali ludzie na koniach, by mu choć trochę potowarzyszyć.


4.  Śmierć Caliguli

Agryppa był wściekły jak pies. Wściekły, zmarznięty, znudzony, zniesmaczony. Od samego rana siedział w teatrze palatyńskim, na igrzyskach zorganizowanych ku czci cezara Augusta przez Caligulę i nie było stąd jak uciec. Zajmował miejsce w loży honorowej i opuszczenie jej mogło się równać ze śmiercią, jako afront uczyniony cezarowi Augustowi czy nawet samemu Caliguli. Więc siedział, wiercił się, wstawał, żeby nogi rozprostować, żeby zagadać, żeby się rozgrzać. Choć ubrał się ciepło, to i tak to wszystko okazało się niewystarczające. Powinien to wiedzieć. Przecież już był styczeń. Dokładnie dwudziesty czwarty. A więc można było się spodziewać, że będzie chłodno. Wreszcie słońce, które zaczęło przygrzewać na bezchmurnym niebie, uratowało go, bo by zamarzł na kość.
Zazdrościł Claudiuszowi. Ten, nie oglądając się na nic, po prostu spał, utulony ciepłem słonecznym. Czasem się budził, przyglądał się z całkowitą dezaprobatą temu, co się dzieje, i zasypiał. Za to Caligula bawił się jak dziecko. Reagował okrzykami zachwytu, przestrachu czy potępienia.
Czekał niecierpliwie, zadając sobie pytanie: Jak długo cezar potrafi to wytrzymać – ten prymitywizm, brak dobrego smaku, który był prezentowany. Wyuzdane tańce, ordynarne burleski, naiwne skecze, dwuznaczne pantomimy. Ale, jak widać, mógł wytrzymać długo. Przecież spektakl był przygotowany pod jego gusta.
Dopiero w południe, gdy słońce zmęczyło go swoim światłem, cezar zdecydował się pójść do domu. Wraz z nim ruszyli inni. Agryppa, ponieważ Claudiusz już wcześniej zaprosił go do siebie na jakiś posiłek i pogadanie, ruszył za nimi, pozostając zresztą dość daleko z tyłu. W procesji, która szła na Palatyn, miał w dalekiej perspektywie Claudiusza, idącego w kierunku głównej bramy z dwoma senatorami, za nimi cezara, który teraz skręcił, wraz z towarzyszącym mu senatorem, w stronę grupy chłopców azjatyckich, którzy mieli występować po południu.
Agryppa nagle zauważył, że pojawił się za plecami cezara jakiś oficer pretorianów. Poznał go. To był Cherea. Znał go dobrze. Zaskoczony, dostrzegł charakterystyczny ruch wyciągania miecza i błysk ostrza, który uderzył w plecy cezara.
Stało się to tak zwyczajnie, że aż nierzeczywiście, nieprawdopodobnie, jakby to był sen, a nie jawa. Ale to była jawa. Świadczył o tym okrzyk bólu i plama krwi, która rozlała się szeroką strugą po tunice cezara.
Caligula zatoczył się i prawie wpadł na innego oficera, który podbiegł z drugiej strony, a jak się okazało, nie przypadkiem, bo teraz, zamachnąwszy się szeroko, pchnął cezara mieczem w pierś. Agryppa rozpoznał w nim Sabinusa. Skądś naraz pojawiła się gromada pretorianów z wyciągniętymi mieczami, którzy teraz dobijali leżącego na ziemi cezara. Jeszcze chwilę stał, sparaliżowany tym widokiem, a potem jak oszalały zaczął uciekać w stronę placu, gdzie zostawił lektykę.

 
5.  Claudiusz cezarem

Agryppa już nie widział, jak została wywleczona z pałacu żona cezara z córeczką i zabita. Cały roztrzęsiony powrócił do domu. Tam jednak nie wytrzymał. Był przekonany, że te chwile, a nawet te minuty, decydują o losach Rzymu i o jego losach. Pytanie, które sobie zadawał, było proste: czy Claudiusz zginął, czy też został obwołany cezarem. Tym bardziej to było ważne, że już w domu dobiegła go wiadomość, że senat obraduje i domaga się przywrócenia republiki i skończenia z jedynowładztwem cezarów. Kazał zanieść się na Palatyn. Zaczepiały ich parokrotnie gromady żołnierzy, ale puszczały wolno. Palatyn świecił pustką. Straszyły kałuże krwi na białym marmurze dziedzińca. Bał się sam wchodzić do wnętrza, wziął ze sobą dwóch rosłych tragarzy. Pałac zionął martwotą. Szedł szybko, ale i ostrożnie, po schodach, wymijając leżące trupy i plamy krwi, pragnąc jak najszybciej osiągnąć ostatnie piętro. Jeszcze korytarz i ujrzał drzwi wiodące do pomieszczeń zajmowanych przez Claudiusza. „Albo, albo – albo życie, albo śmierć”. Zapukał. Nikt się nie odzywał. Agryppa pchnął drzwi i wszedł do wnętrza. Przy biurku pod oknem siedział Claudiusz z nosem w papierach.
– A, to ty – mówił do zdumionego Agryppy. – Czekałem na ciebie, ale nie przyszedłeś, to zabrałem się do roboty.
– To ja myślałem, że zostałeś obwołany cezarem – tym razem nie żartował – a ty grzebiesz się w twoich papierzyskach.
– Na to, żeby ktoś mógł zostać cezarem, potrzeba, żeby tego chciały dwie strony. A jak dotąd, żadna ze stron tego nie chce – oświadczył Claudiusz filozoficznie.
– A ty nie podjąłbyś się tej roli?
– Na to, żeby kończyć jak mój bratanek? Nie, dziękuję. I tak mam szczęście, że mnie dotąd nie zatłukli. Chociaż wszystko się jeszcze może zdarzyć. Przecież zasadą jest, że się morduje nie tylko cezara, ale i jego rodzinę. A ja podobno też do niej należę. Choć Caligula tego nie chciał wiedzieć – powiedział z goryczą.
– Nie wszyscy cezarowie giną zamordowani. Choćby Tyberiusz, dożył sędziwych lat.
– Jak to tam z nim było, też nie jestem pewien. Podejrzewam, że dopomógł mu dopiero co zabity. Przepraszam, de mortuis nihil nisi bene. A więc dziękuję, nie. A poza tym i druga strona tego nie chce. Jak słyszę, debatuje senat nad przywróceniem republiki.
– Już się debatą zmęczyli. Kończyć będą jutro. Ale powiedz szczerze, czy nie chciałbyś, żeby wreszcie nastały jakieś normalne czasy dla tego umęczonego narodu rzymskiego i całego imperium?
– Co się tak pytasz, każdy o tym marzy. Ale co ja mam z tym wspólnego?
– Jesteś normalnym i to mądrym człowiekiem. Stać cię na to, żebyś poprowadził kraj ku takiemu życiu.
Nagle zza okien dobiegł ich jakiś daleki hałas, który szybko narastał, wybuchnął na placu przed pałacem. Bezładna lawina podkutych żołnierskich sandałów na kamiennym blacie i szum głosów, z niego wystrzelające okrzyki. Przysłuchiwali się temu w milczeniu. Agryppie jeszcze się zdawało, że to nieważne, że tłum przetoczy się przez dziedziniec i zniknie, jak niespodziewanie się pojawił. Chciał w to wierzyć. Ale nic z tego. Huk butów zadudnił na schodach. Agryppa wstał. Zobaczył wlepione w niego przerażone oczy Claudiusza. Jeszcze nie wiedział, czy uciekać, czy zostać, ale na ucieczkę już było za późno. Coś trzeba było robić.
– Wyciągnijcie miecze – rozkazał swoim sługom, którzy z przerażeniem w oczach wsłuchiwali się w narastający grzmot sandałów o posadzkę. – Nie, nie pokazujcie ich. Schowajcie w fałdy.
Hałas rósł tak, że trzeba było krzyczeć, aby być zrozumianym. Nagle drzwi się z hukiem otwarły i do wnętrza wszedł trybun pretorianów wraz z paroma żołnierzami. Rozejrzał się wśród obecnych i, zwracając się do Claudiusza, zapytał go:
– Czy ty jesteś Claudiusz, brat Germanika?
„No to śmierć” – Agryppa nie miał żadnych wątpliwości.
– Tttak – wyjąkał zapytany Claudiusz.
Nagle ku jego niebotycznemu zdumieniu i Claudiusza trybun przyklęknął na jedno kolano i z pięścią przy piersi wypowiedział sakramentalne zawołanie:
– Ave, caesar.
Tłoczący się w drzwiach i na korytarzu żołnierze wybuchnęli tym samym okrzykiem:
– Ave, caesar!
Claudiusz się podniósł i chciał coś powiedzieć. Ale uprzedził go Agryppa, mówiąc:
– Bądź łaskaw, najjaśniejszy panie, udać się z nimi.
– Dokąd? – zapytał zaskoczony Claudiusz.
– Do koszarów pretoriańskich – trybun odpowiedział. – To jest jedyne bezpieczne miejsce dla ciebie.
– Ale ja… – Claudiusz usiłował protestować.
– Kohorty miejskie są po stronie senatu i chcą twojej śmierci, bo zagrażasz powrotowi republiki – tłumaczył trybun i z pomocą innego oficera brał Claudiusza pod ręce, już nie zwracając uwagi ani na Agryppę, ani na jego sługi.
Gdy tamci wyszli, Agryppa powiedział do swoich towarzyszy:
– Chodźmy i my.
Jeszcze wyglądnął przez okno i zobaczył Claudiusza, jak go żołnierze nieśli w lektyce, śpiewając pretoriański hymn.

Wrócił do domu. Ale nie wytrzymał długo. Prześladowała go myśl, że robi największe głupstwo, siedząc tu bezczynnie, gdy tam dokonują się historyczne wydarzenia. A więc wziął kąpiel, odświeżył się błyskawicznie, przebrał szaty i polecił się wieźć do senatu. Tu zastał piekło. Jak stwierdził, sytuacja zupełnie zaskoczyła senatorów. Nie byli zupełnie przygotowani do tego, by przejąć rządy w swoje ręce i stworzyć prawdziwą republikę. Przysłuchiwał się jakiś czas bezładnej dyskusji. W końcu sam zabrał głos. Ostrożnie, pozorując, że popiera zamiar odbudowy republiki, zaproponował, by delegacja senatorów poszła do obozu pretorianów, gdzie przebywał wciąż Claudiusz. Dołączył do nich. Udało mu się rozmawiać z Claudiuszem na osobności. Przedstawił zamieszanie w senacie i tu już prawie siłą zmusił Claudiusza, by przejął władzę cezara.

Gdy Agryppa spotkał się na pierwszej audiencji z cezarem Claudiuszem, ten zapytał go:
– Co chcesz ode mnie za to, coś dla mnie uczynił?
– Judeę – odpowiedział jednym słowem.
Claudiusz zająknął się, ale przytaknął:
– Zgoda, wycofuję prokuratora z Cezarei Nadmorskiej. A ty zajmuj jego miejsce. W ten sposób masz całą Palestynę w swoich rękach.

 
6. Szaweł w Arabii

– Ładnie tu u ciebie – powiedział Szaweł, odrywając się na moment od roboty i rozglądając się po ogrodzie. – Jestem tu dopiero parę dni, a coraz bardziej mi się ten świat podoba.
– Co to znaczy ładnie? – odpowiedział gospodarz. – Tu nie jest ładnie, tu jest bardzo ładnie. I gdy ty mnie spytasz, dlaczego ja nie wracam do Ziemi Świętej, to ja ci odpowiem: również dlatego, że tu jest ładnie.
– A z jakich innych powodów?
Choć już chyba domyślał się, co jego gospodarz odpowie, wolał to z ust jego usłyszeć.
– Jeżeliś taki ciekawy, to ja tobie mogę wytłumaczyć. Widzisz, ja już bym nie potrafił tak, jak tam żyją. Owszem, może mi brak synagogi: tego trąbienia – zwoływania hazzana na czytania ranne, południowe i wieczorne. Ale, ale – i tu zmienił temat niespodziewanie – ja tak się przyglądam twojej robocie i muszę ci powiedzieć, że ty świetnie sobie dajesz radę. Tkasz te płachty namiotowe jak stary fachowiec. Tylko uważaj na ręce. Sierść wielbłądzia wygląda niewinnie, a może ci pociąć skórę. Widzę, że już się pozacinałeś.
– Nic nie szkodzi. Przysycha na mnie jak na psie. No, ale jak możesz, to wytłumacz mi, czemu nie wracasz do Ziemi Świętej.
Gospodarz, jak gdyby niechętnie, podjął przerwaną myśl:
– Przyznaję, że brak mi synagogi, zwłaszcza w szabat. Choć gdy pomyślę, że musiałbym znowu przestrzegać skrupulatnie wszystkich przepisów Talmudu, które faryzeusze wymyślili i wciąż jeszcze wymyślają, to ja cię przepraszam, ale ja nie wiem, czy bym już potrafił. Nie! Ciarki chodzą mi po plecach. Przepraszam ciebie, przecież tyś był takim zapamiętałym faryzeuszem. Ale ty mnie się pytasz, to ja uczciwie odpowiadam. My tu daleko od Palestyny, ale wiadomości stamtąd docierają do nas – dorzucił, tytułem wyjaśnienia.
– Jak wiesz, ja już nawrócony – Szaweł uśmiechnął się serdecznie. – To już mnie nie dotyczy.
– I dlatego, od tej strony patrząc, podoba mi się nauka Jezusa, którą opowiadasz. Chociaż mam zastrzeżenia, i to poważne zastrzeżenia.
Przysłuchując się wynurzeniom gospodarza, nie zaprzestawał swojej roboty. Czasem sięgał po kawałeczek sera, pokrajanego na tacy.
– Bo ja tu mam, jak widzisz, za sąsiadów samych pogan. Żyjemy zgodnie. Następna rodzina izraelska jest spory kawałek stąd. Spotykam się z nią na dłużej, aby świętować nasze wielkie święta. I to wszystko.
– Do Jerozolimy nie chodzicie?
– Nie, to za daleko. Ale jak wiesz, chcąc nie chcąc, z tymi pogańskimi sąsiadami spotykamy się na co dzień. Dzieci bawią się razem. Cóż ja mogę na to? Czy ja im mogę całkiem zabronić? Trochę bronię, ale nie całkiem. Przecież to przez płot. Ale ja nigdy do nich nie chodzę na posiłki. I oni wiedzą, że do mnie nie przychodzi się na posiłki. Chociaż ja ci się przyznam, że gdy opowiadasz Ewangelię, to czasem mam takie wrażenie, jakbyś mi mówił rzeczy znane, w głębi duszy ukryte. Jakbyś odsłaniał, wyciągał na wierzch moje myśli. Jakbyś potwierdzał, że się nie myliłem w swoich przeczuciach. Choć czasem włosy zdają się jeżyć ze strachu: czy można iść tak daleko. I wtedy mówię: nie. Ja cię przepraszam, ale ja wtedy mówię: nie.
– Co na przykład sprawia ci trudność?
– No, chociażby gdy mówisz, że Bóg kocha na równi pogan jak Izraelitów. Jak On może kochać na równi, skoro jesteśmy narodem wybranym? To ja mówię: nie, ty się mylisz. Ty się na pewno mylisz. Jeżeli Jezus jest takim mądrym rabbi, to On tego nie mógł powiedzieć. Ty się mylisz.
Słońce coraz bardziej chyliło się ku zachodowi. Jeszcze ziemia dyszała gorącem, ale już wiał lekki chłodny wiatr. Czuł go na plecach, widział po kołyszących się palmach i daktylowcach. Posłyszał zgrzyt żwiru na ścieżce.
– Gościa mamy – majster obwieścił.
Szaweł zobaczył sąsiada.
– Przyszedłem, żeby ci, Szawle, przypomnieć, że obiecałeś przyjść do nas dzisiaj na Łamanie Chleba – powiedział przybysz.
– Pamiętam, pamiętam. Przyjdę z radością. Gdy tylko słońce zajdzie.
– To czekamy cię. Będą także moi krewni, którzy też przyjęli twoją Ewangelię, jak pozwolisz.
– Proszę bardzo.
Gdy odszedł sąsiad, majster po chwili milczenia zaczął mówić, choć z wyraźnymi oporami:
– Ja ciebie przepraszam, ale ja ciebie nie pojmuję, chociaż cię uważam za bardzo rozumnego człowieka.
– O co ci chodzi? – spytał go, choć domyślał się, co usłyszy.
– Ty się mnie pytasz, o co mi chodzi? Przecież to są poganie – napadł gwałtownie na niego.
– I co z tego – Szaweł odpowiedział spokojnie.
– Jeżeli to są poganie, to jak ty możesz iść do nich na Łamanie Chleba? – gospodarz podniósł głos.
– Tak, pójdę.
– Ja tego nie rozumiem. I ty mi to wytłumacz, bo ja nie rozumiem, jak ty możesz traktować ich jako wyznawców Jezusa – majster mówił z narastającym oburzeniem – jak swoich braci.
– Tak ich traktuję. I cieszę się, że uwierzyli w Boga-Miłość i chcą żyć w miłości, jak Jezus uczył.
– Czyż ty nie rozumiesz, co ja mówię? Przecież to poganie! – teraz już krzyczał. – Ja ich muszę tolerować, muszę się z nimi kontaktować. Nie mam wyjścia, to moi sąsiedzi. Ale wciąż pamiętam, że to ja należę do narodu wybranego, a nie oni! I tego nic nie zmieni. Niezależnie czy uwierzą w Chrystusa, czy też nie.
– A prozelici? – Szaweł spytał. – Przecież to też poganie. A gdy uwierzą w Objawienie Boże, a gdy poddadzą się obrzezaniu, gdy będą zachowywać Prawo mojżeszowe…
Ale gospodarz nie dał mu skończyć, wszedł w słowo:
– Oni się z nami nigdy nie zrównają! Czy tego dalej nie rozumiesz?! Owszem, czemu nie, dali się obrzezać, zachowują przepisy Prawa mojżeszowego, chodzą do świątyni. Ale to nie zmieni faktu, że nie są z rodu Dawidowego!
– A Galilejczycy? – Szaweł znowu zaczepił go przekornie.
– To mieszańcy. Izraelici z Asyryjczykami.
– A więc ród Dawida, czy nie? Synowie Jakuba, czy nie? – Szaweł już podkpiwał.
– No, trochę tak, ale nigdy nie zrównają się z Judejczykami.
– A czy mógłbyś przysięgać, że wszyscy Judejczycy są czystej krwi potomkami Jakuba? Przecież i oni byli w niewoli babilońskiej, a wiemy, jak traktują zwycięzcy zwyciężonych i ich kobiety i dziewczyny.
Majster wyglądał już na ciężko obrażonego, wobec tego Szaweł zdecydował się przerwać to przekomarzanie się i zagadał polubownie:
– Skończmy z tym. Przepraszam za moje podżartowywanie i prowadzenie całej sprawy do absurdu. Bo zresztą tak to jest. Jezus, na podstawie Pisma Świętego, uczył, że wobec Boga wszyscy ludzie są równi, umiłowani jednakowo. I ja to w pełni akceptuję, dla mnie jest ważne, jak kto żyje, a nie czy przyszedł do Jezusa z żydostwa czy z pogaństwa.
Majster, w pierwszej chwili zadowolony, że Szaweł zrezygnował z tamtego wątku, teraz znowu zaatakował:
– Ale ty mi wytłumacz, dlaczego ty nie robisz z nich prozelitów. Dlaczego im nie nakazujesz obrzezania? Dlaczego nie uczysz, by zachowywali przepisy Prawa? Przecież Jezus był Izraelitą, który głosił powrót do Pisma Świętego.
– Widzę, że mnie nie zrozumiałeś. Wobec tego powiem całkiem wyraźnie: dlatego, że to wszystko jest po prostu dla nich nieważne. Rozumiesz? Nie-waż-ne – wyakcentował, skandując. – Mogę ci powtórzyć: nieważne jest obrzezanie i składanie ofiar w świątyni jerozolimskiej – patrzył na rosnące zdziwienie i nie przestawał mówić: – nieważne jest mycie garnków i rąk, nieważne!
Aż tamten nie wytrzymał i przerwał mu:
– No to powiedz, co jest naprawdę ważne? Jeżeli nawet szabat nie jest ważny.
– Tylko miłość. Miłość Boga i człowieka.
– Ale przecież wszystko tamto to jest Prawo mojżeszowe! – majster już krzyczał. – Objawione przez Boga samego! – podszedł mu pod nos, z wyciągniętymi pięściami.
Szaweł, zaskoczony, zaczął spokojnie:
– Ja na ten temat dużo myślałem i myślę. Starałem się rozumować po tych śladach, jakimi szedł Jezus.
– No i do czegoś doszedł? – warknął wciąż jeszcze rozindyczony majster.
– On odkrył i zrozumiał, że to, co nazywamy Prawem mojżeszowym, to również przepisy, które Mojżesz ustanowił wyłącznie na czas wędrówki naszego narodu do Ziemi Obiecanej z Egiptu.
– Ale niby dlaczego On to musiał wymyślać?
– Bo w tym czasie mogło się wszystko zdarzyć. Epidemia mogła wytłuc nasz naród. Ludzie mogli mu się zbuntować i powrócić do Egiptu. On ich chciał najróżniejszymi sposobami utrzymać razem i doprowadzić do Ziemi Świętej. Stąd te, chociażby, rozliczne przepisy higieniczne, zakazy kontaktów z poganami, zakaz hodowli świń, za którymi ludzie przepadali, ale które zupełnie się nie nadawały do trybu życia pasterskiego, jaki oni prowadzili, nie mówiąc o tym, że łatwo się zarażają rozmaitymi chorobami, a wtedy zatruwają ludzi.
– I jaki twój wniosek? – majster chciał wiedzieć.
– Mojżesz zmarł na końcu wędrówki. Myślę, że gdyby jeszcze pożył w warunkach stabilizacji, napisałby nowe Prawo. On nie zdążył, wobec tego zrobił to Jezus swoją Ewangelią. To jest to nowe Prawo, stanowiące interpretację Objawienia w normalnych już warunkach życia.
– Co ja słyszę? Czy ja dobrze słyszę? To dla ciebie Jezus jest nowym Mojżeszem? – majster wyglądał na osłupiałego.
– Tak, można to tak nazwać. Ale przepraszam cię, już późno – Szaweł przerwał. – Pójdę do nich, żeby nie czekali. A my mamy czasu a czasu do rozmawiania, chyba że mnie wcześniej wyrzucisz z roboty.
– Jeżeli chcesz wiedzieć, to powiem ci, że już nieraz miałem taką pokusę. Nawet w czasie tej rozmowy.
– To dlaczego dotąd tego nie zrobiłeś/
– Bo przyznaję, że to nie takie głupie, czego nauczasz, jak na pierwszy rzut oka wygląda. Choć są sprawy, że wszystko się burzy we mnie i sprzeciwia.
– Wobec tego faktycznie mamy czas – zaśmiał się Szaweł. – Jeżeli Pan Bóg da, to może kiedyś zdecydujesz się na chrzest, a potem, żeby brać udział w Łamaniu Chleba albo nawet sam poprosisz nas do swojego domu na tę Świętą Ucztę.
– Pożyjemy, zobaczymy, jak to zwykł jesteś mówić.

7. Pierwsze lata Claudiusza

 Od dłuższego czasu w Agryppie wzrastał niepokój. Czuł, że w jego świecie dzieje się coś niedobrego. Tu nie chodziło o chasydów. Jeszcze nie wiedział, co. Jeszcze nie wiedział, z której strony grozi mu niebezpieczeństwo. Nie był pewny, czy jest bliskie, czy dalekie. Ale wiedział, że nadchodzi. Był jak wilk, który z podniesionym w górę pyskiem wącha zapachy, kierunek wiatru i czuje, że nieprzyjaciel się zbliża. Był świadomy jednego: że, co by nie było i jak by nie było, to miejscem, które rozstrzyga o jego spokoju czy niepokoju, o zagrożeniu czy ratunku jest Rzym. I tam może znaleźć odpowiedź na wszystkie swoje pytania.
Dawno w Rzymie nie był. Powtarzał sobie zawsze, jako zasadę życiową: „Nie wolno być długi czas nieobecnym w tym mieście, bo ono jest nie tylko stolicą imperium rzymskiego, ale również moją stolicą, choć jestem królem Izraela”. Musiał przyznać, że jak dawniej był wierny tej zasadzie, to teraz ją zaniedbał. Tłumaczył się, że może liczyć na cezara, że może być pewny, że stara przyjaźń u cezara nie rdzewieje. Ale w głębi duszy, tak naprawdę, czuł, że to jest tylko pocieszanie się. Nie był na tyle naiwny, żeby wierzyć cezarowi rzymskiemu. Claudiuszowi – historykowi, który pisze prace o Etruskach, można było wierzyć. Ale nie Claudiuszowi – cezarowi.
Z wytrawnością starego polityka polegał na swoich przeczuciach. Nie lekceważył ich. To, co dochodziło z Rzymu do Jerozolimy, budziło jego coraz większy niepokój. Nie żeby się tam coś ważnego działo, ale właśnie, że się nic nie działo. Wiedział, że na dworze cesarskim zawsze się powinno coś dziać. Chciał, żeby się coś działo. „Zawsze dla mnie tym lepiej, im tam gorzej. Bo wtedy są zajęci sobą i swoimi sprawami, a nie interesują się zbytnio, co się dzieje w Palestynie”.
W pierwszym roku panowania Claudiusza wciąż się coś działo. To był czas porządkowania wszystkich zaszłości, które pozostawił po sobie Caligula. Claudiusz – zresztą zgodnie z oczekiwaniem – okazał się bardzo pracowitym cezarem i zabrał się do oczyszczania, jak to nazywał, stajni Augiasza, którą zostawił po sobie jego siostrzeniec. Poddano skrupulatnej rewizji ustawy i zarządzenia z tamtego okresu. Przeprowadzono rewizje procesów. Przejrzano listy więzienne. Uwolniono prawie wszystkich zatrzymanych z wyjątkiem prawdziwych przestępców. Uwięziono niewolników i wyzwoleńców, którzy składali w tamtym okresie donosy na swoich patronów. Odwołano z wygnania osoby skazane przez poprzedniego cezara. Wśród nich – dwie siostry Caliguli: Julię i Agrypinę. Majątki, które skonfiskowano za Tyberiusza i Caliguli zwrócono dawnym właścicielom.
Tych informacji wysłuchiwał z największą przyjemnością. Owszem, zdawało się, że tak będzie bardzo długo. Ale na początku drugiego roku panowania Claudiusza wybuchła rebelia. Namiestnik Dalmacji – Camilliusz Scriboniusz proklamował przywrócenie republiki, licząc na poparcie senatu. I zdawało się, że rewolta się powiedzie. Tym  bardziej, że poparło ją od samego początku wielu senatorów. Liczono na lud rzymski, który nie powinien być zachwycony nowym cezarem. Bo jak ktoś taki może być cezarem, kto powłóczy nogą, jąka się, od czasu do czasu nerwowo kiwa głową. A poza tym jest stary. Niby miał dopiero pięćdziesiąt dwa lata. Ale po pierwsze, wyglądał na daleko więcej, a po drugie, Rzymianie mieli wciąż w oczach Caligulę, który gdy obejmował władzę, miał dwadzieścia pięć lat. Tak myśleli przeciwnicy cezara i rebelianci.
Rebelia wpędziła Agryppę w panikę. Bo Scriboniusz zaproponował mu przez swoich wysłanników współpracę, obiecując góry złota. I co najgorsze, wszystko to wyglądało bardzo realnie.
Na szczęście uratowała Agryppę przed zrobieniem głupstwa ta istotna okoliczność, że uważał Claudiusza nie tylko za swojego przyjaciela, ale i za człowieka bardzo prawego. Wysłał więc czym prędzej do Rzymu uroczysty adres wiernopoddańczy oraz zaproponował swoją pomoc. A wysłannikom Scriboniusza odpowiedział, że dopiero zaczyna rządy w nowym państwie i ma wiele trudności, jak to bywa w początkach, stąd nie może zajmować się sprawami imperium.
I oczekiwał, udając spokój, jak się rozwinie sytuacja. Na wszelki wypadek zabrał się do budowania murów obronnych wokół miasta i remontowania starych murów, do czego go gorliwie namawiał dwór. Tym bardziej, że Piłat prace nad obwarowaniem miasta zupełnie zaniedbał. Ale jemu było wolno – miał legata Syrii wraz z jego legionami pod ręką. A on, Agryppa, musiał liczyć na siebie. Przynajmniej chciał liczyć na siebie. Tak więc roboty murarskie postępowały szybko, równocześnie Agryppa nadsłuchiwał pilnie wieści z Rzymu.
I okazało się, że lud ma dość młodego wysportowanego szaleńca, jakim był Caligula. Podobnie myślały legiony i pretorianie. Może gdyby rebelia wybuchła tuż po zamordowaniu Caliguli, to by się powiodła. Ale teraz, po roku, gdy lud rzymski naprzyglądał się pracy Claudiusza i przekonał się do niego, rebelianci zostali odrzuceni. Według zasady, że lepszy wróbel w garści niż kanarek na dachu. Rewolta tak szybko zgasła, jak wybuchła. Agryppa odetchnął.
Tymczasem zaczęły się aresztowania i wyroki na zamachowców. Cezar musiał zająć się ukaraniem spiskowców, wytaczaniem procesów. A może nie on był tak tym zainteresowany, jak jego żona Messalina, która załatwiała przy tej okazji swoje osobiste porachunki. Tak czy owak, cezar miał ręce pełne roboty, a Agryppa spokój święty. I znowu odłożył wyjazd. Choć wiedział, że powinien być w Rzymie. Odkładał ten wyjazd, bo miał wciąż mnóstwo spraw na głowie.

 
8.  Powrót Szawła do Damaszku

Ananiasz usłyszał energiczne pukanie do drzwi. Poczuł się zaskoczony. Nie przewidywał nikogo o tak późnej porze. „Może ktoś z tych, którzy byli na Łamaniu Chleba, coś sobie u mnie zostawił?” Rozejrzał się odruchowo po izbie, ale w półmroku, w jakim tonęło pomieszczenie, rozjaśnione tylko nikłym światłem kaganków oliwnych, nic takiego nie zauważył.
– Wejdź, w imię Boże.
Drzwi się szeroko otwarły i w nich ukazał się mężczyzna. Niższy niż średniego wzrostu, krępy, w krótkiej tunice, przewiązany sznurem, z twarzą obwiązaną chustą, którą teraz z wolna odkręcając, rozglądał się po izbie.
– Jesteś sam? – zapytał.
Ananiaszowi głos wydał się znajomy.
– Tak, już wszyscy wyszli.
Człowiek, zajęty na pozór uwalnianiem twarzy z szala, zbliżył się do Ananiasza, ten dopiero wtedy, w świetle kaganka stojącego na stole, rozpoznał go.
– Szaweł! – wykrzyknął na wpół zaskoczony, na wpół przerażony. – A skąd ty tutaj? Przecież umawialiśmy się, że przyjdziesz do Damaszku za parę lat, najwcześniej za rok. Tu jest w dalszym ciągu niebezpiecznie dla ciebie.
– Za parę lat, jak Bóg pozwoli, że żyć będę, z pewnością tu przyjdę – mówił z uśmiechem, okręcając szal na dłoni. – Przyszedłem, żeby pogadać, bo mam pilną sprawę.
– Czy w końcu byłeś w Arabii? – Ananiasz nie mógł się jeszcze wciąż połapać.
– Ależ tak, byłem tam. I stamtąd wędruję prosto do ciebie.
– Źle ci tam było? Usiądź, proszę. Już ci przynoszę coś do jedzenia i picia.
– Bardzo chętnie coś zjem, bom się tu nikomu nie chciał pokazywać i nigdzie nie wstępowałem.
– A więc mów o tej Arabii – Ananiasz nalegał, krzątając się przy stole: nakrywał stół obrusem, kładł placki, dzban z winem, dzban z wodą, kubki, ser, owoce, wędzone ryby.
– A masz czas, żeby pogadać? – Szaweł upewniał się.
– Oczywiście. Zwłaszcza dla takiego gościa!
– Otóż ja sobie tak myślę – mówił, rozglądając się – my tu siedzimy jak u Pana Boga za piecem w naszych gettach. Ale tam nasi ludzie żyją inaczej. Żyją po prostu wśród pogan.
– Nie mówisz mi nic nowego, ale co z tego wynika? – pytał go gospodarz domu, krzątając się wokół przygotowywania posiłku.
– Owszem, spotykaliśmy się w synagodze, gdy była, wyłącznie wieczorami. Ale potem rozchodzili się ludzie do swoich domów, rozrzuconych po wsi czy po miasteczku. Mieszkałem w jednej takiej rodzinie. Do nas, do naszych domów zachodzili poganie, my szliśmy do nich – Szaweł wciąż mówił, ociągając się, jakby chciał przygotować Ananiasza do rewelacji, którą zachował na koniec.
– No, tak to niestety bywa tam, gdzie jest niewielu Izraelitów. Ale do czego zmierzasz?
– Poganie – ciągnął swoją opowieść Szaweł, wciąż nie przyspieszając – przysłuchiwali się temu, o czym rozmawialiśmy, temu co ja mówiłem o Jezusie.
– No i? – Ananiasz zaczynał się domyślać.
– Bywało, że słuchali i nic. Ale bywało, że wpadali dosłownie w zachwyt. Przychodzili do naszych domów na nasze czytania i homilie, które wygłaszałem – Szaweł przerwał.
– Dobrze, dobrze, mów dalej – zachęcał go z coraz większym zainteresowaniem Ananiasz.
– Na tym się nie kończyło – Szaweł zatrzymał się, jakby zaznaczając, że dochodzi do sedna sprawy. – Widzieli, jak dla Izraelitów urządzałem chrzest. I oni domagali się, abym ich też ochrzcił.
– Pozwól, że ci przerwę. Ja ci muszę wyjaśnić, że i mnie się zdarzały podobne sytuacje. I zdarzają.
– No i co robisz? – wkroczył Szaweł.
– Jak to co? Polecam, żeby się zapoznali z Pismem Świętym, dali się obrzezać, a potem przyszli do nas. Nawet zastanawiałem się poważnie i omawiałem to z naszą gminą, czyby nie dokonywać obrzezania u nas.
– A co ci poganie na to?
– Rozmaicie. Ale przeważnie nie rozumieli, po co to mają robić. Że jeżeli Bóg jest miłością i kocha wszystkie narody, to po co obrzezanie.
– A ty? – Szaweł naciskał.
– Na to ja odpowiadałem, że Mojżesz tak nakazał. I tyle.
– I uważałeś, żeś mądrze odpowiedział?
– O co ci chodzi? – Ananiasz jakby się obudził, dotknięty do żywego.
– Przepraszam. Nie chcę cię obrazić. Ale oni mieli rację, którzy ci tak powiedzieli. Jeżeli Bóg kocha wszystkich, to po co stwarzać jakieś sztuczne bariery?
– A jakeś ty postępował? –  Ananiasz zaatakował, z napięciem wpatrzony w oczy Szawła.
– Ochrzciłem – rzucił Szaweł jak ciężki wór.
– Ochrzciłeś? Nieobrzezanych?! – wykrzyknął Ananiasz. – Niemających wielkiego pojęcia o Prawie mojżeszowym? Nieskładających ofiar w świątyni? Nieuczęszczających na święta pielgrzymkowe do Jerozolimy – wyliczał już spokojniejszym głosem.
– A co miałem zrobić?
Zapadła cisza.
– A nie próbowałeś z nimi o tym rozmawiać? – spytał po chwili Ananiasz.
– Rozmawiałem.
– I co?
– Powtarzam: To ich nie interesuje. To jest dla nich obcy, niezrozumiały świat tych skomplikowanych przepisów. I nie widzą potrzeby, aby w niego wchodzić.
– No, toś mi zabił klina.
– Słyszałeś o Corneliuszu ochrzczonym przez Piotra? – Szaweł zaskoczył Ananiasza.
– Słyszałem – Ananiasz w pierwszej chwili oklapnął, ale poderwał się, oświadczając: – Nie wierzę.
– W co nie wierzysz? – zdziwił się Szaweł.
– Że to prawda.
– Ale i ja słyszałem. I na tej podstawie zacząłem postępować, jak postępuję.
– Nie, ja uważam, że to plotka. To niemożliwe.
– Dlaczego niemożliwe?
– Bo to herezja. Bo w ten sposób przestajemy być Izraelitami.
– Dlaczego? Zlituj się.
– Jeżeli świątynia przestaje być potrzebna, jeżeli obrzezanie przestaje być potrzebne, jeżeli getta przestają być potrzebne – nasze odsuwanie się od pogan… – tu przerwał.
– No, mów dalej – Szaweł nalegał.
– To co jest w końcu ważne?
– Miłość! – wykrzyknął triumfalnie Szaweł. – Po prostu miłość.
Ananiasz wyglądał na nieprzekonanego:
– A co ze świątynią? Kto tam będzie jeszcze chciał chodzić?
– Jak to kto? Wszyscy.
– Po co?
– Żeby dziękować Bogu za wszystko dobro, zwłaszcza za Jezusa i przepraszać za wszystko zło, które się nazywa grzechem.
– We wszystkie święta pielgrzymkowe? – upewniał się Ananiasz.
– Oczywiście. W święto Paschy będziemy tak jak zawsze dziękować, po pierwsze, za zbiory, po drugie, za wyprowadzenie z Egiptu, a teraz, po trzecie, za Jezusa, że nas wyprowadził z ciemności. I będziemy świętować Paschę, nową Paschę. Taką jak świętujemy. Powtarzać Ostatnią Wieczerzę. W święto Pięćdziesiątnicy będziemy, po pierwsze, dziękować Panu Bogu na końcu żniw za zbiory, po drugie, za Pięcioksiąg Mojżeszowy, a po trzecie, za Ewangelię, która nauczyła nas odczytywać Pismo Święte jako prawo miłości.
– A w święto Namiotów?
 – A w święto Namiotów będziemy dziękować Bogu za zbiory winogron, za opiekę Bożą w drodze przez pustynię do Ziemi Obiecanej i za naszą drogę do Jezusa, którego odkryliśmy jako Nauczyciela miłości.
 Ale Ananiasz wciąż patrzył podejrzliwie na rozpromienionego Szawła.
 – Zdaje mi się, że tu w dwójkę nie poradzimy. Trzeba pogadać z naszymi ludźmi. Najprościej byłoby udać się do Jerozolimy i dowiedzieć się u samego Piotra, jak się rzeczy mają. Ale ja się stąd ruszyć nie mogę. Roboty mam huk, zwłaszcza z naszymi braćmi i siostrami, którzy uciekają z Judei. Ale nie tylko z Judei, z całej Ziemi Świętej. Trzeba im po prostu pomagać.
 – No to ja pójdę do Jerozolimy.
 – Niech cię Bóg broni, tego ci nie radzę. To pewna śmierć. Faryzeusze tylko czekają na to, żebyś wrócił.
 – No, to co proponujesz?
 – A może by tak zrobić: Jedź czy idź do Antiochii. To daleko, ale nie ma wyjścia. Tam jest ogromna gmina naszych braci. Większa niż w samej Jerozolimie. Pogadaj z nimi. Jak oni podchodzą do tej sprawy. No bo jestem przekonany, że na te same problemy się natykają, co my. A poza tym, myślę, że coś więcej wiedzą na temat chrztu Corneliusza. Jest tam, polecałbym ci go w sposób szczególny, Barnaba – tęga głowa, jest Lucjusz – Cyrenejczyk. Manaen – dobrze urodzony, który się wychowywał z Herodem. Masz nawet Murzyna, Szymona, nazywają go Niger. Świetny kaznodzieja. Pogadaj, zobaczymy, co oni na to powiedzą.
 – Dziękuję za radę. Jeszcze się zastanowię, dokąd się udać.