Biblioteka




1. Teologia i wiara


 


     Nasza droga do Boga jest trudna. Zaciążył nad całym naszym życiem wiary okres początkowy. Zanim jeszcze zorientowaliśmy się, co to jest świat, gdzie żyjemy i o co chodzi, mama naznaczyła nam znak krzyża na czółku. Zanim zaczęliśmy samodzielnie myśleć, a nawet zanim zaczęliśmy odczuwać ten świat, zanim zdążyliśmy się rozejrzeć po świecie, mama nas nauczyła, że trzeba „robić Bozi pa” – Bozi, która wisi na ścianie w obrazeczku św. Anioła Stróża – chociaż może nawet opieraliśmy się temu. Zanim nauczyliśmy się posługiwać naszymi łapiętami, mama prowadziła nam naszą prawą dłoń do czoła, na piersi i do ramion, mówiąc: „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”.
     Nie wiedzieliśmy, o co chodzi i dlaczego mamie tak bardzo na tym wszystkim zależy, ale już wykonywaliśmy tę czynność, przyzwyczajaliśmy się, wdrażaliśmy w swoje życie nowe znaki, odruchy, słowa, których nie rozumieliśmy. Bo tuż zaraz szło „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Mario”. I przekręcaliśmy je na wszystkie sposoby, poprawiane bez końca przez mamę i tatę. Potem nieskończenie trudna modlitwa-niemodlitwa, wyznanie wiary: „Wierzę w Boga Ojca”, które się pięło przed nami jak drabina nie do pokonania, które również trzeba było odmawiać na kolanach, choć już bolały. A tę modlitwę-niemodlitwę myliliśmy nałogowo, bo nam się w ogóle głowy nie trzymała, bo to ani do ładu, ani do składu, ani do rymu, ani do rytmu nie pasowała.
     Rodzice nauczyli nas jeszcze chodzić w niedziele na Mszę świętą, ale ze Mszy świętej rozumieliśmy niewiele. Tylko kazanie mogło uratować sprawę, jeżeli było lepsze, ale często było gorsze, a przeważnie nudne, za długie i w ogóle nie wiadomo było, o co w nim chodzi. Kazanie to była kolejna rozpacz. Chociaż to kazanie było jeszcze jakieś ludzkie, bo poza tym wszystko inne było nieludzkie.
     Może na szczęście mama prowadziła nas na brzeg morza i dobrze, gdy nic nie mówiła i pozwoliła nam chłonąć ogrom morza i ogrom nieba. Może mama prowadziła nas do kościoła, gdy już było pusto, i dobrze, gdy nic nie mówiła i potrafiliśmy chłonąć piękno świątyni.
     Ale najgorzej, że na lekcjach religii wciąż nam mówili o Panu Bogu jak o piecu w kącie, chociaż Go nie było widać. I ksiądz katecheta albo siostra zakonna mówili, że Bóg jest i jaki jest, a nawet udowadniali nam, że Pan Bóg istnieje, że jest wszechmocny, wszechobecny, wszystko wiedzący o tym, co dziś, co wczoraj i co jutro – czego nie rozumieliśmy zupełnie, ale staraliśmy się zrozumieć i stawialiśmy „głupie pytania”, zdaniem katechetów, i nijak nam nie szło rozumienie, co to znaczy, że jest wszechwiedzący i wszędzie obecny.
     Nauczyciele religii bez końca pisali na tablicy i stawiali nam stopnie za to, cośmy wyrecytowali z pamięci, nie rozumiejąc z tego czasem ani słowa. Na lekcjach religii uczono nas również siedmiu grzechów głównych, siedmiu sakramentów, czterech cnót kardynalnych, a poza tym darów Ducha Świętego, głównych prawd wiary i oczywiście przykazań Bożych i kościelnych. Dostawaliśmy za to jakieś oceny, chociaż wiedzieliśmy, że na końcu dostaniemy „bardzo dobry”, bo jaką inną ocenę otrzymać może katolik, a za takich siebie uważaliśmy.
     Nazywano tę naukę lekcjami religii, ale to było totalnym nieporozumieniem, bo to nie była ani wiara, ani religia, tylko teologia w kiepskim wydaniu.
     Teraz jesteśmy nauczeni tego wszystkiego, czego „potrzebuje chrześcijanin, aby był chrześcijaninem”. I już mówimy „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Mario”, „Wierzę w Boga Ojca” bez trudności, i trochę z tego rozumiemy. Już się modlimy – albo raczej zdaje nam się, że się modlimy – już jesteśmy mądrzy i dorośli, i wyuczeni na rozmaitych książkach, kazaniach, wykładach. Wreszcie czas na to, żeby sobie uświadomić, że jesteśmy mniej lub więcej teologami, ale to nie znaczy, że jesteśmy ludźmi religijnymi, a tym bardziej – że jesteśmy ludźmi wierzącymi.
     Bo coraz wyraźniej odczuwamy niepokojący rozziew – przestrzeń niczym niewypełnioną – pomiędzy tym, co podawano nam jako oczywistość, a brakiem potwierdzenia tego z naszej strony. I okazuje się, że całą naukę o Bogu traktowaliśmy trochę jak bajkę o żelaznym wilku, o czymś, co tak naprawdę nie istnieje.
     Bo to, co się stało najgorszego w tym okresie – to fakt, że zabito w nas intuicję Boga. Myśmy nie doświadczali Boga, nie dotknęli Go. Myśmy się z Nim nie spotkali, myśmy Go nie zobaczyli, nie zauważyli – myśmy tylko o Nim mówili jako o Kimś wielkim i nieobecnym. Myśmy się z Nim osobowo nie spotkali.