Biblioteka


Być powołanym do nowej pracy



     Być powołanym do nowej pracy, do wykonania nowego zadania. O którym nie śmiałeś nawet przypuszczać, że ktokolwiek pomyśli o tobie i zleci ci takie upragnione przez ciebie zadanie, powoła na to jedyne dla ciebie stanowisko, że cię wezwie. Uzna, że potrafisz sprostać, że nie zawiedziesz, że można ci zaufać, że masz dość rozumu i silnej woli, aby podołać. Być wezwanym, otrzymać polecenie, o którym nie śmiałeś marzyć, a przecież marzyłeś, którego się nie spodziewałeś a spodziewałeś się, którego nie oczekiwałeś a oczekiwałeś.
     Ujrzeć w tej nowej funkcji swoją szansę życiową, zrealizowanie swoich możliwości. Zobaczyć się na nowym miejscu, w innych układach, okolicznościach, horyzontach. Zobaczyć nowe zadania, zobowiązania i odpowiedzialności, jakie stoją przed tobą. Poczuć, jak budzą się w tobie nowe energie, nowe siły, których wcześniej w sobie nie dostrzegałeś, jakby czekały właśnie na to powołanie, jakbyś się stał nowym człowiekiem. Rozczarować się. Przekonać się już po krótkim czasie, że doszło do jakiegoś kolosalnego nieporozumienia. Czego innego oczekiwali ci, którzy cię powoływali do tej pracy. Co innego wyobrażałeś sobie ty zgadzając się na nią. A poza tym, co innego obiecywali, a co innego zastałeś. Niby się zastrzegali, że na początku może być jeszcze nie wszystko dopięte. Ale w ogóle okazało się nie tak, jak ty zrozumiałeś. Nie te warunki pracy, nie ten lokal, nie ci ludzie i oczywiście nie te pieniądze. A ostrzegano cię – nie wierzyłeś. Odejść czy zostać. Odejść miałbyś prawo. Ale czy rzeczywiście tak należy postąpić. Pierwsze rozgoryczenie minęło. Widzisz swoją potrzebność. Choć, żeby wszystko doprowadzić do jakiego takiego porządku, trzeba ogromną włożyć pracę.
     Być wezwanym przez zaskoczenie do wykonania dzieła, objęcia stanowiska. Gdy wcale o tym nie myślałeś. Gdy jest to dla ciebie sprawa obca. Gdy nie czujesz się do niej przygotowany. Reagujesz jak sparaliżowany. Marzyłeś o wszystkim ale nie o tym zajęciu. Nie widzisz siebie w takiej roli. Nie takie stanowisko sobie obiecywałeś.
     Być powołanym wbrew sobie. Gdy wcale tego nie chcesz, gdy się buntujesz przeciwko takiej funkcji, gdy żądają od ciebie podporządkowania się, grożą konsekwencjami w razie odmowy. Przyjmujesz ją z posłuszeństwa, z konieczności, z braku innej możliwości. Ale sobie obiecujesz, że podejmiesz ją tylko na krótko, na jakiś czas, na tymczasowo, że przy najbliższej okazji będziesz uciekał.
     Wchodzić w swoje nowe obowiązki z wszystkimi oporami, z niechęcią, obrzydzeniem wobec samego zajęcia, wobec ludzi, z którymi będziesz współpracował, wobec samego budynku, otoczenia, dzielnicy. Przeżyć metamorfozę. Przejść ewolucję. Dorastać do tego powołania – od sprzeciwu, protestu, buntu, poczucia krzywdy, od uważania siebie za zesłańca, za niewolnika. Poprzez przyzwolenie, pogodzenie się, akceptację, po odnalezienie w nim służby ludziom, swojej potrzebności, użyteczności, przydatności, konieczności, a zarazem po głębokie poczucie odpowiedzialności za ludzi, którym służysz, po odkrycie w nim swojego spełnienia, zrealizowania swojej osobowości. Aż do dziękczynienia Bogu, losowi, ludziom, którzy cię zmusili do takiej pracy, wrzucili w tę – jak ci się na początku zdawało – studnię, a w której odnalazłeś się. Aż do stwierdzenia, że nie wyobrażasz sobie siebie w innej pracy, że bez tego zajęcia nie potrafiłbyś żyć.
     Dorastać do powołania nie wezwanym przez żadnego człowieka. Samemu. Dojrzewać do podjęcia jakiegoś zadania, które odkrywa się przed tobą, staje się dla ciebie oczywiste, choć jest trudne, niebezpieczne, choć twój los w nim niepewny, choć trzeba do niego przekonywać twoich przełożonych, przyjaciół, współpracowników, bo nikt nie chce w tę robotę inwestować, radzą ci, że należy odczekać, że czas pokaże, czy tak jest rzeczywiście, że w tej chwili trudno rozstrzygnąć, kto ma rację, że gra nie warta świeczki, że to wszystko zbyt ryzykowne. A ty wiesz, że sprawa nabrzmiała do ostateczności, że najwyższy czas, aby się nią zająć, że za chwilę będzie już za późno, a przynajmniej straty będą szalone. Mieć pomysł, ideę, wynalazek, odkrycie. Początkowo jeszcze nie dowierzać samemu sobie, wobec tego upewniać się, informować, jeszcze nie odkrywając swoich kart badać teren. I za każdym razem znajdować potwierdzenie, że się nie mylisz, że to faktycznie znakomity pomysł, tylko żeby go zrealizować, wdrożyć w życie, rozbudować. Być przekonanym, że nie wolno ci się nie upominać, bo to by było nieuczciwe, niezgodne z twoim sumieniem, z twoją etyką, uznałbyś rezygnację za zdradę siebie. To dla ciebie staje się musem, tym bardziej, że nikt inny nie zgłasza się do tej roboty, że nie ma chętnych, że nikt jeszcze tego nie widzi jako sprawy koniecznej, oprócz ciebie. Zobaczyć siebie jako jedynie do tego nadającego się, jako najlepiej do tego przygotowanego. Jakbyś na to właśnie się tylko narodził, by tego dokonać. Byle tylko nie brakło ci odwagi, rozpędu, uporu, wytrzymałości. Choć odchodzą od ciebie nawet wierni przyjaciele, uważając cię trochę za szaleńca, a przynajmniej za człowieka, który zdradza dotychczasową drogę, za człowieka, który nie usłuchał dobrych rad.
     Przegrać. Przestraszyć się swojej odwagi, samotności, jaka cię czeka na tej nowej drodze, a ty tak lubisz iść gromadą. Zniechęcić się, wycofać się. Prawie tuż przed celem. Gdy był na wyciągnięcie ręki. W ostatniej chwili. Owszem, był sprzeciw ludzi, od których jesteś zależny, ale na końcu brakło po prostu twojej odwagi. Teraz, po latach, gdy twój pomysł – a właściwie pomysł twojemu podobny – ktoś inny realizuje, ty opowiadasz, że byłeś pierwszy, tylko ci ludzie utrudnili jego realizację. Ale w gruncie rzeczy wiesz, że toś ty sam temu winien.