Biblioteka


I



I

Wszyscy idziemy do Boga

1.     To było w roku 1986. 27 października. W poniedziałek. A miało to związek z tym, co się działo na świecie: wojna w Iraku i Iranie, wojna w Libanie, wojna w Afganistanie, zamachy terrorystyczne. I wtedy Jan Paweł II organizuje modlitwę o pokój. Miejsce na spotkanie – Asyż. Zaprosił reprezentantów wszystkich religii świata.
     Nie do Rzymu, nie do Jerozolimy, nie do Mekki czy Medyny, ale do świętego Franciszka z Asyżu, przez wszystkich ludzi akceptowanego i podziwianego.
     Dlatego nie w Rzymie, dlatego nie w Watykanie, dlatego nie w bazylice św. Piotra względnie św. Pawła. Właśnie. Dlaczego w poniedziałek, a nie w niedzielę – bo niedziela jest katolicka; a nie w sobotę – bo sobota jest żydowska; a nie w piątek – bo piątek jest muzułmański. Poniedziałek jest neutralny. Wobec tego będzie się rozgrywało wszystko najważniejsze w poniedziałek, 27 października.
     Do modlitwy zaproszeni są wszyscy przedstawiciele rozlicznych wyznań chrześcijańskich i religii pozachrześcijańskich. Rzecz zdumiewająca, w swoim rodzaju jedyna. Będą się modlić – każdy z przedstawicieli z osobna. Przy głośniku, przy kamerze telewizyjnej.
     Każdy z przedstawicieli na swój sposób, tak jak to dyktuje jego religia. I każdy będzie dowartościowany, potraktowany poważnie i w pełnej wolności.
     Poza tym będą modlitwy wspólne. Ale najbardziej charakterystyczne są te modlitwy indywidualne. Prawie cały świat patrzy się na to widowisko, na to dziwowisko, na tę jedyną w swoim rodzaju imprezę. Modlitwa o pokój nie w jednym kącie świata, tylko o pokój na całym świecie.
     Cały świat się modli o pokój. Cały świat z oczami zwróconymi na Asyż modli się o pokój.
     Są ludzie, którzy są zachwyceni. Są ludzie, którzy potępiają. I to potępiają przeważnie fundamentaliści chrześcijańscy. Że chrześcijaństwo zrównano z innymi religiami świata. Że Kościół katolicki zrównał się z innymi wyznaniami chrześcijańskimi.
     Nazywali tę uroczystość synkretyzmem religijnym, mieszanką – niebezpieczną. Uznaniem wszystkich religii za prawdziwe. Religia chrześcijańska została sprowadzona do jednej z wielu.
     Papież zasiada obok przedstawicieli innych religii świata i innych wyznań chrześcijańskich – jak równy z równym.
     Nie pomaga tłumaczenie papieża, że zgodnie z Soborem Watykańskim II Kościół katolicki jest pełnią – a w tej pełni uczestniczą inne religie i inne wyznania chrześcijańskie.


2.
     I to, co wydarzyło się w Asyżu, powtarza się w jakiś sposób za każdym wyjazdem papieża na pielgrzymkę po świecie.
     Papież jeździ do kolejnych państw, zaproszony przez nich, z wizytą duszpasterską, z wizytą-pielgrzymką. Jeździ, aby powiedzieć, żeby się miłowali. Jeździ do krajów, gdzie religia chrześcijańska jest dominująca – zwłaszcza jeżeli chodzi o europejskie kraje – ale i do krajów, gdzie liczba katolików jest mierzona w jednostkach procentów albo nawet w promilach.
     Jeździ po całym świecie nie tylko na to, żeby spotykać się z grupami katolików w Indiach, w Korei, w Japonii czy gdziekolwiek indziej. A jedzie, ażeby spotkać się z hinduistami, z buddystami, z szintoistami, z animistami, żeby wyrazić swój szacunek dla ich religii.
     Na Msze święte jego, odprawiane na lotniskach, na błoniach, na łąkach schodzi się setki tysięcy, nawet miliony ludzi – nie katolików tylko, bo ich tam tylu nie ma, ale przychodzą ludzie z innych religii posłuchać, zobaczyć, co ten katolik będzie mówił do nich. I mówi – o miłości, o pokoju, o przyjaźni, o odwadze, o męstwie, o przebaczeniu, o darowaniu, o serdeczności, o dobroci.
     Mówi i działa. Na jego Msze święte przychodzą przedstawiciele religii, które tam są dominujące. To zwłaszcza widoczne jest, gdy jedzie na Daleki Wschód. Przedstawiciele buddystów, konfucjanistów, szintoistów, hinduistów – kapłani czy nie kapłani, mnisi. Przychodzą na Msze święte, mają zarezerwowane miejsca w pierwszych rzędach i patrzą, i słuchają. I rozmawiają potem z nim osobiście, w cztery oczy. A on mówi. Rozmawia. Do najważniejszego buddysty na świecie – buddyści nie mają stopni hierarchicznych – który mieszka w Tajlandii – staruszeczek – idzie papież. Zachowuje się tak, jak każdy z gości zaproszonych: zdejmuje buty u progu jego mieszkania i tak dopiero, w skarpetkach, przychodzi, ażeby rozmawiać.
     To jest inny klimat, to jest inny świat – to jest nowy świat, to jest nowy klimat. Katolicy byli dotąd twierdzą zamkniętą. Religiami pogańskimi prawie że gardzili, jeżeli nawet nie wyśmiewali. Teraz widzą, że głowa Kościoła katolickiego z największym szacunkiem rozmawia z przedstawicielami religii pogańskich, że w swoich kazaniach chwali ich wielkich synów – synów ich narodu: jak w Indiach Gandhiego albo Tagore.
     I staje się coraz bardziej oczywiste, że papież jedzie, aby potwierdzić wartości, które dana religia – tak zwana pogańska – głosi. Przyznaje się do nich, wyznaje je.

3.     Zarzucają papieżowi, że chwali pogan. Papież tłumaczy, mówiąc, że Sobór podzielił prawdy wiary na zasadnicze, pierwszorzędne i drugorzędne. Pierwszorzędne prawdy wiary, które są wspólne wszystkim religiom świata, i dlatego im się należy szacunek, to są prawdy takie, jak prawda o Bogu Stworzycielu, o Bogu Ojcu, o Bogu, który nam przygotował niebo, czekające nas po życiu ziemskim, o Bogu który przebacza. I na tej zasadzie możemy mówić o sobie: bracia i siostry. I są prawdy drugorzędne, jak np. Niepokalane Poczęcie Najświętszej Marii Panny, wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny, nieomylność papieża – co do których są zdania podzielone. Ale to nie są prawdy fundamentalne jak tamte.
     W kontaktach z innymi religiami katolicy muszą odwoływać się do tych pierwszych prawd, a pomijać drugorzędne. A po drugie, trzeba uszanować specyfikę kulturową poszczególnych religii.
     W tych wszystkich i wielu innych dogmatach podstawowych jesteśmy tożsami z naszymi braćmi z innych religii. I ekumenizm to droga, która prowadzi nie do Rzymu, ale do Boga. Przyjeżdżał również po to, aby im powiedzieć: jesteśmy razem w podstawowych prawdach naszej wiary.
     Papież mówi kazania, spotyka się z kapłanami, mnichami innych religii. Ale czyni coś więcej: odprawia Msze święte, wprowadzając do nich obrzędy religii pogańskich. I tak w New Delhi, w drugim co do wielkości krytym stadionie świata, zanim odprawi Mszę świętą, to przychodzi w orszaku tanecznym, który przyprowadza go do ołtarza – dziewczęta tańczą i śpiewają. Patrzyłem na to zdumiony, jak papież zatrzymuje się przed ołtarzem, jak wkładają mu na szyję wieniec z kwiatów lotosu, jak malują mu na czole pędzelkiem „trzecie oko Sziwy”, jak, idąc po schodach do ołtarza, zapala lampki oliwne – tak jak to w religii hinduistycznej jest praktykowane.

4.     To nie tylko on. Msza święta na Dalekim Wschodzie wygląda inaczej niż nasza Msza święta. Nad Tokio – w górach odprawiałem Mszę świętą z moim przyjacielem, Julianem Różyckim, w klasztorze japońskim – albo powiedzieć trzeba raczej: Japończyków. Najpierw godzinę milczenie, od 6 rano, potem Msza święta. Nie miałem ornatu ani mój przyjaciel, tylko liturgiczny szal. Siedzieliśmy na podłodze, z nogami podwiniętymi na kształt kwiatu lotosu, nie na krzesłach. Na podłodze przykrytej tatami stał również kielich i szare opłatki do konsekrowania. I odprawialiśmy Mszę świętą japońską.
     Po Soborze Watykańskim II episkopat Indii opracował nowy rytuał, przejmujący obrzędy i formy kultu typowo hinduskie. A więc zamiast przyklękania – głęboki skłon. Podczas aktu pokuty i liturgii słowa – postawa klęcząca, w czasie której dotyka się czołem ziemi. Na znak pokoju – pozdrowienie złożonymi rękami. W modlitwie powszechnej są przewidziane spontaniczne głosy wiernych. Jako jedyna szata liturgiczna kapłana przy Mszy świętej prosta tunika z kolorową stułą. Zamiast świec – kaganki oliwne. Więcej okadzeń, mycia rąk itd. Zamiast „w górę serca” – „skoncentrujcie wasze umysły na Bogu”, zamiast „godne to i sprawiedliwe” – „to jest nasze dharama”, zamiast „Najłaskawszy Ojcze” – „Ojcze oceanu dobroci”, zamiast „Baranku Boży” – „Najdoskonalsza Ofiaro”, zamiast „idźcie w pokoju Chrystusa” – „Biorąc Boże Przykazanie, idźcie drogą pokoju”.
     To jest inkulturacja – wyrazić chrześcijaństwo językiem, ruchami, symbolami rodzimymi, w tym wypadku hinduskimi.

5.     A czas na to, żeby powiedzieć, że Sobór uchwalił, zatwierdził i wyznał wolność religijną. Czas na to, żeby powiedzieć, że każdy człowiek ma od Boga daną wolność wyboru w co wierzy i w jakiej religii chce żyć, do jakiej religii się przyznaje, jaką religię praktykuje. Nie wolno nikogo zmuszać do tego, by przyjął religię taką, jak od niego zażądają, bo tego żądać nikomu nie wolno. To się odnosi do człowieka indywidualnego, jak i do narodu, do społeczności.
     I to czas na to, żeby sobie powiedzieć przy tej okazji – czy jesteśmy przekonani do religii chrześcijańskiej? Czyśmy dobrze wybrali? Czy dobrze nam z nią? Czy dobrze nam w niej?
     Jakie jest kryterium, które by rozstrzygało o wartości konkretnej religii? Odpowiedź musi brzmieć: miłość. Czy ta religia wyznaje miłość jako najwyższy postulat, warunek, przykazanie obowiązujące każdego człowieka. I czy dysponuje środkami, które mogą doprowadzić do tego celu, który się nazywa miłość. Stawiam konkretne pytanie: Czy ci ta religia odpowiada ze wszystkich najbardziej, czy chciałbyś zmienić? A jeżeli zmienić, to na jaką?
     Byłem na spotkaniu z misjonarzami pracującymi w krajach arabskich. I pytałem, czego uczą. Nieoczekiwanie usłyszałem: „Koranu”. Zbaraniałem – „Koranu uczycie? Wy, chrześcijańscy misjonarze?” Odpowiedziano mi: „Najpierw powinni być prawdziwymi muzułmanami, a nie fundamentalistami muzułmańskimi wysadzającymi się w powietrze i mordującymi niewinnych ludzi. Najpierw muszą być prawdziwie muzułmanami. A potem – otwarta droga do chrześcijaństwa”.
     To i tak nie bardzo rozumiałem. Aż w Seulu postawiłem pytanie mojemu przyjacielowi Koreańczykowi, z którym zaprzyjaźniłem się na studiach w Niemczech, który tam pracuje w seminarium duchownym jako wykładowca i profesor historii, filozofii – Augustyn Shim. „Tyś się urodził katolikiem czy konfucjanistą?” „Ja już katolikiem”. „A rodzice?” „Byli konfucjanistami”. „Nie żałujesz, że jesteś katolikiem?” Powiedział: „Konfucjusz zaprowadził mnie do katolicyzmu. To jest dla mnie droga do katolicyzmu – Konfucjusz”. 

     Ale przed każdym z nas to pytanie pozostaje otwarte: Nie żałujesz, że jesteś katolikiem? I jak jesteś katolikiem?
     O chrześcijanach mówiono w pierwszych latach: „Patrzcie, jak oni się miłują”.
     Jak my się miłujemy?! To o nas mowa. To do nas mowa. My musimy dawać sprawozdanie przed samymi sobą i przed Bogiem. Czy miłujemy się? My w domach, my w pracy, my na ulicy, my na klatce schodowej, my w bloku, my w kamienicy, my w szkole, my w tramwaju, my na każdym kroku. Czy miłujemy się? Czy poznać po tym, że jesteśmy katolikami? My świeccy, my księża, my zakonnicy, my zakonnice.
 
 
 

Każdy niesie krzyż

1.     Przyszła do mnie kobieta, do rozmównicy. Była poważna, nawet jakoś zrozpaczona. To się okazało prawdą. Wybuchnęła płaczem:
     – Brat mi umarł. Ukochany, jedyny. Brat mi umarł. A prosiłam Boga, żeby go uratował. Prosiłam Boga o litość nad nim, nade mną. Zostałam sama na świecie, jak palec. Dlaczego Pan Bóg nie wysłuchał mojej prośby? Dlaczego brat mój umarł? Niech mi ksiądz odpowie.
     Powiedziałem:
     – Pani też umrze. I to wkrótce.
     – Dlaczego wkrótce? Ja nie jestem taka stara – obruszyła się.
     – Wkrótce. Co to jest 10 lat, 20 lat, 30 lat, nawet 40 lat gdyby przyszło pani żyć. Co to jest? Jak biegnie szybko czas – jak przelatują godziny w ciągu dnia, jak przelatują dni w ciągu tygodnia, jak przelatują tygodnie w ciągu miesiąca, jak przelatują lata – to pani chyba doświadcza. Pani prędzej umrze niż się pani spodziewa. Tylko trzeba jeszcze ponieść krzyż. Dodatkowy krzyż brata na swoje barki wziąć, iść dalej w życie.
     Bo każdy ma swój krzyż. Jeden, niepowtarzalny, jedyny pod słońcem. Pani też ma taki jedyny krzyż, jedyny pod słońcem. I trzeba go nieść. Do momentu śmierci. Bo pani jest skazana na śmierć. Tak jak ja, tak jak każdy człowiek. Nawet to jest złe słowo „skazana”, złe słowo „przeznaczona”. Skierowana ku śmierci. Aby zacząć życie niebiańskie.

2.     Każdy niesie krzyż. Każdy inaczej krzyż niesie. Każdy ma inne podejście do krzyża. Krzyże są rozmaite – choroba, opieka nad starym człowiekiem, oszczerstwa, potępienie, brak szacunku, podejrzenia. Krzyże są rozmaite – samotność, opuszczenie, zdrada, pozostawienie nas na uboczu, odsunięcie się. Krzyże są rozmaite – ciężka praca, bieda, ubóstwo, za mało pieniędzy na co dzień, na miesiąc, na rok, aby żyć godnie, bez problemu. Każdy ma swój krzyż.
     Tylko pod krzyżem upadamy. Nie dajemy rady. Załamaliśmy się. Krzyż za ciężki. Nie potrafimy go unieść. Popadamy w rozpacz; w odrętwienie; w beznadzieję; w wyczerpanie. Upadamy pod krzyżem.

     Inne są upadki okresu młodzieńczego. Pyszałkowatość, brak doświadczenia, zarozumialstwo, pewność siebie, zbytnia pewność siebie. Inne są upadki pierwsze, młodzieńcze, oparte o samodzielność, o dojrzałość uzyskaną co dopiero. Żeby z nich wyjść. Żeby się opamiętać, żeby wyjść na prostą, potrzeba pomocy.
     I tutaj jedyny człowiek w swoim rodzaju to matka. Niezastąpiony. Przez nikogo innego. Matka, która kocha, która jest cierpliwa, wyrozumiała. Nie zapomni, nie opuści, zawsze przyjmie, pomoże – jak tylko do niej się zwrócić, a nawet gdy się nie zwracamy, pomaga. Matka na naszej drodze – życiowej, którą nazywamy krzyżową. Dźwignie nas z upadku. 

     Inne są upadki wieku dojrzałego. Gdy zawiodły obliczenia, zawiodły kompromisy, zawiodły umowy – podpisane. Zawiodły obietnice, zawiodły przyjaźnie. To jest katastrofa – materialna, finansowa, ale przede wszystkim duchowa. To jest zerwanie przyjaźni, zaufania do drugiego człowieka.
     Potrzeba pomocy od kogoś, kto nie zawiedzie, na którym się nie możemy pomylić i nie pomylimy się. Potrzeba człowieka, ludzi, na których będziemy mogli budować naszą przyszłość, żeby wyjść na prostą.
     Do tego potrzebny jest Cyrenejczyk. Doświadczony, życiowo dojrzały. Bez entuzjazmu przystępuje do człowieka potrzebującego, z praktyką, z pewnością siebie, z wyrozumiałością swojego rodzaju. Cyrenejczyk. Jest potrzebny na naszej drodze.

3.     Inne upadki są człowieka starego. Gdy dożyjesz – gdy ominiesz wszystkie katastrofy, wypadki; gdy dożyjesz – przetrzymasz wszystkie choroby, ciężkie i lekkie, tysiąc razy; gdy dożyjesz – nie zostałeś przejechany przez samochód, tramwaj, ciężarówkę, pociąg, nie spadłeś z piętra dziesiątego, piętnastego, trzeciego, nie wyrzucił cię nikt; gdy dożyłeś wieku podeszłego, wtedy masz inne problemy. Brak sił! I z tym się musisz liczyć, ty, który jesteś teraz młody, ty który jesteś teraz dojrzały – że to, na czym ci zależało: żeby pożyć dłużej, dłużej niż twoi koledzy, którzy już odeszli, twoje koleżanki które już odeszły, dłużej – bo jeszcze masz dużo do zrobienia, bo jeszcze stać cię na bardzo wiele. I dobrze, że tak myślisz o sobie, że jesteś wymagający od siebie, że liczysz na twoje możliwości.
     Ale równocześnie bierz i to pod uwagę, że jesteś słabszy. Fizycznie słabszy. Już nie przeskoczysz, już nie pobiegniesz, już nie dobiegniesz. Już musisz się wycofać z rozmaitych czynności, z rozmaitych sportów. Bo już nie poradzisz. Już się nie możesz narażać. Już cię nie stać na złamanie nogi, na złamanie ręki. Bo to może być katastrofa życiowa totalna.
     Jest potrzebna teraz Weronika. Nie pomaga materialnie, fizycznie, ale duchowo. Litość – bez pogardy. Litość – ze współczuciem. Litość – z miłością. Litość nad naszą biedą, nad naszą nieporadnością, nad naszą rozpaczą, nad naszym zniechęceniem, nad naszym upadkiem. Weronika. Taką Weronikę namalował Rouault – najpiękniejsza dziewczyna świata namalowana prawie od niechcenia, jednym pociągnięciem pędzla. Ta, która otrze twarz spoconą ze strachu, z wysiłku, z przerażenia. Doda ci wiary w siebie, wytrwałości, cierpliwości. Weronika.

4.     Aż wreszcie przyjdzie czas na szpital. Już nie pomoże leczenie domowe. Już nie pomogą koledzy lekarze. Trzeba iść do szpitala. Trzeba się wyleczyć. Porobić całą serię badań – tego nie da się w domu. I wtedy przekonasz się, co to znaczy być niczym. Co to znaczy być nikim. Co to znaczy być rzeczą, przedmiotem. Nie podmiotem. Przedmiotem, który zawadza. Im starszy będziesz, tym bardziej będziesz zawadzający, tym bardziej będziesz traktowany z pogardą – że już nie ma miejsca na ciebie na tym świecie. „Tyle lat? Co pan chce jeszcze”. „Tyle lat? Co pani sobie jeszcze wyobraża”. Nie należą się drogie lekarstwa, nie należą się drogie zabiegi w tym wieku.
     Leżeć w kilkuosobowej sali. Nieprzespane noce – mimo środków nasennych. Całe życie przetacza się przed oczami. Mnóstwo spraw niezałatwionych, niedogadanych, niedokończonych. Bolą do głębi błędy popełnione. Przewracasz się na łóżku tam i z powrotem, nie możesz sobie poradzić. Z głupstw, które porobiłeś, z nonsensów, na które się zdecydowałeś – chociaż ewidentnie były głupie. 
    
    Aż przyjdzie czas, gdy czujesz, że położyli na ciebie kreskę. Krechę. Jesteś na straty. Jesteś przeznaczony na śmierć. Im prędzej, tym lepiej.
     To wtedy, kiedy już naprawdę nie mamy sił. Kiedy się kończy nasz bieg życia. Kiedy się zbliża śmierć. Jeszcze jakieś resztki sił telepią się w nas. Ale to już naprawdę resztki sił. Już jesteśmy wykończeni.
     I czujesz się bezwładny. Już ci się trudniej przewrócić na drugą stronę, na bok. Już ci trudniej głowę skręcić na prawo czy na lewo, trudniej ci rękę podnieść.
     Traktują cię naprawdę jak rzecz. Bez wstydu. Odbierają ci godność człowieczą. Jak ciało – nie jak człowieka.
     To już jest nasz koniec. Już nawet nam nie zależy na tym, co z nami robią. Nawet odzierają nas ze wszystkich zasłon człowieczych. Jesteśmy dla nich człowiekiem umierającym. Lepiej by było, żebyśmy umarli jak najprędzej – dla nich. Traktują nas jak przedmiot.
     Gdzieś się zagubili przyjaciele, gdzieś zniknęły koleżeństwa, gdzieś się podziały znajomości, gdzieś się zawieruszyły. Jesteś sam. Jeszcze ktoś wpadnie na chwilę, ale się spieszy. „To tak ja tylko na moment, ale się spieszę”. Jeszcze się świat spieszy – ty już się nie spieszysz. 

     Aż przyjdzie twoje ukrzyżowanie. Teraz już naprawdę nie możesz się ruszyć. Teraz jesteś już przykuty do łóżka, zdany na łaskę i niełaskę pielęgniarek. Tak ci potrzebna jest obecność kochających cię przyjaciół. Niech nic nie mówią. Niech stoją, niech przysiądą. I niech patrzą na ciebie. Niech będą obecni.
     Już jesteśmy unieruchomieni. Nie jesteśmy w stanie podnieść nogi ani podnieść ręki. Nie jesteśmy w stanie obrócić głowy. Jesteśmy wykończeni. Sił brakło. Zbliża się śmierć.
     I czy potrafimy się zdobyć wtedy na radość – że za chwileczkę, że za moment, że może za sekundę spotkamy się z Bogiem, który nas przyjmie, jak przyjął dobry ojciec swojego syna marnotrawnego; który nas przyjmie, jak swoje dziecko dobry Ojciec.
     Czy nas będzie stać na to, żeby nie utracić nadziei na spotkanie z Bogiem?

5.     Aż nadejdzie śmierć. Czujesz, że przychodzi. Już mówić jest ci trudno. Tylko z największym wysiłkiem. Jeszcze gdy byłeś sprawny, rozporządziłeś twoim niewielkim majątkiem. Pozostała troska o najbliższych. Jak oni dadzą sobie radę bez ciebie. Kto się nimi zaopiekuje, gdy braknie ciebie. Prawie że słyszysz słowa Jezusa skierowane do umiłowanego ucznia: „Oto Matka twoja”. Ale to już za późno. Już nie stać cię na taki wysiłek. Czujesz, że śmierć jest blisko. Tracisz poczucie rzeczywistości. Tracisz świadomość, przytomność, odzyskujesz, nie wiesz, gdzie jesteś. Przypomina ci się, żeś widział czy słyszał, czyś oglądał na filmie Umieralnię Matki Teresy z Kalkuty. I scena: siostra zakonna trzyma dłoń staruszeczki – wyschła twarz, przymrużone oczy czy nawet nieprzytomne. Podchodzisz, pytasz się: „Siostro, co się dzieje?”. „Umiera” – słyszysz.
     I ty chciałbyś w tym momencie twojej śmierci, żeby ciebie ktoś wziął za rękę i przytrzymał w przyjacielskim uścisku i powiedział: „Jestem przy tobie”. Jestem przy tobie! Miłością swoją, litością swoją. Trzymaj się! Jeszcze krok i jesteś w niebie. – Żeby ci to ktoś powiedział! „Jeszcze krok i jesteś w niebie”.
     Wielu ludzi umierało przy mnie. Przy wielu śmierciach byłem obecny. Wielu ludzi trzymałem za rękę, trzymałem za głowę. Wielu ludzi cierpiących bardzo, wielu ludzi nie cierpiących wcale – bo nieprzytomni.
     Jaką śmierć ci Pan Bóg wyznaczył?
     Dlaczego taką śmierć właśnie?! – O tym się dowiesz za chwilę, jak znajdziesz się po drugiej stronie rzeki. Jak znajdziesz się w Świetle, w Miłości, w Pięknie. W niebie. 

     Wojtek Szeląg – ten z okładki «I nie opuszczę cię» – powiedział: „A jeżeli przyjdę do nieba i niebo nie będzie takie, jak Ksiądz to opowiedział w rozmaitych książkach, również w książce «Ale miałem ciekawe życie», to pójdę do Pana Boga i powiem: Panie Boże, ja chcę mieć takie niebo, jakie ksiądz Maliński opisał w książkach”. Powiedziałem mu: „Stary, to co ja opisałem w książce, to jest małe piwo. To, co zastanę, co zastaniemy po śmierci w niebie, to jest tysiąc razy cudowniejsze niż to, co napisałem”. 

     Bo nie chcę, żebyśmy, którzy przychodzimy na pogrzeb – znajomy czy nieznajomy – stali przy trumnie jak ludzie nieśmiertelni! Żegnali tego, którego ciało jest w trumnie, jak ludzie nieśmiertelni! My pójdziemy za chwilę również tą samą drogą.
     Bo jesteśmy stworzeni do nieba. Do szczęścia wiecznego.
     I w to wierzymy! I po to żyjemy! I na to jesteśmy ludźmi.
     Staramy się być ludźmi. Chcemy być ludźmi. 
 
 

Tajemnica Mszy świętej 

1.     Kiedyś zostałem zaproszony przez Ambasadę Polską w Moskwie na spotkanie autorskie. Potem w ramach wdzięczności – nazwijmy to tak – zapytano mnie, co ja chciałbym zobaczyć w Moskwie, gdzie chciałbym iść. Powiedziałem, że na grób Włodzimierza Wysockiego. Urodzony w 1938 roku, zmarł w roku 1980. Pieśniarz ówczesnej Moskwy, Rosji i Europy. Jeden z ostatnich jego wierszy: 
   
          Przed Stwórcą stanę z podniesionym czołem,
          do ukrywania nie mam nic a nic,
          dobrze czy źle, ale swój wóz ciągnąłem
          i żyłem tak, jak się powinno żyć.
          Rozróżniam też, co święte, a co podłe –
          przynajmniej w to mnie wyposażył Bóg,
          i jedną mam, lecz za to prostą drogę,
          i nie chcę szukać żadnych innych dróg.

     Poszliśmy na cmentarz do grobu Wysockiego. Późnym porankiem.
     – Już nie ma bułeczek śniadaniowych – usłyszałem stwierdzenie gospodarza, który mnie prowadził.
     Nie wiedziałem, o co chodzi, o jakie bułeczki śniadaniowe przy grobie Wysockiego.
     Zainteresowałem się kaplicą, która tam w pobliżu stała i dochodził śpiew. Wszedłem. Było ciasno, nabita kaplica. Pogrzeb. Śpiewy przepiękne – jak oni to potrafią śpiewać – barytony i basy. Dym kadzielniany. Celebransi ubrani w kolorowe bogate szaty, przetykane złotą nicią. Świece liczne paliły się na kandelabrach. Obrzęd pogrzebowy się skończył, tłum wylał się na cmentarz. Ciało zmarłego niesione na płaskiej jakby rynnie czy korycie, podniesione w górę wysoko wyciągniętymi w górę ramionami, wypłynęło z ludźmi na cmentarz.
     Rozejrzałem się. Ze zdumieniem zobaczyłem, że na śniegu – bo to zima była – przy grobach siedzą, a właściwie kucają ludzie. Na grobie chleb, kiełbasa, wędliny, flaszka z wódką. Biesiadują ze swoim zmarłym, ze swoimi zmarłymi. Rodzina, przyjaciele, znajomi. Mają ich na wyciągnięcie ręki – druhów, krewnych, matki, ojców, kolegów. Złączeni z nimi, z ich duchem, spożywają posiłek z nimi i dla nich, strząsając krople wódki na ziemię.

2.     Innym razem, już w Krakowie, byłem na Mszy świętej prawosławnej. Trwała nieskończenie długo. Znowu pełna znaków krzyża świętego, pełna śpiewów, kadzidła, pokłonów, procesjonalnych wejść przez carskie drzwi, na zaplecze ołtarza.
     Piękne to, oryginalne wszystko. Interesujące, ciekawe. Dla mnie. Na pierwszy raz. Ale gdy przyjdzie setny raz – czy potrafiłbym się zachwycić jak teraz, za pierwszym razem. A przecież tu nie tylko chodzi o zachwyt.
   
  Inaczej odprawiają Mszę świętą protestanci. Czytanie Pisma Świętego, recytacja psalmów, śpiew jednogłosowy i homilia. Ubiór liturgiczny skromny, biały. Jak w cerkwi Bóg jest obecny przez obrzęd liturgiczny nasycony śpiewem, tak tutaj Bóg jest obecny przez słowo. A to wszystko w kościele pomalowanym na biało, z akcentami czerni. 

     My, katolicy, odprawiamy Mszę świętą inaczej. Nie wyłącznie liturgią – jak prawosławie, nie wyłącznie słowem – jak protestanci, ale liturgią i słowem skomponowanymi w harmonijną całość.
     Reforma liturgiczna zaczęła się podczas Soboru Watykańskiego II, który dopuszczał – na zasadzie wyjątku – język narodowy, ale wciąż dominowała łacina. Jednak po Soborze doszło do szeregu reform, przede wszystkim do wprowadzenia języka narodowego – który całkowicie zastąpił łacinę – i odwrócenia celebransa twarzą do wiernych. A oprócz tego, uczestnictwo wiernych w liturgii mszalnej – przez wspólne odmawianie „Chwała na wysokości Bogu”, „Wierzę w Jednego Boga”, „Święty, Święty, Święty” na Prefację, wspólnie odmawiane „Ojcze nasz” i „Baranku Boży”.
     Zaczęło się dziać coś, co można powiedzieć, że nie tylko kapłan odprawia Mszę świętą, ale odprawiają ją po części wierni zgromadzeni w kościele wspólnie z kapłanem. I patrząc perspektywicznie, możemy się spodziewać tego, że udział wiernych będzie wzrastał, aż może recytować będzie wszystkie teksty mszalne pod przewodnictwem kapłana cały kościół. Będzie to prawdziwie sakrament nie księdza celebrującego, ale wszystkich ludzi. I tak wspólnie uczestniczyć będą mogli wszyscy ludzie zgromadzeni w kościele w śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa.

3.     Ale ten zabieg nie na długo się zda. Zagrozi mu to samo przyzwyczajenie jak poprzednio. Również i w tym wypadku Msza święta nam spowszednieje, znudzi się nam. Bo to nie jest właściwa droga. Problem gdzie indziej. Po prostu Msza święta, gdy ograniczymy ją do uobecnienia śmierci i zmartwychwstania Jezusa, stanie się nudna. Świętowana po raz pierwszy – zachwyca. Po raz drugi, po raz trzeci, po raz dziesiąty – zachwyca. Ale po raz setny – już się opatrzyła. Już przyzwyczajenie przemogło.
     Najświętsze słowo, najświętsze zdanie, najświętsza kwestia powtarzana codziennie, a przynajmniej co niedzielę, ta sama – nuży, otępia, przyzwyczaja, schematyzuje, spłyca, mechanizuje. Nie wyraża już pełni prawdy, którą powinna nieść. Nie uruchamia tych pokładów Rzeczywistości, które powinna uruchamiać. Nie uobecnia nam prawdziwego Boga, tylko Jego atrapę.
     Co zrobić, żeby Msza święta nie nudziła? Żeby na Mszę świętą szło się z radością, że się spotka żywego Jezusa – w nowej postaci. Że się Go odkryje na nowo, jak dotąd niespotykanego. Czy jest taka możliwość?
     Jest, tylko została pominięta.
     A tę tajemnicę niosą Czytania. Starego i Nowego Testamentu.
     Trzeba wyraźnie powiedzieć: Msza święta nie uobecnia nam wyłącznie śmierci i zmartwychwstania Jezusa, ale również całe Jego życie ziemskie, które nam referuje czytany we Mszy świętej odcinek Ewangelii. Z tego wynika fakt, że ta część stanowi istotny element Mszy świętej.
     „A gdy się spóźnię na Mszę świętą, to kiedy jest ważna? Bo słyszałem, że ważna jest od Ofiarowania”. Nic bardziej błędnego. Jak wynika z tego, co zostało dotąd powiedziane, Ewangelia należy do konstytutywnych części Mszy świętej, ona nadaje charakter całemu obrzędowi eucharystycznemu.
   
     Msza święta to jest uobecnienie Jezusa. Jego tajemnicy życia, śmierci i zmartwychwstania. To jest Jego uobecnienie – nie tylko w tajemnicy śmierci i zmartwychwstania, ale w tajemnicy życia! A to życie nam prezentuje Ewangelia w każdej Mszy świętej. Wspierana przez Stary Testament.
     I tak, na Mszy świętej uczestniczymy w tym, jak Matka Najświętsza przyjęła polecenie Boże słowami: Oto ja służebnica Pańska. My, słuchając tej Ewangelii, uobecniamy Ją dla siebie – w sobie, w swoim umyśle, w swoim sercu, w swojej rzeczywistości ludzkiej, egzystencjalnej. Uobecniamy. Jesteśmy w niej – w tej tajemnicy, która się dokonała w Nazarecie, gdy Matka Najświętsza poczęła Jezusa. Zachwycamy się nią.
     A innym razem będzie Nikodem rozmawiał z Jezusem – to my rozmawiamy z Jezusem. I tak możemy brać dzień za dniem Ewangelię i uobecniać wydarzenia z życia Jezusa. I przepromieniać całą Mszę świętą tym jednym wydarzeniem zawartym w tekście Ewangelii.
     I tak stajemy się Marią Magdaleną. A w kolejnym dniu Piotrem, innym razem Zacheuszem – faryzeuszem przyjmującym Jezusa w swoim domu.
     Cała Msza święta jest przesycona tym jednym wydarzeniem, które przyniosła nam Ewangelia, a w którym uczestniczymy.
     Każda Msza święta jest inna, jest nowa, jest dla nas odkryciem. Bo my się nie tylko umieszczamy w tamtym czasie, ale się utożsamiamy – z Matką Najświętszą, która mówi: Oto ja służebnica Pańska; z Zacheuszem, który się cieszy, że gości Jezusa w swoim domu; z Marią i Martą, które przyjmowały Jezusa w Betanii, razem z swoim bratem Łazarzem. I tak stajemy się Józefem z Arymatei, który zdejmował ciało Jezusa z krzyża; Nikodemem, który przychodził na nocne rozmowy z Jezusem. Utożsamiamy się! To my jesteśmy tym Nikodemem, to my jesteśmy tym Zacheuszem, to my jesteśmy tym Józefem z Arymatei, który przyjął Jezusa do swojego grobu.
     Każda Msza święta jest inna, jest nowa, bo uobecnia nam życie Jezusa w innym szczególe. Czy to będzie przypowieść, czy kazanie, nauka czy wydarzenie, takie jak uzdrowienie, uciszenie burzy czy rozmnożenie chleba. My, słuchając albo czytając te relacje z Ewangelii świętej, nie tylko uobecniamy to wydarzenie czy tę naukę, nie tylko utożsamiamy się z nimi, ale stajemy się Jezusem, upodabniamy się do Niego – co będzie praktycznie realizowane w naszym życiu po wyjściu z kościoła, w naszej codzienności, domowej czy zawodowej, prywatnej czy jakiejkolwiek społecznej. I taki jest sens Mszy świętej dla naszego życia codziennego.
     Tylko tak możemy uratować ten sakrament dla siebie. Stworzyć go twórczym, inspirującym nas na co dzień! Pomagającym żyć. Budującym nasze człowieczeństwo. Towarzyszącym nam całe życie – od dziecinnych lat aż po obecne lata i na przyszłość, oby jak najdłuższą. 
     Amen.