Biblioteka


II



 

II

CZY UMIESZ SIĘ MODLIĆ MSZĄ ŚWIĘTĄ?

1.  Spotkałem się z księdzem arcybiskupem Kondrusiewiczem jeszcze wtedy, kiedy był metropolitą moskiewskim. Na zebraniu księży pracujących w Moskwie.
     W Londynie zobaczyłem arcybiskupa takiego samego, jakiego widziałem w Moskwie – w starej sutannie, w zniszczonych butach, o zmęczonej twarzy. Mówił o życiu w Związku Radzieckim – bo tam jeszcze ten stan trwał. Mówił przykładami, które stanowiły niejaki symbol rzeczywistości radzieckiej. Opowiadał, jak to w jednej parafii „wolą ludu” postanowiono zburzyć kościół katolicki. Nie pomogły protesty najodważniejszych – kościół zburzono. Gruz wywożono na wysypisko furmankami. Za każdym wozem biegły dzieci i wybierały cegły. I niosły do swojego domu. Każdy jedną cegłę. A potem w niedziele odprawiali po domach quasi Mszę świętą. Quasi – bo to była Msza bez księdza. Modlitwy albo z mszalika, gdy ktoś go miał, a tak, to były modlitwy „z głowy”, co kto pamiętał. Ale na stole, przykrytym białym obrusem, stała cegła – symbol kościoła.

2. My nie umiemy się cieszyć szczęściem, które mamy. Nie umiemy się modlić w kościele, w którym w sposób szczególny mieszka Bóg. Przypomina nam o tym kropielnica, wieczna lampka, wystrój kościoła – że to przedsionek nieba. Przypomina nam o tym Eucharystia.
     I tu dochodzimy do naszej największej świętości, z którą sobie nie zawsze umiemy poradzić, która nad nami jaśnieje jak zorza polarna. A my prawie bezsilni. Nie umiemy się modlić Mszą świętą. Uciekamy się w powtarzanie modlitw znanych na pamięć, wyuczonych od dziecka, boimy się modlić po swojemu, cieszyć się po swojemu tym świętym obrzędem. Od pierwszej modlitwy wstępnej – „Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu”. Uciekamy w schematy, w teksy wyuczone na pamięć, które nas nie niepokoją. Nie boimy się już ich, bośmy przywykli, bo nic od nas nie żądają, niczego nie wymagają.
     Przeoczamy najważniejszy fakt, że to sakrament miłości. Że w tym sakramencie w sposób najgłębszy jednoczyć się możemy z Bogiem i z bliźnimi naszymi przez Jezusa Chrystusa.
     „Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu”. To ma być przygotowanie. Gwarancja, że sakrament będzie przeżyty, że sakrament będzie przyjęty. Że przeprosimy Boga za nasze grzechy. Ale jak przepraszać, skoro to znamy na pamięć, wyuczony tekst – pusty, nic niemówiący. Czasem przedrze się do naszej świadomości jakimś słowem, ale zbytnio się o to nie staramy – nie chcemy się krępować, wobec tego lepiej klepać! No to klepiemy. Bo nie mamy się do czego przygotowywać. Do Komunii świętej nie idziemy. Nie żebyśmy nie mogli. Ale to mniej kosztuje! To mniejszy wysiłek! To mniejsze ryzyko! Bo a nuż będzie świętokradztwo przez nas uczynione. Że nieprzygotowani, że z grzechem ciężkim – który to jest grzech ciężki? – że nie obrazimy Pana Boga, gdy nie pójdziemy do Komunii świętej niż żebyśmy przystąpili do Komunii świętej i popełnili świętokradztwo. Wobec tego nie ryzykować.

3.   „A oto kobieta, która prowadziła w mieście grzeszne życie, dowiedziawszy się, że Jezus jest gościem w domu faryzeusza, przyniosła flakon alabastrowy olejku i stanąwszy z tyłu, płacząc, zaczęła łzami oblewać Jego nogi i włosami swojej głowy je wycierać. Potem całowała Jego stopy i namaszczała je olejkiem”. Jezus rzekł: „Szymonie, widzisz tę kobietę? Wszedłem do twego domu, a nie podałeś Mi wody do nóg, ona zaś łzami oblała moje stopy i swymi włosami je otarła. Nie dałeś Mi pocałunku, a ona, odkąd wszedłem, nie przestaje całować nóg moich. Głowy nie namaściłeś Mi oliwą, ona za olejkiem namaściła moje nogi. Dlatego powiadam ci: odpuszczone są jej liczne grzechy, ponieważ bardzo umiłowała. Do niej zaś rzekł: twoje grzechy są odpuszczone”.
     Czy po naszym „spowiadam się Bogu”, odklepanym jak w niedzielę czy w dzień powszedni, czy Jezus nam mówi: „Odpuszczone są twoje grzechy, ponieważ bardzo umiłowałeś, bardzo umiłowałaś”?
     A to jest warunek, jedyna droga, która się nazywa drogą chrześcijańską – droga miłości, żeby otrzymać odpuszczenie grzechów: należy kochać – Boga, bliźniego i siebie samego. Nie pomogą żadne schematy, paciorki, teksty na pamięć wyuczone, odklepane – nawet wyraźnie, odśpiewane – nawet głośno. Musi być miłość. Zachwyt, podziw. Miłość Boga, bliźniego i siebie samego.
     To może zmienić, żeby znikła modlitewka na samym początku Mszy świętej: „spowiadam się”, żeby zamieniła się w prawdziwy żal. Żeby ksiądz swoimi słowami powiedział to, co czuje! Bo chyba on coś czuje! Jeżeli jest księdzem, jeżeli się zgłosił do tej posługi, to chyba on lepiej rozumie i niech nas poderwie – do miłości Boga i bliźniego. Jak się to robi, żeby kochać!
     I ten stan jakiegoś radosnego zawstydzenia powinien nam towarzyszyć cały czas trwania Mszy świętej. Nie wolno zbyć tego przeżycia wyrecytowaniem formułki: „Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu”. Nawiasem mówiąc, w tej odmawianej modlitewce przeszkadzają słowa na wyrost: „żem zgrzeszył bardzo”. Dlaczego „bardzo”. Skąd to kolejne słowo na wyrost. „Spowiadam się i wam, bracia i siostry” – przecież tego publicznego wyznania nie ma. A więc już w samym tekście jest jakaś przesada, która przeszkadza w autentyczności tej modlitwy przez nas recytowanej.
     I co to znaczy słowo „spowiadam się”. Przecież chodzi o akt miłości.
     Podobnie jest, gdy przystępujemy do spowiedzi w konfesjonale. Jeżeli miłości, żalu nie ma, bezradne jest rozgrzeszenie, które udzieli nam spowiednik, jeżeli z naszej strony nie ma miłości, jeżeli nie ma zawstydzenia, przeproszenia. W przeciwnym razie dochodzi do klęski. Spowiedź jest nieważna. Grzechy nie są odpuszczone. Bóg jest bezsilny wobec naszej zatwardziałości, obojętności, bezmyślności.
     Niech ten wstęp do mszy świętej będzie prawdziwym wstępem. Jak wschodzące słońce, jak księżyc na bezchmurnym niebie. Niech to będzie prawdziwe przygotowanie do Najświętszej Ofiary.

4. Bo przyszedł Jezus do Betanii i wyszła Mu naprzeciw Maria. Usiadł na ławce, ona na trawie u Jego stóp, a On mówił do niej. Aż tego pozazdrościła Marta, siostra rodzona. „Mistrzu, nic sobie z tego nie robisz, że ja mam całą troskę o dom, a ona siedzi tutaj i słucha Ciebie?”. Ale to święto! To nie zawsze jest dzień powszedni. On przyszedł! To święto. „Ona najlepszą cząstkę wybrała” – odpowiada Jezus.
     No to niech ksiądz coś zrobi na początek Mszy świętej, żeby nas ruszyć. Niech zaśpiewa, niech coś opowie, niech jakoś się pomodli. Od serca! Z głębi swojej duszy. A będziemy śpiewać, klaskać z nim.
     Wygląda na to, że dla nas największe święto, największa uroczystość, najwyższe obrzędy, Msza święta jest wciąż niezrozumiana. I ludzie, którzy kończą pobyt w kościele na Mszy świętej, wychodzą tacy sami, jak weszli! My, uczestnicy tego sakramentu miłości, wychodzimy tak samo zgaszeni, jak przyszliśmy.
     Jeden błysk był – przekazanie sobie znaku pokoju. Bo ksiądz się odważył powiedzieć w kościele katolickim: „Uśmiechnijcie się do siebie, zamiast podać sobie rękę”. A uśmiech w kościele katolickim jest zakazany prawie jak grzech. A śmianie się w kościele katolickim – prawie świętokradztwo.
     I trzeba to zmienić, najwyższy czas, bo przecież życie nam przeleci i największe wartości, najświętsze obrzędy pozostają przez nas nietknięte, niezrozumiałe, obce – i smutne.
     Wspominam Tokio. Po Mszy świętej prawie wszyscy – a właściwie trzeba powiedzieć: wszyscy – którzy uczestniczyli we Mszy świętej niedzielnej, przechodzą do pomieszczeń na plebanii, która jest połączona z kościołem szerokim chodnikiem. Idę i ja. A na plebanii gwar. Ludzie rozmawiają, śmieją się, żartują, piją herbatę – zieloną oczywiście, przegryzają ciasteczkami – słonymi oczywiście; dzieci turlają się po podłogach, bawiąc się po swojemu. I to trwa i trwa. A w tym gwarze, w tej gęstwinie ludzkiej poruszają się księża. Włączają się do rozmowy, śmieją się ze swoimi parafianami, żartują, cieszą się. I ta herbata, ta radość, która panuje na plebanii, jest w logicznym ciągu, w konstytutywnym ciągu ze Mszą świętą. Jest wynikiem, jest skutkiem Mszy świętej.
     A u nas ludzie po prostu wracają do domu. Jeżeli się zdarzają grupki zatrzymujące się po wyjściu z kościoła i rozmawiające ze sobą, to wyjątek. A to powinna być reguła. Jeżeli już nie idziemy na parafie, tylko zostajemy na dziedzińcu, na cmentarzu – jak to się mówiło dawniej – kościelnym, to widać, że Msza święta zadziałała, że promieniuje na te rozmowy przed kościołem. 
 

 

CZY UMIESZ SIĘ SPOWIADAĆ?


1. 
 To było na spotkaniu z księdzem arcybiskupem Kondrusiewiczem w Londynie. Opowiadał nam o swojej pracy, o swoich przeżyciach na terenie Związku Radzieckiego, który wtedy jeszcze funkcjonował. U nas już było po roku 1989. Mówił o historii jednej polskiej parafii. Sprawował duszpasterskie obowiązki staruszek ksiądz – Polak. W końcu umarł. Pochowali go na cmentarzu przy kościele. Następcy nie było. To przychodzili ludzie do jego grobu i spowiadali się. „Jak to – powiecie – jak to się spowiadali?” Zwyczajnie. Przychodzili do grobu, klękali przy nagrobku i wyznawali swoje grzechy. Aż zdarzyło się, że przyszedł człowiek, który po wyznaniu swoich grzechów oświadczył: „Ale ja mam jeszcze grzechy sąsiada. Bo już stary, schorowany, to szmat drogi do kościoła byłoby mu iść. Powiedział mi swoje grzechy, żebym ja powtórzył je księdzu proboszczowi zmarłemu – i to będzie też ważne”.

2.   Grzech. To zaprzeczenie miłości. To przede wszystkim, prawie zawsze, krzywda drugiego człowieka. Uświadamiają nam to grzechy główne, wymienione przez św. Grzegorza Wielkiego. Są nimi pycha, chciwość, zazdrość, gniew, nieczystość, łakomstwo, lenistwo.
     Ale gdy przychodzi do sakramentu pokuty, wyznania często są krótkie: „Opuszczałem pacierz ranny i wieczorny. Nie byłem na Mszy świętej raz czy drugi. W piątek czasem jadłem mięso, bo nie było czego innego pod ręką. Więcej grzechów nie pamiętam”.
     A wszystko inne leży odłogiem. Nieruszone, nietknięte. Nie mamy wyrzutów sumienia. Nic nam nie mówi, żeśmy zgrzeszyli. – Byle jaki paciorek ranny, wieczorny, rozproszenia na Mszy świętej niedzielnej, spóźnienie na Mszę świętą. Kiełbasa w piątek.
     A krzywda ludzka? „Mnie dokopali ludzie. To i ja im dokopię”.
     A warunkiem odpuszczenia grzechów jest – miłość. Tylko miłość nam może usunąć grzech z duszy. Miłość. Wstyd. Żal. Tęsknota za uwolnieniem się od zła. Tęsknota za czystością.
     
       „Miłość cierpliwa jest,
       łaskawa jest.
       Miłość nie zazdrości,
       nie szuka poklasku,
       nie unosi się pychą;
       nie dopuszcza się bezwstydu,
       nie szuka swego,
       nie unosi się gniewem,
       nie pamięta złego;
       nie cieszy się z niesprawiedliwości,
       lecz współweseli się z prawdą.
       Wszystko znosi,
       wszystkiemu wierzy,
       we wszystkim pokłada nadzieję,
       wszystko przetrzyma”. (1 Kor, 13,4 – 7)
     
     Bo przyszło na ciebie natchnienie, olśnienie, objawienie i zobaczyłeś siebie w całej brzydocie. I ta łaska przyprowadziła cię do konfesjonału.
     „No a rozgrzeszenie księdza? Przecież ksiądz daje rozgrzeszenie?”
     Może tego wcześniej wyraźnie nie powiedziałem, może tego dostatecznie nie zaakcentowałem, ale prawda jest taka, że jeżeli penitent nie kocha, spowiednik jest bezradny. I rozgrzeszenie nie skutkuje.
     Gdy przychodzisz do konfesjonału i nie kochasz, to nie przychodź do konfesjonału. A jeżeli przyjdziesz, to powiedz, że nie żałujesz. Może cię ksiądz jakoś uruchomi, może ci pomoże. Ale nic za ciebie nie zrobi. Sam się musisz pozbierać. Sam musisz powiedzieć. Sam musisz powiedzieć: „Żałuję”. Sam musisz powiedzieć: „Wstyd mi” tej zawiści, niechęci, pychy, zarozumiałości, pamiętliwości.
     „No to po co iść do konfesjonału, jeżeli rozgrzeszenie jest bezradne?”
     Jeżeli nie żałujesz, to nic nie pomoże.
     „A gdy żałuję, no to po co iść do konfesjonału, wystarczy, że żałuję, to Bóg mi przebaczy. Tak czy nie? Przebacza Bóg czy nie przebacza?! – gdy ja żałuję? Udowodniłem to, przeprosiłem tego, kogo obraziłem. A nawet gdy go nie przeprosiłem wprost, to dobrze o nim mówiłem, stanąłem w jego obronie”.
     Bóg ci przebacza.
     „No to po co iść do konfesjonału?”
     Spowiedź, sakrament jest instytucją. To jest forma pomocy każdemu z nas. To jest chwila koncentracji, to jest chwila poświęcona zastanowieniu się nad sobą. Okazja, sposobność. Czas zinstytucjonalizowany. Jedyny w swoim rodzaju – rachunek sumienia, żal za grzechy i postanowienie poprawy, zadośćuczynienie. I jeszcze wyznanie grzechów przed spowiednikiem. Nie zebrałbyś się, nie zdobyłbyś się, gdybyś nie miał przymusu sumienia, że trzeba iść do spowiedzi.
     I może się uda, może wygrzebiesz z głębi serca chociaż odrobinę miłości. Może chociaż na moment zapłaczesz nad swoją złością, głupotą, zazdrością. Może się wzruszysz swoją grzesznością. Sakrament pokuty to jest szansa – żeby się nawrócić.

3.    A jeżeli rachunek sumienia był byle jaki, włączyć się powinien spowiednik. On się powinien dopytać, zwrócić uwagę, że trzeba brać jeszcze inne zachowania pod kontrolę. Że trzeba oskarżać się z tych grzechów, żałując za wykroczenia przeciwko miłości bliźniego. Jak na przykład obowiązki wobec rodziców czy wobec dzieci, uczciwe wykonywanie pracy zawodowej, kontakty z ludźmi na terenie zakładu pracy, w rodzinie, w miejscu zamieszkania.
     Jest nawet takie powiedzenie, że dopóki człowiek nie wypowie tego, co nosi w sercu, to dopóty to nie jest w pełni wartościowe i prawdziwe. Dopiero gdy człowiek zwerbalizuje swoje przeżycie, dopiero wtedy ono nabiera wagi. Bierze za to odpowiedzialność.
     Poza tym: Trzeba zdać sobie sprawę, że nie wystarczy powiedzieć: „Nie odrabiałem zadań”, ale trzeba powiedzieć: „Jestem leniwy”. Nie wystarczy powiedzieć: „Przezywałem, przeklinałem, kłóciłem się”, ale trzeba powiedzieć: „Jestem nieopanowany. Nie mam kultury bycia”. Nie wystarczy powiedzieć: „Spóźniałem się”, ale: „Jestem nieuporządkowany. Nie dotrzymuję słowa. Z lekkim sercem zapominam o swoich obowiązkach”. Tu trzeba mówić o kulturze albo jej braku w moim życiu. Trzeba mówić o stanie niedopracowanym swojego charakteru. Trzeba mówić nie tylko o kłamstewkach, ale o strachu – że jestem tchórzliwy, że nie stać mnie na mówienie prawdy.
     Jest w każdym z nas świadomość swojego istnienia. Świadomość swojego człowieczeństwa. Świadomość swojej odrębności, jedyności. Jest – ja sam, ja sama. I jest jak gdyby zwornik naszej świadomości, który spina wszystkie żebra. I dbaj o to. Dbaj o twój szacunek dla siebie samego. I okazuj szacunek względem twoich bliźnich. Bo są tacy jak ty. I szacunku potrzebują do życia.
     Zobaczyłem to w sposób dotkliwy w Indiach. W Bombaju proboszcz dał nam dwóch chłopców, żeby nas oprowadzili po mieście – mojego kolegę fotoreportera i mnie. No to oprowadzali. Aż przyszedł czas obiadu. Zatrzymaliśmy się przed restauracją. „Wchodzimy”. Oni powiedzieli, że nie – „My nie wchodzimy”. „Dlaczego nie wchodzicie?” „No bo, my nie wchodzimy”. „Ale przecież jeść coś musicie. My jemy, to wy też jecie. Chodziliście z nami całe przedpołudnie”. „Nie, my nie wchodzimy”. Wreszcie prawie przymuszeni weszli z nami. Zajęli miejsce przy stoliku. Siedzieli prawie że na skraju krzeseł. Przyszedł kelner, zamawialiśmy jedzenie. Do nich się nie zwracał. Ich nie widział, ich nie było, w ogóle nie było ich w restauracji. Zamówiliśmy za nich. Przyjął to z wyraźnym pogardliwym uśmiechem. To byli chłopcy z najniższej kasty. I oni to wiedzieli, że są z najniższej kasty. I wiedzieli to ludzie też. To promieniowało z nich. Im się należała tylko pogarda. A oni musieli oddawać szacunek wszystkim innym.
     Bądź normalnym człowiekiem. Należy ci się szacunek od ludzi. Nikt nie ma prawa sobą gardzić. I ludziom się należy szacunek od ciebie. Nie gardź ludźmi. Bliźni to też człowiek, tak jak ty, chce być uszanowany.

 
 

CZY UMIESZ ŻYĆ?

1.   Gdy przyszliśmy na świat, zastaliśmy świat urządzony. Zamieszkaliśmy w rodzinie, w rodzie, w narodzie, w ludzkości. Zaczęliśmy od zera. Uczyliśmy się jeść, chodzić, mówić – uczono nas żyć, jak ludzie żyją. Lata dziecięce, młodzieńcze były przeznaczone na dogonienie świata. Doganialiśmy ludzkość z pomocą rodziny, szkoły podstawowej i średniej, również wyższej. Aby potem przejąć od dorosłego pokolenia te osiągnięcia, do których ono doszło. Przejąć i rozwinąć – doprowadzić, ulepszyć, udoskonalić. I je przekazać pokoleniu, które idzie za nami.
     Realizuje się nasze życie, po pierwsze, w pracy zawodowej. Oprócz tego istnieje drugi nurt życia społecznego, który określić możemy: świętowanie. Jest nosicielem podstawowych wartości ludzkich: prawdy, piękna i miłości, które nadają sens naszemu życiu.
     Świętowanie – kiedy kończy się praca. Czas na prasę, książkę – popularnonaukową, naukową, beletrystykę, poezję. Czas na instytucje typu teatr, filharmonia, radio, telewizja, kino; wycieczki, sport, zwiedzanie. Świętowania służą do rozwoju naszego człowieczeństwa. Żeby praca była intensywna, jak najbardziej twórcza, potrzebny jest odpoczynek ubogacony świętowaniem – również przez życie w rytmie rodzinnym: imieniny, ślub, przyjście na świat dziecka, chrzest dziecka, pogrzeb, rocznice ślubu, urodzin, pogrzebu.
     I nie można się odcinać od tych instytucji, poświęcić wyłącznie pracy, oszczędności czasu, wykorzystania każdej chwili na pracę zawodową. Świętowanie nie stanowi rozrywki dla rozrywki. To rozwija nas jako ludzi. Pobudza proces intelektualny, ożywia wyobraźnię. Uruchamia życie uczuciowe. I świętowanie, jak i odpoczynek buduje nasze człowieczeństwo.

2.   Czy jestem pracoholikiem? Stąd będą pytania szczegółowe: Czy umiem odpoczywać, wysypiać się, nie spieszyć się? A równocześnie czy umiem świętować, np. uprawiać sport, bawić się, czytać książki, chodzić na koncerty, do teatru. Czy wprost przeciwnie? Nic, tylko praca, nie uznaję odpoczynku ani świętowania, uważam, że mi wystarcza sił do tego, żeby pracować bez końca, bez znużenia; cały dzień, nawet zarywając noc. Czy jestem pracoholikiem?
     Jeżeli tak, to bądź świadomy zagrożeń, jakie niesie pracoholizm: człowiek zacieśnia się, zamyka się na jednej sprawie. Ogranicza zakres zainteresowań do tematyki zawodowej. Eliminuje problemy humanistyczne, ogólnoludzkie. Przestaje być wrażliwym na zagadnienia etyczne. Coraz bardziej staje się automatem do wykonywania, rozwiązywania problemów ściśle związanych z jego zainteresowaniami. Staje się nieczułym na radości i cierpienia, które przeżywają ludzie z jego otoczenia. Likwiduje kontakty towarzyskie, imprezy kulturalne, począwszy od sportowych przez kibicowanie czy uprawianie sportu, aż po uczestnictwo w wydarzeniach literackich i teatralnych, wystawach obrazów.
     A tymczasem człowiek potrzebuje do swego rozwoju uczestnictwa w wydarzeniach kulturalnych pod grozą nie tylko zaniedbania swojej kultury osobistej, ale nawet wypaczenia swojej osobowości.

3.    Pojawiają się w związku z tym pytania szczegółowe.
     Czy kochasz góry? Morze? Lasy, łąki? Czy umiesz się radować przyrodą?
     Ty pogrążony w pracy zawodowej po same uszy, w pracy domowej, przy rodzinie – czy kochasz pory roku: zimę, lato, wiosnę, jesień? Czy widzisz je?! Czy spostrzegasz je?! Czy ona cię oszałamia swoim pięknem?
     Czy cieszysz się muzyką? Czy słuchasz nagrań muzyki poważnej czy lekkiej? Czy możesz słuchać dyskietek? Czy chodzisz do filharmonii? Jaką lubisz muzykę? – Pendereckiego, Lutosławskiego? Chopina, Bacha, Beethovena, Mendelssohna, Preisnera?
     Czy kochasz malarstwo? Malczewskiego, Wyczółkowskiego, Wyspiańskiego – chociażby sięgać do polskich klasyków. Maneta, Moneta, Matissa. Czy masz w domu reprodukcje wielkich dzieł malarskich? Chociażby kalendarz comiesięczny, razem z takimi reprodukcjami. Czy chodzisz na wystawy malarskie, które się odbywają w mieście?
     A z literatury. Co czytasz? Jaką książkę, jaką powieść? Powieść polskiego pisarza? Powieść zagranicznego pisarza? Jaką poezję? Co lubisz? Jaką książkę? Które ci pomagają żyć, pomagają ci rozumieć świat, człowieka, siebie?
     Jakie lubisz miasto – w Polsce? Jakimi ulicami lubisz chodzić w twoim mieście? Jakie miasto zagraniczne – Paryż, Londyn, Rzym, Madryt, Praga? Jakie odwiedzałaś? Jakie chcesz odwiedzić? Masz ulubione zakątki? Masz ulubione kawiarnie, masz ulubione restauracje, gdzie możesz zaprowadzić gości, którzy cię odwiedzają?
     Umiesz się cieszyć, radować ludźmi? Masz przyjaciół, z którymi chętnie rozmawiasz, do których chętnie przychodzisz, których potrzeba ci do życia? Masz przyjaciółkę – ty, która jesteś zamężna i masz dzieci? Ty, która jesteś samotna i jesteś bez rodziny? Czy masz przyjaciół? Czy masz przyjaciela – ty, który jesteś samotny, bez rodziny?
     Kochasz swoją rodzinę? Swoich żyjących, swoich zmarłych? Zachodzisz na cmentarz, świecisz świeczki, znicze, przynosisz kwiaty – jako wyraz twojej pamięci, miłości, wdzięczności?
     Czy umiesz się modlić? Jak się modlisz? Klęcząc, przy łóżku, na klęczniku w domu – jeżeli taki klęcznik masz, stojąc i patrząc na świat, leżąc – przed zaśnięciem – skupiasz się na obecności Bożej w tobie, w świecie, we śnie. Modlisz się podczas zasypiania? Wtulasz się w Boga, w którego wejdziesz w chwili śmierci? Liczysz się z tym, że to może jest ostatnia twoja noc, ostatni twój dzień? Bo kiedyś taki przyjdzie.
     Cieszysz się Mszami świętymi niedzielnymi? Lubisz chodzić do kościoła? Do twojego kościoła? Lubisz chodzić na te Msze, które odprawia taki ksiądz a nie inny? Lubisz się modlić razem z nim? Lubisz się modlić razem z ludźmi, którzy są obok ciebie? Nawiązujesz znajomości z tymi ludźmi, którzy są obok ciebie w kościele? Rozmawiacie o swoich sprawach osobistych, łączą was z czasem przyjaźnie?
     Czy umiesz żyć? – w tych warunkach, które ci są dane, które ci Bóg stworzył i przygotował?
     Cieszysz się życiem? które ci Bóg dał jako skarb najdroższy, jako dar największy? A żeby było takie, jakie byś chciał, jakie tylko możesz wymarzyć.
     Czy umiesz żyć – w tych czasach, w których żyjesz? Czy może mówisz: „Szkoda, że nie żyłem sto lat temu. Szkoda, że nie urodziłem się przed dziesięcioma laty. Szkoda, że przyszło mi żyć w takich trudnych czasach, jakie mi Bóg ofiarował”.
     Umiesz żyć? To sobie powtarzaj nieraz w ciągu roku: Czy umiem żyć. Żebyś był szczęśliwy. Już tu na ziemi. Bo na ziemi być szczęśliwym, to jest pierwszy krok do nieba. Bo szczęście na ziemi jest już uczestnictwem szczęścia w niebie. Bo radość na ziemi jest również radością niebiańską.