Biblioteka


Przyjdź Królestwo Twoje



 

Przyjdź Królestwo Twoje
 

Cóż ci z życia zostanie, jak Jezus zakaże ci gromadzić rzeczy? Przecież ty bardzo chętnie troszczysz się o to, co masz jeść, w co się masz ubrać. To jest przyjemne tak szukać, pytać, chodzić, przyglądać się, namyślać się, kupować, składać – mieć. A Jezus chce ci to odebrać. Czym więc życie zapełnić? Co to znaczy: „Starajcie się o królestwo Boże, a wszystko inne będzie wam dane”?
 

Nasze chrześcijaństwo nie może zamykać się na modlitwie. Nie może ograniczać się do życia religijnego. Nawet nie może zadowalać się pełnieniem indywidualnych dobrych uczynków na wzór miłosiernego Samarytanina. Ale nasze chrześcijaństwo powinno sięgać po tworzenie struktur społecznych, które by zapobiegały wszelakiej niesprawiedliwości, krzywdzie, okłamywaniu, wyzyskowi, które by pomagały w budowaniu społeczeństwa zdrowego, sprawiedliwego i wolnego. A drogą ku temu jest również twoje uczestniczenie w życiu społecznym i politycznym państwa, na ile cię stać, na ile masz takie możliwości.
 

Na co dzień nie bardzo sobie zdajemy z tego sprawę, jak jesteśmy związani z innymi ludźmi. A przecież jest tak. Gdy oni wznoszą się na wyżyny, to pociągają i nas w górę, a gdy staczają się w przepaść, to ściągają i nas w dół. A przecież jest tak. Gdy my pniemy się w górę, to ciągniemy i innych za sobą. Gdy my się pogrążamy, to i innych spychamy w dół.
 

Nie możesz żyć dniem dzisiejszym. Trzeba się oglądać do tyłu, a także patrzeć w przód. Jesteś istotą rozpiętą pomiędzy teraźniejszością, przeszłością a przyszłością. Trzeba znać swoją historię i domyślać się nadchodzących czasów.
 Nie jesteś tylko jednostką. Człowiek ma wymiar społeczny. Idziesz od narodzenia ku śmierci razem z innymi. Nie może być twoją jedyną troską to, by tylko tobie było dobrze. I dlatego trzeba rozglądać się wokół siebie. Wyciągać ręce ku tym, którzy idą obok. Każda sprawa twoich braci jest twoją sprawą. Masz być z nimi związany łańcuchem rąk, masz wciąż budować wspólnotę.
 

Świat potrzebuje nowego myślenia, nowej wyobraźni, nowego działania – tak w polityce, w gospodarce, jak i w zagadnieniach społecznych. Nowego podejścia do pracy, do drugiego człowieka, do pieniądza, do rzeczy, do otoczenia, to znaczy: przyrody, ulicy, miasta, narodu. Upadają systemy, które nie potrafiły sprostać potrzebom nowych czasów. Odchodzą ludzie, którzy nie umieli stanąć na wysokości zadania.
 Światu potrzeba nowych ludzi, którzy poprowadzą go ku społeczeństwu zjednoczonemu wspólną troską, wzajemną odpowiedzialnością jednych za drugich. Gdzie nie będzie arogancji rządzących wobec rządzonych, wykorzystywania słabszych przez silniejszych, gdzie nie będzie dzieci, którymi nikt się nie opiekuje, ludzi umierających z głodu, starców traktowanych jak śmiecie, gdzie każdy człowiek znajdzie swoje miejsce, będzie mógł żyć w wolności, pracować zgodnie ze swoim zainteresowaniem, służący ludziom i cieszący się szacunkiem otoczenia.
 O takim świecie marzył Jezus, takiego życia uczył, ale nie zrozumiano Go. A teraz, choć upłynęły już dwa tysiące lat, choć wciąż Go nie potrafimy do końca zrozumieć, choć wciąż mamy za mało sił, przecież wiemy, że to jest ten kierunek, ta droga. I że musimy nią iść, mimo że się potykamy, zbaczamy, przystajemy. Do celu, tam, gdzie staniemy się jedną wielką rodziną człowieczą.
 

Tylko wtedy staniemy się społeczeństwem, gdy będziemy się wzajemnie szanowali: gdy jeden usłyszy drugiego i postara się zrozumieć jego argumenty, gdy przyzna mu rację i zrezygnuje ze swego stanowiska, jeżeli uzna się za przekonanego. W przeciwnym razie trwał będzie nadal jazgot ludzi słyszących siebie samych. W przeciwnym razie będziemy wciąż na poziomie zgrai walczącej o kolejną kość.
 

Tkwić głęboko w społeczeństwie. Popierać, towarzyszyć wszystkiemu co pozytywne, twórcze – niezależnie od tego, jakiego pochodzenia. Wskazywać na błędy, niesprawiedliwość, krzywdy, kłamstwa, zafałszowania, zniewolenie, gwałt, nie oglądać się na represje, jakie to może spowodować. Reagować jak czuły sejsmograf na każde poruszenie w warstwie politycznej, społecznej, gospodarczej, kulturalnej. Ostrzegać na czas przed burzami, kataklizmami, trzęsieniami ziemi. Być na miejscu zdarzeń, ukierunkować je, by niosły nie zło, lecz dobro. Szukać sposobów wyjścia z dołka, z zagrożenia, z niebezpieczeństwa, wytyczać drogę, wskazywać kierunek, wypatrywać dalekich horyzontów, dążyć do nich wytrwale. Pozostawać niezmiennie wiernym prawu człowieka, a równocześnie nie bać się nowych trendów, mód, prowadzić nieustanny dialog, odnajdywać wspólny język, dokopywać się do tego, co łączy. Być poddawanym krytyce, stanowić kamień obrazy, źródło niepokoju. Mieć oddanych przyjaciół i zagorzałych przeciwników. A gdy przyjdzie sukces, nie domagać się laurów ani miejsc na honorowej trybunie, ale oświadczać: „sługami nieudolnymi jesteśmy, spełniliśmy to, co do nas należało”. I nie ustawać w walce, dopóki chociaż jeden naród żyje w ucisku, dopóki chociaż jeden człowiek cierpi niesprawiedliwość.
 

Jak można by zmierzyć, czy naród jest narodem wierzącym w Boga? Statystycznie? Zliczyć, ilu ludzi jest ochrzczonych, ilu rozumie sakramentalność małżeństwa, ilu uczestniczących w niedziele we Mszy świętej, ile dzieci chodzi na katechizację? Może jeszcze, ilu ludzi bierze udział w pielgrzymkach, ile kościołów się buduje? Czy tak?
 Nie. Bo są to sprawdziany, czy naród jest religijny. Aby się dowiedzieć, czy naród jest wierzący w Boga, trzeba by zbadać klimat w naszych domach rodzinnych, serdeczność pomiędzy rodzicami a dziećmi, wzajemną troskę o siebie współmałżonków, stosunek do sąsiadów, do ludzi starych, opuszczonych. Trzeba by zaobserwować, jaka jest atmosfera w mieście, na wsi, w pociągu, w sklepie, na ulicy, jak ludzie pracują w szkole, w zakładach pracy, jaka jest uczciwość, jak się ludzie wzajemnie szanują. Zbadać, ile w społeczeństwie jest bezinteresowności, oddania, służby, poświęcenia, przebaczenia, troskliwości, współczucia, uśmiechu, serdeczności, przyjaźni, wychodzenia sobie naprzeciw.
 

Gdybym cię chciał spytać, czy jesteś człowiekiem wierzącym w Boga, nie mów mi wtedy o tym, czy odmawiasz pacierz rano i wieczór, nie wyliczaj mi, ile razy przystępujesz do Komunii świętej. Będę cię pytał, jaki jesteś dla swojego współmałżonka, dla swoich dzieci, jak pracujesz w zakładzie pracy, jaki jesteś dla ludzi w twoim bloku, jakie są twoje kontakty z sąsiadami, z ludźmi starymi, ułomnymi, jaka jest twoja więź rodzinna, rodowa.
 Jezus dokładnie powiedział, za co będziemy sądzeni na końcu świata. Sędzia powie: Byłem chory, a wy odwiedziliście – albo: nie odwiedziliście mnie. I wymieni jeszcze długą litanię stwierdzeń, całą w tym klimacie.
 Ale przecież to jest zrozumiałe. Wierzyć, to znaczy być złączonym z Bogiem, który jest prawdą, wolnością, sprawiedliwością, pokojem, ale i dobrocią, miłosierdziem, miłością – być złączonym całym sobą, również i swoim życiem.
 

Być jedno. Być jedno w rodzinie: mąż z żoną – żona z mężem; rodzice z dziećmi – dzieci z rodzicami. Być jedno w miejscu pracy. Kierownik z pracownikami – pracownicy z sobą. Być jedno z gronem przyjaciół, znajomych, z narodem, z ludzkością.
 Być jedno. Mimo różnicy zdań. Mimo innego kąta widzenia. Mimo innych celów, założeń, dążeń. Mimo różnych światopoglądów. Mimo różnicy wieku. Mimo inności, jaką każdy z nas stanowi. Mimo że każdy z nas jest osobowością niepowtarzalną.
 Być jedno przez uznanie każdego człowieka, przez szanowanie jego godności. Przez wzajemne wysłuchiwanie się, przez cierpliwość i wyrozumiałość. Przez przestrzeganie najświętszej zasady, aby nikogo nie zniewalać, nikogo nie niszczyć. Nie zmuszać go do tego, czego nie chce, czym się brzydzi. A wypełniać te obowiązki wobec niego, które mu się należą. Być z nim jedno.
 

Są kręgi bliskości. Jest krąg rodziny, kolegów w miejscu pracy, ludzi twojego miasta, regionu, narodu, Europy. Jest krąg katolików, chrześcijan, wierzących.
 Ale ponad wszystkie kręgi istnieje jeszcze krąg ludzi dobrej woli. Bo nawet wśród najbliższych braci twoich możesz spotkać ludzi, którzy cię chcą wykorzystać, zawładnąć tobą, którzy chcą cię oszukać, którzy manipulują tobą dla swoich celów, którzy nie popuszczą swojego, którzy cię nie słyszą, nie słuchają, nie chcą słyszeć.
 Ponad wszystkie kręgi, w których żyjesz, wyrasta krąg ludzi dobrej woli. Gdy natrafisz na człowieka, nieraz z kręgu bardzo odległego, który cię słucha, rozumie, który nie chce cię oszukać ani tobą zawładnąć, ale chce ci pomóc, usłużyć ci, który ci jest jak brat – chociaż bratem nie jest, jak rodak – chociaż rodakiem nie jest, jak katolik – choć do kościoła nie chodzi – jak ktoś najbliższy.
 Życzę ci, żebyś i ty był człowiekiem dobrej woli. Żebyś i ty umiał słuchać, nie chciał nikim manipulować i wykorzystywać dla swoich interesów. Żebyś i ty pomagał za darmo.
 Bo człowiek dobrej woli to jest człowiek Boży. Choćby nie był praktykującym ani katolikiem, ani chrześcijaninem, ani wyznawcą żadnej religii. To jest człowiek Boży. Bóg w nim mieszka.
 

Pokaż mi twoich przyjaciół, a powiem ci, kim jesteś. Niezależnie od tego, ile masz lat, pytam, czy zdajesz sobie sprawę, jaką rolę odgrywają w twoim życiu przyjaciele: że ciebie kształtują, że stajesz się do nich podobny. Czy zdajesz sobie z tego sprawę, jaką rolę odgrywają przyjaciele w życiu twojego dziecka – niezależnie od tego, czy ono ma dwa lata, czy piętnaście? Że twoje zadanie wychowawcze koniecznie musi polegać i na tym, aby znaleźć twojemu dziecku dobrych kolegów i koleżanki, aby osadzić je w dobrym środowisku rówieśników i rówieśniczek.
 Pokaż mi twoich przyjaciół. Czy są to ludzie wartościowi, mądrzy, uczciwi, odważni, wierni. A może to tylko tacy od przytakiwania, od wygłupów, od miłego spędzania czasu, od przyjęć, od wódki. Kogoś sobie znalazł w życiu? Z kim idziesz – może już miesiąc, może rok, może już kilka lat? Czy wreszcie już wiesz, że największą wartością w życiu nie są dobra materialne ani stanowiska, ale drugi człowiek? Może to jest twój ojciec, matka, brat, siostra, twój kolega z ławy szkolnej. Może ten drugi człowiek stać się twoim mężem, żoną, a może wcale nie, to jest po prostu przyjaciel czy grono przyjaciół. Czy szukałeś takiego skarbu, czy ceniłeś go, gdybyś go znalazł, czyś go nie zmarnował?
 

A gdyby tak zawołać: Pogódźcie się w Imię Chrystusa.
 Czy by usłyszeli?
 A gdyby usłyszeli, czy by zrozumieli?
 A gdyby zrozumieli, czy by nie wyśmiali?
 A gdyby wyśmiali, czy by przyjęli?
 A gdyby przyjęli to wezwanie, czy zdobyliby się na podanie ręki?
 Bo przecież to katolicy.
 A przynajmniej ochrzczeni.
 Jak nawet niepraktykujący, jak nawet ledwie wierzący – to przecież ludzie.
 

Prawdziwym wyznawcą Chrystusa nie jest ten, kto sobie przytroczył napis „chrześcijański”, a równocześnie sieje zamęt, domaga się za wszelką cenę sprawiedliwości, rozrachunków, wie wszystko lepiej, jest nieustępliwy, rozdaje na prawo i lewo cenzurki, wyroki, niszczy ludzi i zniesławia, powołując się na niezbywalne prawo do prawdy, a przy tym używa wszystkich sposobów, by osiągnąć własne, prywatne cele.
Prawdziwym wyznawcą Chrystusa jest ten, kto buduje pokój, wyciąga rękę do zgody, jest lojalny wobec przyjaciół, miłosierny wobec nieprzyjaciół, konsekwentny w budowaniu jedności, wrażliwy na każdą krzywdę, szczególnie dbający o bezinteresowność.
Tylko taki jest prawdziwym chrześcijaninem, nawet gdy nie obnosi się ze swoim chrześcijaństwem, nawet gdy uważa się za religijnie obojętnego, nawet gdy mu się chrześcijanie nie podobają.
Jeżeli więc koniecznie chcesz w swoim tytule umieścić przymiotnik „chrześcijański”, to pamiętaj, że on obliguje.
 

Im bardziej byliśmy razem, tym więcej zrobiliśmy.
 – Im więcej robiliśmy, tym bardziej byliśmy razem.
 Im bardziej byliśmy razem, tym więcej robimy.
 – Im więcej robimy, tym bardziej jesteśmy razem.
 Im bardziej będziemy razem, tym więcej zrobimy.
 – Im więcej zrobimy, tym bardziej będziemy razem.
 

Czy ty jesteś również pasterzem, czy wciąż tylko owcą? Bo jak długo można być wyłącznie przedmiotem troski, opieki? Trzeba doróść do pełni człowieczeństwa i poczuć się również odpowiedzialnym za innych.
 Ale ponieważ ludźmi jesteśmy, będąc pasterzami, nigdy nie przestajemy być owcami. Troszcząc się o innych, nie możemy zabronić innym, aby troszczyli się o nas.
 

Nie myśl, że to tylko ty walczysz o dobro – innym również o to chodzi.
 Nie myśl, że ty jeden znalazłeś drogę do rozwiązania problemów – inni też mają swoje pomysły.
 Nie myśl, że powinieneś wszystkich przekonać do swojego widzenia i działania – raczej powinieneś słyszeć, co inni proponują.
 Rzecz w tym, żeby zgrać wszystkie sposoby i prądy w jeden nurt – by nie niszczyć, ale wzajemnie uzupełniać.
 

Kim jesteś? Może najchętniej odpowiedziałbyś, podając swój zawód: magister, inżynier, doktor, nauczyciel, księgowy, ekspedientka, pielęgniarka, uczeń szkoły podstawowej, średniej, student. Ale nie o taką odpowiedź chodzi. Kim jesteś? Mesjaszem? – Nie. Eliaszem? – Nie. Prorokiem? – Nie. Kim jesteś?
 Jan Chrzciciel odpowiedział: Głosem.
 Czy masz prawo powtórzyć jego odpowiedź? Czy jesteś głosem Pana? Tworzysz się na kształt powołania, do którego cię Bóg wezwał? Głosisz ludziom słowo Boże poprzez swoje życie?
 

A my już tacy przyzwyczajeni, że prowadzą nas za rączkę, za kołnierz i wskazują nam, jaką drogę obrać: czy skręcić na prawo czy na lewo, patrzeć na kołek w płocie czy kapliczkę, kiwać głową czy zaprzeczać; co wybierać, za kim głosować, kogo zwalczać, bo inaczej biją po łapach, odsyłają do kąta, stawiają złe oceny. I choć się szkoła skończy, choć wyjdziemy z domu, wciąż szukamy autorytetów, które by za nas myślały, decydowały, odpowiadały.
 Jak stać się człowiekiem, jak dorosnąć do własnych rozstrzygnięć, do nowych przemyśleń, do osobistej odpowiedzialności? Trzeba od początku: dom musi stwarzać tę wolność, aby dziecko mogło się wygadać, wchodziło w polemikę z rodzicami, miało pole do wykazania własnej inicjatywy. To szkoła musi stwarzać tę wolność, aby uczeń mógł mieć swoje zdanie, bronić go, aby brał udział w kształtowaniu szkolnego życia. To Kościół powinien inspirować dziecko do rozwoju osobowości.
 Bo inaczej będziemy wciąż społeczeństwem chodzącym w krótkich porteczkach.
 

Najprościej żyć w więzieniu. Tam każdy wie, jakie obowiązują przepisy i obyczaje, na co może sobie pozwolić, a za co dostaje w mordę albo idzie do karniaka. Przez kraty świat ludzi wolnych wydaje się kolorowy, bajeczny, nieprawdopodobny. I rośnie za nim tęsknota. Ale w miarę upływu dni, tygodni, lat coraz bardziej człowiek przywyka do reżimu więziennego. I gdy wreszcie wyjdzie na upragnioną wolność, to się okazuje, że nie umie być wolnym człowiekiem. Nie umie żyć w wolnym społeczeństwie. Zapomniał, odzwyczaił się. Jak ptak, który długo siedział w klatce. Nie wie, co powinien, a czego nie powinien, dokąd sięga jego obszar posiadania, a odkąd zaczyna się obszar drugiego człowieka. Jakie ma prawa i obowiązki. Nie wie, co mu wolno, a czego mu nie wolno. I albo zatęskni za więzieniem, gdzie były przepisy i więzienne zwyczaje, albo zacznie uczyć się wolności. Ale to niełatwe. Ale to przez mękę, poprzez upadki, błędy, pomyłki, upokorzenia, porażki, poprzez starcia, spory, dyskusje, ścieranie się.
 Żebyśmy nie zatęsknili za więzieniem. Żebyśmy nie zatęsknili za byciem więźniem.
 

Nasze ulice są smutne. Smutne są urzędy, sklepy są smutne, domy nasze są smutne.
 W naszym chrześcijaństwie dużo się mówi o dobrych uczynkach, o tym, że mamy obowiązek pomagać ludziom, służyć im, angażować się w ich troski, nawet poświęcać się. A nie mówi się o uprzejmościach, o zasadach dobrego odnoszenia się do ludzi, o uśmiechu, o serdeczności. Chyba nam się zdawało, że to jest oczywiste, a tymczasem utraciliśmy podstawowy element społecznego współżycia.
 

Wolność to nie samowola, dowolność, to nie: co mi się zachce, na co mi przyjdzie ochota, co mi przyjdzie do głowy, co mi wygodniej, co korzystniej, co się bardziej opłaca – bez oglądania się na nikogo i na nic. Wolność wymaga, żeby był uratowany człowiek, który jest obok mnie. Żeby nie był przeze mnie skrzywdzony, ograniczony, upokorzony, pozbawiony swoich praw – żeby zagwarantowana była jego wolność. Taka wolność tworzy społeczność – braterstwo.
 

Powinno się tę litanię przedłużyć w nieskończoność. Nie tylko „byłem głodny, a nie daliście mi jeść”, ale choćby: „byłem stary i opadałem z sił w tramwaju, w pociągu, byłem alkoholikiem, narkomanem, kłamcą, złodziejem, donosicielem, umierałem samotnie w szpitalu, w domu, na ulicy – a nie ratowaliście mnie”.
 Powinno się chyba ten tekst wypisać na ścianie, która jest najbardziej widoczna – nad biurkiem, nad stołem, w przedpokoju, na frontonie kościoła. Żeby potem, gdy spotkamy się z Nim w śmierci, nie było zaskoczenia.
 Tylko my tacy, że prędko ten tekst oprawilibyśmy w złote ramy albo wyrylibyśmy w marmurze, litery powlekli złotem. I może jeszcze pierwsze trzy dni bylibyśmy pod jego wrażeniem, ale po tygodniu stałby się dla nas obojętny jak pomnik na rynku, jak mebel. A my żylibyśmy dalej tak, jak żyjemy.
 

Nasze chrześcijaństwo to: zmówić pacierz rano i wieczorem, chodzić do kościoła na Mszę świętą w niedzielę, nie popełniać grzechów. Nie zabijać – nie zabijamy, nie cudzołożyć – nie cudzołożymy, nie kraść – nie kradniemy. Nie kłamać, nie obwiniać – no, czasem się coś powie. Jeszcze bywają kłopoty z rodzicami. Robić od czasu do czasu dobre uczynki – to w naszym rozumieniu jałmużna dla prawdziwie biednego, którego ciągle nie możemy spotkać. Ale branie udziały w życiu politycznym jako obowiązek sumienia? Jeżeli, to najwyżej w tym celu, żeby zagwarantować wolność Kościoła i wyznania: abyśmy mogli swoje pacierze odmawiać, do kościoła chodzić, przyjmować sakramenty święte, a tę resztę wielką niech „tamci” zrobią. Ale to jest postawa kompromitująca.
 Chrześcijaństwo powinno oznaczać myślenie społeczne: troskę o to, aby nie tylko mnie było dobrze, ale żeby było dobrze całemu społeczeństwu; żeby nikt nie był krzywdzony: wykorzystywany, okłamywany, upokarzany, prześladowany, zniewalany; aby wszystkim się dobrze powodziło – materialnie i duchowo. A na to trzeba się zaangażować w życie polityczne, począwszy od wszelkiego rodzaju wyborów, poprzez trud legislacyjny, aż po wdrażanie praw i funkcje sądownicze. Trzeba włączyć się w życie polityczne i na bieżąco myśleć o tym, co robić, jakie środki podejmować, by ludzie – społeczeństwa – żyli godnie – tak, jak nam wskazywał Jezus Chrystus.
 

Gdyby w naszych czasach należało zrobić listę najbardziej potrzebujących pomocy, to trzeba by było na jednym z pierwszych miejsc postawić ludzi starych. W takim razie można przypuszczać, że na sądzie ostatecznym Syn Człowieczy życie nasze oceniać będzie również według kryterium: byłem stary, a szanowaliście mnie – byłem stary, a pogardzaliście mną.
 

Mamy już dość tych, którzy nam zawadzają na ulicach, którym trzeba ustępować miejsca w wagonach kolejowych i tramwajowych, którzy wchodzą bez kolejki, którzy zalegają poczekalnie w przychodniach i ambulatoriach, których najwięcej w szpitalach, a może jeszcze – którzy zajmują miejsce w naszym mieszkaniu.
 Popychani, potrącani, wypychani, wykpiwani, lekceważeni idą chyłkiem pod murem ze swoimi siatkami, torbami, w starych płaszczach, w wypłowiałych sukienkach, w rozdeptanych butach. Zgarbieni, posiwiali, pomarszczeni, z laskami i bez lasek, zalatujący naftaliną. Jeszcze czasem chcą zabrać głos. Wtedy snują jakieś opowiadania o starych czasach, o jakichś swoich bohaterstwach albo przynajmniej o bohaterstwach swojego pokolenia, ale szybko przycichają, bo widzą, że to nic już nikogo nie obchodzi.
 Starzy ludzie – probierz naszej miłości. Sprawdzian, czy jesteś chrześcijaninem, czy jesteś człowiekiem.
 

A gdyby ciebie – tak jak wtedy apostołów – Pan Jezus wezwał i polecił ci, abyś poszedł nauczać. O czym byś mówił ludziom? Nie, nie z książek ani z Ewangelii, ale z serca. Na podstawie tych lat, któreś przeżył. Na podstawie twojego doświadczenia. Co byś im mówił o sensie życia, o pracy, o pieniądzach, o bliźnich, o nieprzyjaciołach? Jak byś przekonał załamanych, zrozpaczonych, rozpijaczonych, rozleniwionych? Co byś mówił dzieciom, młodzieży, dorosłym, starym?
 Czego uczysz ludzi? Już bez ewangelicznych sandałów, bez torby na plecach i sukni podróżnej. Ale po prostu, gdy ich spotykasz na co dzień. Bo przecież jesteś nauczycielem. Bo każdy z nas jest nauczycielem. Każdy z nas wciąż uczy. Masz już szmat życia za sobą. Masz duże doświadczenie. Masz swoje przekonanie, zdanie. Co im mówisz o celu życia, o ich powołaniu, o cierpieniu, o ich wrogach, o krzywdzie, jakiej doznają? Co radzisz smutnym, zniechęconym, gromadzącym rzeczy, pieniądze, urządzającym się w życiu wszelkimi sposobami?
 Co mówisz sobie? Jaką naukę wyniosłeś dla siebie na podstawie dotąd przeżytych lat? Na podstawie twoich klęsk i zwycięstw, przegranych i wygranych, osiągnięć i porażek. Bo przecież jesteś nauczycielem samego siebie. Jakie jest twoje stanowisko wobec sensu życia, pracy, nieprzyjaciół, przyjaciół? Co sobie radzisz?
 

Gdyby wystarczało wiedzieć to, co wiesz. Gdyby wystarczyło usłyszeć to, co usłyszałeś. Gdyby wystarczyło zrozumieć to, co zrozumiałeś. Ale to jeszcze trzeba wdrożyć w swoje życie.
 Ile hektolitrów prawdy potrzeba na twój skalisty grunt, żeby z niego wyrósł kiełek czynu? Jak długo musi świecić nad nim słońce miłości, żeby zakwitł? Ile potrzeba cierpienia, żeby wydał owoc?
 

Chowamy się po pracy w norach naszych mieszkań, zasiadamy przed telewizorami – namiastką życia – i dziczejemy.
 A trzeba świadomie zadbać na nowo o ten społeczny wymiar naszej osobowości, bo tylko na tej drodze dokonuje się nasz rozwój. Ale to samo nie przyjdzie. Trzeba inwestować czas, inicjatywę i zaangażowanie w społeczność rodzinną, sąsiedzką, miejsca pracy, dzielnicy, miasta – wreszcie państwa. Trzeba szukać w nich miejsca dla siebie. Przymierzać się do ról, funkcji, zadań, obowiązków, odpowiedzialności – według swoich zainteresowań, zdolności, możliwości. Wciąż coraz bardziej wrastać w nie, kształtować zgodnie ze swoimi przekonaniami.
 

To, co się dzieje w Bonn, Paryżu, Londynie, Rzymie, Tokio, Berlinie. Co się dzieje w rodzinie bliższej i dalszej, u sąsiadów, u przyjaciół, u znajomych – co się dzieje, co się mówi – to jest ważne i dla nas. Nasz los decyduje się również na drugim końcu świata.
 Trwa ciągła analiza, wartościowanie. Trwa giełda, bezlitosna ocena. My obserwujemy – nas obserwują: mądrość czy głupota, prawda czy oszustwo, przewidywanie czy lekkomyślność, nierozsądny upór czy stanowczość, postępowanie uczciwe czy złodziejskie, dobre czy złe. Wnosimy wartości twórcze albo stanowimy element destrukcyjny, budujemy albo niszczymy. I na tej zasadzie jesteśmy szanowani albo lekceważeni. Wciąż na widoku, wciąż jakoś ważni w tym ogromnym organizmie, który się nazywa ludzkość.
 Ty obserwujesz – ciebie obserwują, oceniają: głupi czy mądry, roztropny czy lekkomyślny, ciągniesz w górę czy w dół – warto iść z tobą czy uciekać, jesteś dobry czy zły, pomagasz żyć czy utrudniasz, absorbujesz swoimi sprawami czy przyjmujesz na siebie troski innych, można się na tobie oprzeć czy też trzeba ciebie podpierać, należy się ciebie bać czy za tobą tęsknić. I na
tej zasadzie przekonują się do ciebie albo zrażają, zbliżają się albo odsuwają.
 

Trzeba, żeby przyszła na nas era chrześcijaństwa – to znaczy wspólnoty. Bo czasy są trudne. Odruchem zwierzęcia jest złapać, co się da, wyszarpać innemu, schować, ukryć, zatrzeć ścieżki, którymi można dojść do źródeł zaopatrzenia, wszystko zatrzymać dla siebie.
 Reakcją człowieka jest zobaczyć smutnych, załamanych, przygnębionych, zrozpaczonych, zrezygnowanych. Tych ze zwieszonymi głowami, tych z opuszczonymi ramionami. I dzielić, informować, radzić. Służyć, pomagać, wspierać, pocieszać, ratować, podnosić. Nie tylko w naszych wymiarach sąsiedzkich i rodzinnych. Ale w wymiarach dzielnicy, miasta, województwa, państwa. Ratować to, co ginie, sklejać to, co rozbite, budować struktury, których brak, przemyślać to, co niedomyślane, naprawić to, co popsute, stwarzać to, czego nie było wcale.
 

Są dwie kategorie ludzi – ci, co przede wszystkim dają i ci, co przede wszystkim biorą. Są dwa nastawienia, dwa sposoby życia: brać – wciąż od wszystkich. Brać nie tylko rzeczy materialne, ale wszystko, co inni mają, wiedzą, przeżywają – każdą czułość, serdeczność, ciepło, uśmiech, dobre słowo, pociechę, radę, pomoc, opiekę; rabować ich czas agresywnie, żarłocznie. Albo dawać – wszystko, co się ma, nie tylko rzeczy materialne, ale najgłębsze współczucie, najserdeczniejszy uśmiech, najlepsze słowo, najtroskliwszą pomoc, najczulszą opiekę – wszystko. Nie żądając w zamian nic.
 Im mamy większe poczucie naszego ubóstwa, tym łatwiej o uzasadnienia, by gromadzić, składać, zabezpieczać się, by brać wszystko – czy potrzebne, czy niepotrzebne. I nie dzielić się niczym, z nikim, by nie uszczuplić swoich zapasów na niepewne jutro.
 A przecież trzeba dawać. Wszystko. To jest „być albo nie być” naszego chrześcijaństwa. To jest „być albo nie być” naszego człowieczeństwa.