Biblioteka


I odpuść nam nasze winy



 

I odpuść nam nasze winy
 

Żebyś choć raz w życiu zapłakał. Żeby chociaż raz przemówił do ciebie fakt, że inni przez ciebie cierpią, nie śpią po nocach z powodu krzywdy, którą im wyrządziłeś.
 Żebyś choć raz nad sobą zapłakał. Żeby chociaż raz został naruszony twój zamek pychy, zarozumiałości, pewności siebie. Zamek, w którym ty jesteś królem, panem, ty rozsądzasz sprawy własne i cudze, a zawsze wychodzisz na swoje, a zawsze ty jesteś w porządku – inni to dranie, oszuści, chciwcy, cwaniacy.
 Żebyś nad sobą zapłakał. Żebyś się wstydził. Żebyś się siebie przeraził. Swojego egoizmu, pazerności, zaborczości, swojej głupoty. A jeżeli stwierdzisz, że nie widzisz specjalnego powodu, żeby płakać nad sobą, to ci odpowiem, że jesteś okazem grzesznika zatwardziałego.
 

Najtrudniej sobie samemu wybaczyć grzechy. Zmarnowane lata, tchórzostwo, niewykorzystane sytuacje, stracone przyjaźnie. Najlepiej byłoby zwalić winę na innych. Obwinić ludzi za nasze nieudane życie. Wtedy gotowi jesteśmy nawet im wybaczyć. Ale co zrobić, gdy przed tobą stanie z całą oczywistością fakt, że ty sam sobie jesteś winien – żeś samemu sobie wyrządził krzywdę, swoją głupotą, słabością, nieudolnością, niedorastaniem do sytuacji, która ci została dana. I nikt, i nic nie jest cię w stanie przed tobą samym obronić.
 

Nie to jest najgorsze, że uczynisz zło, ale że go nie zauważysz. Nie to jest najgorsze, że uczynisz komuś krzywdę, ale że się nią nie przejmiesz.
 Nie to jest najgorsze, że popełnisz grzech, ale że go grzechem nie nazwiesz.
 Bo grzech jest rzeczą ludzką. Ale rzeczą ludzką jest również przerazić się nim, zawstydzić się tym, coś zrobił, coś powiedział, do czegoś doszedł. Zawstydzić się przed samym sobą, przed ludźmi, przed Bogiem – i przeprosić.
 

Nie ma pokuty przed Bogiem bez pokuty przed ludźmi. Nie ma przeproszenia Boga bez przeproszenia ludzi. Nie ma zadośćuczynienia Bogu bez zadośćuczynienia ludziom. Nie ma pojednania z Bogiem bez pojednania z ludźmi.
 A jeżeli powiesz, że jesteś wobec ludzi w porządku, że nikogo nie skrzywdziłeś, że niczego ci sumienie nie wyrzuca – to źle jest z twoim sumieniem.
 A jeżeli powiesz, że grzech to jest wyłącznie sprawa między tobą a Bogiem, to tak, jakbyś przeczył, że miłość jest jedna.
 

Najbardziej prześladują Jezusa żyjącego w Kościele ci księża, którzy byle jak sprawują Mszę świętą i sakramenty święte, którzy mówią okropne, nudne, bez przekonania kazania, którzy zdzierają z ludzi pieniądze. Najbardziej prześladują Kościół ci katecheci, którzy przychodzą nieprzygotowani na lekcje szkolne. Te siostry zakonne, które urzędują w kancelariach parafialnych. Ci biskupi, którym brakuje roztropności. Ci posłowie, senatorowie, ci politycy, którzy nazywają siebie chrześcijanami, a kłócą się, zajmują się problemami zastępczymi, walczą o krzesła, sieją nienawiść, prywatę.
 Największymi wrogami Kościoła nie są niewierzący, ale my – chrześcijanie. A tamci po prostu wyłapują całą naszą głupotę, bigoterię, chciwość, fanatyzm i gromią nas, kpią, szydzą, wyśmiewają się. I nawet gdy przerysowują, przesadzają, nawet gdy są nieobiektywni, bo nie chcą widzieć dobra, które Kościół tworzy, gdy nie przyznają Ewangelii jej ogromnej roli w budowaniu społeczeństwa – to przecież mają jakąś rację.
 

Również miłość potrafisz zniszczyć. Zaczyna się to, kiedy odkrywasz, że może ci się przydać ten, kogo kochasz. Wtedy schodzi na dalszy plan twój zachwyt, twoje oczarowanie, kończy się twoje wychylenie „ku”, a wracasz „do siebie”, do kombinowania, ile możesz wyciągnąć od tego człowieka, jak posłużyć się nim w konkretnych sprawach.
 Każdą miłość potrafisz tak zniszczyć: miłość małżeńską, rodzicielską, każdą przyjaźń, miłość do pracy zawodowej, do Kościoła – nawet do Boga samego.
 

Jak uwierzyć, gdy się nie wierzyło? Jak zaufać, gdy się nie ufało? Jak pokochać, gdy się nie kochało? A gdy nawet taki cud się stanie, to na jak długo? Bo jak nie wątpić, gdy jesteś wciąż zdradzany? Jak się nie rozczarować, gdy cię wciąż zawodzą? Jak nie nienawidzić, gdy cię wciąż krzywdzą? A przecież trzeba żyć.
 

Wszystko się może zdarzyć, bo jesteśmy tylko ludźmi. I może się zdarzyć, że popełnisz błąd, głupstwo, krzywdę, grzech. Tylko wtedy trzeba się jakoś w tym znaleźć. A więc nie wypieraj się, że to nieprawda, że nic takiego nie było. A gdy dojdzie do zdemaskowania, nie mów, że inni robią to samo.
 Wszystko ci się może zdarzyć. Ale miejże szlachetność wewnętrzną i powiedz: wybaczcie. A jak trzeba coś więcej, bo wynikły szkody – to pokryj, wyrównaj.
 Wszystko może ci się zdarzyć, bo jesteś człowiekiem. Ale dopiero ta sytuacja pokazuje, jakim jesteś człowiekiem.
 

Czy masz w sobie coś z anioła, czy z diabła? Pięknieją ludzie, z którymi się stykasz, jaśnieją, rosną, rozwijają się? Czy karłowacieją, czernieją, marnieją, usychają?
 Czym obdzielasz ludzi – światłem czy mrokiem, prawdą czy kłamstwem, mądrością czy przewrotnością, wolnością czy niewolą?
 A może jesteś nijaki – ani piękny, ani brzydki, ani dobry, ani zły, ani w tobie prawdy, ani zakłamania, aniś ty zimny, ani gorący, a jeżeli coś jeszcze potrafisz, to zazdrościsz innym i cieszysz się z każdego nieszczęścia, a smucisz się z każdego cudzego szczęścia?
 

To nie Bóg nas karze. To my się karzemy własnymi rękami. Takie jest prawo zła. Wróci do ciebie zło nie tylko przez ciebie popełnione, ale zniszczy cię i to, które jest w tobie: twoje tchórzostwo, wygodnictwo, twoja pazerność, interesowność, twój egoizm. Nie obronisz się przed sobą.
 

Dziś modna jest spontaniczność, autentyczność. Odeszła w cień cała gama haseł, takich jak: „panowanie nad sobą”, „samokontrola”, „kształcenie charakteru”, „poznaj samego siebie”. To wszystko jest witane wzruszeniem ramion, nawet pogardliwym uśmieszkiem. A już takie słowa jak „pokusa”, „złe instynkty” czy „skłonność do złego”, „grzech” – prawie obrażają współczesnego człowieka, który czuje się wolny, może raczej swobodny, samodzielny, niezależny, niezawisły, nieprzemakalny.
 Tylko potem ze zdziwieniem dziecka czytasz w gazetach o straszliwych morderstwach, o perfidnych przestępstwach. Tylko potem, gdy zrobisz coś złego, patrzysz na siebie przerażony, że potrafiłeś popełnić taką nieuczciwość, taką podłość.
 Bo wciąż nie możesz tego zrozumieć, że owszem, masz być spontaniczny, ale nie do zatracenia się, do utraty kontroli, do czynów, które niosą spustoszenie w twoim otoczeniu i w tobie samym.
 Nie ma rady. Trzeba wrócić do faktu, że jesteś bardziej skłonny do złego niż do dobrego, że jesteś podatny na pokusy albo – jak wolisz – na manipulowanie. Bezpośrednio przez ludzi, również przez telewizję, radio, prasę, nawet przez „głupią” reklamę. Nad tym myślą fachowcy, żeby zrobić z ciebie pajaca, pociąganego przez nich za sznurki.
 

Tylu jest małżonków, którzy się kochają niemiłosiernie: z dnia na dzień coraz precyzyjniej odnotowują każde potknięcie, zapominanie, nieporadność, zmęczenie, błąd, uchybienie, spóźnienie, brak wrażliwości, opanowania, delikatności – po to, żeby komentować bez końca, wypominać, wyśmiewać, dokuczać, poniżać – tłumacząc to chęcią udoskonalenia kochanej osoby.
 Tylu jest rodziców, którzy kochają niemiłosiernie swoje dzieci. Tyle jest dzieci, które kochają niemiłosiernie swoich rodziców. Tylu jest  ludzi, którzy kochają niemiłosiernie swoich przyjaciół, znajomych, przełożonych i podwładnych, swoje miasto, swój kraj.
 A później narzekasz, że jesteś samotny, że ci ludzie obrzydli i świat.
 

Najpierw musisz uwierzyć, że jeszcze nie powiedziałeś ostatniego słowa w swoim życiu, że stać cię na więcej. A to, wbrew pozorom, bardzo trudno. Bośmy zakrzepli, skamienieli, zastali się w naszych słowach, myślach, czynnościach, gestach, nawykach tak bardzo, że sobie nie możemy wyobrazić najmniejszej zmiany. Najpierw musisz uwierzyć, że możesz piękniej, bogaciej, bardziej twórczo żyć.
 Potem musisz „wrócić do siebie”, zacząć być sobą – człowiekiem o twoim nazwisku, imieniu, dacie urodzenia. A na to trzeba, abyś przełamał strach i zrzucił z siebie to, czegoś się nauczył, chcąc łatwiej przejść przez życie. Abyś zrzucił to, coś sobie przyswoił, chcąc się podobać ludziom, od których – zdaniem twoim – zależał twój los. I abyś przestał powtarzać to, co inni, naśladować innych, zacierać swoją tożsamość. Musisz stać się wolny i mówić jako ty, działać jako ty, myśleć jako ty.
 I taki swobodny idź do ludzi. Traktuj ich jak partnerów. Bez kompleksów, żeś głupszy, żeś słabszy, żeś zależny. Nie bój się ich. Oceniaj spokojnym spojrzeniem ich działanie. Widząc zło, podtrzymuj dobro, które jest w nich.
 Nawróć się do siebie – nawróć się do Boga.
 

Gdybyś od tego, który cię wciąż okłamuje, przynajmniej raz w życiu usłyszał prawdę; od tego, kto cię krzywdzi – doznał zadośćuczynienia; od tego, kto cię więzi – uzyskał chwilę wolności.
 Gdybyś przynajmniej raz w życiu potrafił odgarnąć falę kłamstw, półprawd i bzdur, która cię wciąż zalewa; wyciągnął rękę do tego, który cię krzywdzi, wyprostował się z godnością wobec tego, od którego wiele w twoim życiu zależy.
Gdybyś przynajmniej raz w życiu zdjął maskę i mówił to, co myślisz, przestał wykorzystywać ludzi, pętać ich w niewolę.
To potem można dalej żyć. Tą jedną chwilą, tą radością, że ktoś – żeś ty okazał się człowiekiem. Bo tak naprawdę, za niczym innym bardziej nie tęsknisz.
 

Czy ty jesteś opętany przez szatana? Przez ducha nienawiści, pogardy, lekceważenia, kłamstwa, oszustwa, seksu – przez ducha przyjemności za wszelką cenę? I już na nikim, na niczym ci nie zależy, tylko na sobie?
 Dotąd nie jesteś opętany, dopóki się bronisz, dopóki się kontrolujesz, jak długo boli cię twoja nienawiść, złość, fałsz, wyuzdanie – jak długo się tego wstydzisz.
 

A gdy zrobisz fałszywy krok, jakieś głupstwo, a gdy popełnisz błąd, grzech, a gdy doprowadzisz do katastrofy, tragedii, to najłatwiej wpaść w rozpacz, opuścić ręce, zrezygnować, wycofać się, stwierdzić, że się nie nadajesz ty albo oni. A tymczasem w zamiarze Bożym wszystko ma na celu, abyś zmądrzał i uświęcił się – nawet to, co się stało. A więc, przeprowadź analizę: zobacz, gdzie ci zabrakło informacji, rozeznania, wyobraźni. Gdzie cię nie było stać na wyrozumiałość, cierpliwość, wspaniałomyślność. Gdzieś się niepotrzebnie uparł, zacietrzewił. I zacznij od nowa.
 

Gdziekolwiek na świecie zabija się człowieka, tam ugodzony jest każdy z nas; gdziekolwiek na świecie burzy się ludzki dom, tam naruszony jest i nasz dom. Dzieje się tak niezależnie od tego, czy chodzi o przyjaciela czy nieprzyjaciela, o brata czy wroga. Tym gorzej, gdy winna jest jego głupota, zacietrzewienie, złość, przewrotność. Bo gdzieś w tym jest i nasza wina: że brat jest zacietrzewiony, zaślepiony. Że ciemny. Że żyjący w fałszu. Wina naszej kultury. Że nie dopatrzyliśmy. Że zaniedbaliśmy.
 

Tyle razy jak celnik bijemy się w piersi, mówiąc: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu” i nie wychodzimy, jak on, z kościoła usprawiedliwieni. Powtarzając modlitewne teksty, pobożne słowa, gesty, ruchy wyuczone od dziecka na pamięć, uczestnicząc we Mszach świętych, nabożeństwach po raz któryś z rzędu – ile bierzemy z tego, co się w nich zawiera? Aż wreszcie z nich rezygnujemy, mówiąc, że nam nic nie dają.
 

Dopóki jesteś ciekaw świata, ludzi, siebie i słuchasz, nadsłuchujesz, obserwujesz, badasz, chcesz wiedzieć, poznać, odczuć, przeżyć. Dopóki nie jesteś pewny swojej mądrości i potrafisz się dziwić, zachwycać, przerażać. Dopóki jesteś gotów przyjąć, zmienić, uzupełnić, poprawić, odwołać, podjąć nową decyzję. Dopóki jesteś w stanie przyznać się do pomyłki, błędu, winy, wyrządzonej krzywdy, nieuczciwości, niecności, słabości, głupoty. Dopóki potrafisz żałować, przepraszać ludzi, Boga, wstydzić się. Dopóki nie jesteś jak skała wapienna – dopóty jesteś człowiekiem.
 

Kiedyś gdzieś widziałem dowcip rysunkowy: ulicą szedł człowiek, który zamiast głowy miał odbiornik telewizyjny. Myślę, że gdyby się silić na pełniejszy obraz, trzeba by było na ten telewizor wsadzić radio, kino, magnetofon z taśmami, gramofon z płytami, jeszcze video, a na samej górze tego stosu – kosz z dziennikami i tygodnikami.
 Gdy mówi się o grozie uzależnień, wymienia się stereotypowo wódkę, papierosy, narkotyki, czasem leki, ale przecież trzeba dodać, i to na jednym oddechu, środki masowego przekazu, z podkreśleniem zresztą telewizji. I tak to jest, że po ulicach naszych miast chodzi coraz więcej takich ludzi uzależnionych i uformowanych. Monstra, którym się zdaje, że myślą, że mają własny sąd, zdanie, rozeznanie, a naprawdę operują tym, co im zostało przekazane. Reagują na impulsy według schematów, jakie zostały w nich zakodowane.
 Ale prawdziwą katastrofą, jaką te monstra stanowią, nie jest tylko ich ograniczenie umysłowe, lecz jałowość uczuciowa. Bo jeżeli do definicji człowieka należy zdolność dziwienia się, wzruszania się, to oni nie są już do tego zdolni. Przecież wszystko widzieli i wszystko przeżyli. Zbrodnie najokrutniejsze, zadawane jak najbardziej wymyślnymi sposobami, seks najbardziej wyuzdany i sprzedajny, podłość najpodlejszą i perfidię najbardziej perfidną. Są uodpornieni dogłębnie. Można się przekonać, jak błyskawicznie rośnie brutalność tego, co oglądamy w telewizorach i kinach, co czytamy w prasie.
 Mówisz, że przesadzam z tym uzależnieniem. Chcesz się przekonać, czy i jak dalece jesteś uzależniony od środków masowego przekazu? Spróbuj zrezygnować z nich na parę dni.
 

Przychodzą do ciebie ludzie utrudzeni – nie tym zmęczeniem rąk i nóg, ale umęczeniem serca – ze świata, który jest coraz bardziej zimny, bezwzględny, brutalny. Przychodzą po twoją dobroć, serdeczność. Dawaj im siebie w słowach mądrych, w radach, pociechach, tłumaczeniach. Dawaj im siebie w poczęstunku najprostszym – wyrazie twojej troski, opieki, pomocy. Wiedz, że są tacy, którzy do ciebie nie przyjdą, bo już ich nie stać na to, by przyjść. Bo już zobojętnieli, skamienieli, zasklepili się w swoich dziuplach i nie wyściubiają z nich nosa. Umiej takich poszukać.
 Tylko uważaj: jeżeli kiedyś przestaną przychodzić do ciebie skostniali ludzie, jeżeli ty przestaniesz takich spostrzegać, to nie znaczy, że na świecie jest już całkiem dobrze, ale że twoje serce wyziębło. A więc umiej szukać ratunku dla siebie. Gdy zaczynasz stygnąć, gdy coraz więcej w tobie goryczy, gdy coraz bardziej opadają ci ręce, szukaj ratunku u ludzi mądrych i wielkiego serca. Ale szukaj przede wszystkim na Mszy świętej. Bierz mądrość i miłość w kształcie Słowa i Chleba, który tam dają.
 

Jak staniesz przed Nim ty, Jego wyznawca?
 A może nie przyjdziesz już wcale?
 Bo do ciebie nie pasuje.
 On urodzony w żłobie.
 Ty już masz inne standardy życia.
 On nadstawiał karku za innych.
 Ty nie masz ochoty na takie numery.
 On powieszony na krzyżu za prawdę, którą odważył się powiedzieć.
 Ty nie przewidujesz takiego ryzyka.
 A może nawet gdy przyjdziesz na Niego popatrzeć, leżącego w żłobie, to odejdziesz, zanim się obudzi i podniesie na ciebie oczy?
 

Aniśmy się spostrzegli, jak rośnie nam nowy kompleks.
 Oglądamy wciąż w telewizorze seriale, a w nich chodzą eleganccy panowie, z eleganckimi paniami, jeżdżą eleganckimi samochodami, wciąż bywają w eleganckich restauracjach.
 Zresztą nie tylko w serialach telewizyjnych. W rzeczywistości też. A my nie – eleganccy panowie ani eleganckie panie, ani nie mamy eleganckich samochodów, ani nie chodzimy do eleganckich restauracji.
 I mamy kompleks, że to tamci ważni, a my nieważni.
 Tymczasem najważniejszy Człowiek tej ziemi, bywało, nie miał gdzie głowy skłonić.
 A Jego uczniowie, bywało,
 z głodu zrywali kłosy,
 by tak się nakarmić.
 I On uczy nas, że przed Bogiem
 każdy jest równy.
 I bogacz może zostać potępiony, a Łazarz zbawiony.
 Zresztą wprost powiedział:
 błogosławieni ubodzy
 i biada wam bogacze.