Biblioteka


I nie daj, byśmy ulegli pokusie



 

I nie daj, byśmy ulegli pokusie
 

Na stole dziejów wciąż brzęczą pieniądze. Również na twoim stole – twoich dziejów. Pieniądz prawdziwe, które ci się słusznie należą. Za pracę, za trud, za twój krwawy pot. Wciąż na stole dziejów brzęczą fałszywe pieniądze – pieniądze za zdradę. Czy są na stole twoich dziejów fałszywe pieniądze? Pieniądze za zdradę kogokolwiek – Boga, człowieka, siebie samego. Za zdradę.
 

N
ie zawsze pić, chociaż namawiają. Nie zawsze jeść, chociaż częstują. Nie zawsze brać, chociaż dają. Nie wszystko zjadać, chociaż wciąż smakuje. Nie wszystko wypijać, chociaż masz taką ochotę. Nie wszystko zabierać, chociaż ci się przyda. Nie rzucać się na każdą okazję. Nawet gdy wszystko leży na stole i można łatwo zagarnąć jednym ruchem ręki. Nawet wtedy, gdy nikt nie będzie widział, a nawet się nie domyśli, nawet gdy zapewniają cię, że nic nigdy na jaw nie wyjdzie. Zapanować nad sobą.
 Bo siedzi w nas kłąb pożądliwości, które musisz opanować swoją miłością.
 I należy pomagać, gdy pomagać trzeba, pożyczać, gdy pożyczać trzeba. Dawać, gdy dawać trzeba – swoje zaangażowanie w sprawy ludzkie, zainteresowanie, swój czas, swoje siły, swoją troskę; choć najchętniej nie dałbyś nic, nie pożyczyłbyś niczego, zamknąłbyś się, żeby mieć święty spokój, żeby nie słyszeć, nie wstawać, nie odzywać się, nie narażać się, żeby nie stracić z tego, co twoje, coś zdążył zgromadzić, zyskać.
 Bo trzeba wciąż wyrastać ponad swój egoizm.
 

S
trzeż się ludzi, którzy mają zawsze rację, którzy nie mają wątpliwości, którzy się nie mylą. Strzeż się ludzi, którzy wszystko wiedzą, wszystko potrafią i są przekonani, że wszystko, co dotąd zrobili, było dobre. Odchodź od nich: bo z siebie uczynili bogów i chyba ty na to już nic nie poradzisz.
 Strzeż się siebie, jeżeli zaczniesz być pewny, że się nigdy nie mylisz, że masz słuszność, że trafnie oceniasz ludzi i siebie, jeśli, patrząc w przeszłość, uważasz, że wszystko było w porządku. Strzeż się takiego siebie, bo to znaczy, że uczyniłeś się bogiem. I jeszcze chwila i już będzie na wszystko za późno. I już cię nikt nie potrafi nawrócić. Ani ty siebie samego.
 

A
le uważaj na swoją miłość. Bo jesteśmy tacy, że nawet z tego największego przykazania potrafimy zrobić karykaturę. I wciąż są ludzie, którym wbito w głowę, którzy sobie wbili w głowę, że miłość domaga się tego, by nigdy u za żadną cenę nie uczynić drugiemu przykrości. A to już krok tylko, by mówić zawsze tak i kiwać głową, zgadzać się na każde żądanie czy prośbę, rezygnować ze swoich praw ludzkich i przekreślać swoją osobowość. Choć naprawdę w takim stanowisku kryje się własna słabość, tchórzliwość, strach przed narażaniem się, niezdolność do określenia własnego zdania. A tego nie potrzebuje nikt – ani drugi człowiek, ani naród, ani państwo.
 

T
ajemnica dobra ludzkiego. My, małe cwaniaczki, kombinatorzy, karierowicze, złodziejaszki, oszuści, kłamcy, którzy wszystko mamy na sprzedaż, łącznie z uśmiechem, z uściskiem dłoni, z rozdawaniem prezentów, z dobrym słowem, ze swoją czcią i godnością – aby tylko zyskać, kupić, aby tylko naprzód, aby tylko do góry. A przecież my jesteśmy w stanie zdobyć się na czułość, bezinteresowność, uczciwą pracę od rana do wieczora, poświęcenie, na zaangażowanie całego swojego życia w wielką sprawę.
 Byłeś tylko ten stulony pąk twojej dobroci osłonił rękoma, aby mógł się rozwinąć, wystrzelić, zakwitnąć cudownym kwiatem.
 

P
roś Boga o drobne stłuczki – od czasu do czasu – żeby nie doszło do katastrofy. Od czasu do czasu – pomyłka, żebyś się kiedyś nie skompromitował. Od czasu do czasu – potknięcie, żebyś kiedyś nie runął na ziemię. Od czasu do czasu – wyśmianie, żebyś z siebie nie zrobił błazna. Od czasu do czasu niech cię ktoś nabierze, okłamie, oszuka, okradnie na drobną kwotę, żebyś wszystkiego kiedyś nie stracił. Od czasu do czasu musisz ponieść drobną porażkę, doznać niepowodzenia,, ponieść niewielką klęską. Od czasu do czasu musisz przekonać się o swojej nieumiejętności, słabości, niedoskonałości, niekompetencji, ograniczoności, niedoinformowaniu. Od czasu do czasu powinieneś oberwać mokrą kiścią w twarz, żebyś oprzytomniał – żebyś. Żebyś nie zginął.
 Bo się rozpędzasz. Bo idziesz coraz szybciej. Bo już prawie nad ziemią, w niebiosach. Bo już taki pewny siebie, zarozumiały, próżny, pyszny. Bo już się tak wszystko udaje. Bo już tak się nie mylisz.
 Od czasu do czasu – stłuczka. Żeby nie było katastrofy.
 

T
ylko nie myśl, że Jezus miał pecha, że trafił na takich ludzi, którym się przestał podobać. Przeciw każdemu, kto żyje w prawdzie, kto mówi prawdę, faryzeusze odbywają naradę, jak go zgładzić. Jeżeli nie od razu zgładzić, to: wykończyć, zlikwidować, usunąć.
 Oczywiście, jeżeli chcesz, żeby ci się dobrze powodziło, to najlepiej nie pytać się o nic swojego sumienia, ale potakiwać jak wszyscy, śmiać się jak wszyscy, oburzać się jak wszyscy, narzekać jak wszyscy, przeklinać jak wszyscy. Robić to, co wszyscy – wszyscy ci, którzy wiedzą, jak żyć bezpiecznie i wygodnie. I nie przejmować się, że ktoś cię nazwie oportunistą albo tchórzem.
 

B
o nie widzę dobrze: zamazują się mi horyzonty, gubię perspektywy, mylę kierunki, oceniam fałszywie odległości, przyczepiam się do szczegółów, pomijam to, co istotne, ważne, drobiazgi urastają do problemów, a prawdziwych problemów nie dostrzegam wcale. Uwodzą mnie błyskotki, tanie efekty, a wielkie wartości nie robią na mnie wrażenia. Patrzę pazernie, chciwie, zazdrośnie, nienawistnie.
 Daj, abym przejrzał. Do Ciebie przychodzę, abym zobaczył siebie, ludzi tak jak Ty: w prawdzie. Abym oceniał ich i siebie w rzeczywistych wymiarach, by zło było złem, a dobro – dobrem. Abym dostrzegał okruchy mądrości wśród śmieci głupoty, aby wrażliwość serca prowadziła mnie jak gwiazda zaranna.
 

G
dyby tak było można nawrócić się raz na całe życie, postanowić, przyrzec, ustalić, zdeklarować się, zakodować w sobie: sprawiedliwość i prawość, bezinteresowność i wrażliwość – wiarę, nadzieję i miłość do Boga i człowieka. A tymczasem nic z tego. Bo ty jesteś falą, a nie skałą, ruchem, a nie trwaniem, człowiekiem, a nie maszyną. I nie załatwią sprawy ślubowania, przysięgi, święcenia, nawet klasztor. Owszem, pomogą, ale cała reszta zależy od ciebie. Bo niezauważalnie przesuwasz się z oszczędzania w chciwość, z prawdomówności w okrucieństwo, ze sprawiedliwości w mściwość, z uprzejmości w pochlebstwo, z wolności w samowolę. Idziesz w otchłań, pocieszając się, że czujesz grunt pod nogami, lecisz w przepaść, wołając, że wszystko jest O.K. I po to jest sztuka: żeby cię ratować – z poezją i prozą, malarstwem i architekturą, teatrem i muzyką. I po to jest przede wszystkim Kościół – z rekolekcjami, rokiem liturgicznym, z Mszą niedzielną. Bo trzeba się wciąż nawracać do Boga, jak rzeka do źródła. Wciąż nawiązywać nici, które się rwą i plączą. Wciąż nasłuchiwać głosu, który zanika w codziennym harmiderze. Wciąż szukać dłoni, z której wysunąłeś swoją dłoń.
 

Ż
ebyś się nie zaraził złem. Bo ono coraz bardziej się panoszy, otacza cię i osacza. Coraz bardziej bezczelne, aroganckie, pewne siebie: bezkarni aferzyści, oszuści, cwaniacy, złodzieje, mordercy.
 Żebyś się nie zaraził złem. Bo ono agresywne, przekonywające, efektywne i efektowne. Bo bezwzględność się podoba, ludzie podziwiają, szanują.
 Żebyś się nie przeląkł: żeś ty ostatni – wszyscy zajęli się robieniem pieniędzy, dorabianiem się za wszelką cenę, a ty zostałeś na spalonej pozycji.
 Uratuj w sobie miłość. Wobec brutalności uratuj uśmiech, ciepłe współczucie, serdeczną tkliwość. Wobec bylejakości i nieodpowiedzialności uratuj swoją solidność i obowiązkowość.
 Uratuj w sobie miłość. Choć wiesz, że mógłbyś łomem wywalić szybę wystawową i zgarnąć, co jest do zgarnięcia. Choć wiesz, że mogłabyś stanąć na rogu i za jedną noc zarobiłabyś więcej niż za parę miesięcy uczciwej pracy. Choć wiesz, że wystarczyłby jeden fałszywy podpis, aby się choć trochę podratować.
 

D
nie stają się coraz krótsze, coraz ostrzejsze, zimno, wiatr, błoto, mokro, mgła, wilgoć. Drzewa straszą czarnymi drutami gałęzi, niebo założone ciężkimi, śniegowymi chmurami. Uciekamy z ulic jak najprędzej do domu, bo wieczory są groźne i noce jeszcze bardziej niebezpieczne. Zamykamy drzwi na wszelkie sposoby, a i tak jesteśmy niepewni, czy się ktoś nie wedrze. Bo na drugiej ulicy, bo tuż za rogiem, bo w sąsiedztwie wpadli, ograbili, zamordowali. Straszy nas radio, telewizja, straszą gazety. Walą się na nas okropieństwa, okrutności. Dowiadujemy się, jak ludzie napadają na ludzi, niszczą, palą domy, mordują, torturują za nic. Zboczeńcy, narkomani alkoholicy, fanatycy, nacjonaliści. Ale i „normalni”, tylko opętani jakimś szaleństwem – polityką, chciwością, zazdrością, ambicją, czyhają na stanowiska, posady, godności, na mieszkanie, pieniądze, obrazy, kosztowności – na bądź co! Aż z przerażeniem odkryjesz, że zagrożony jesteś nie tylko przez nich, ale i przez siebie samego. Że wszystko to zło i w tobie drzemie, a nawet, coraz daje znać o sobie i jeszcze chwila, a gotowe wybuchnąć.
 Patrz w to jądro ciemności ludzkiej – cudzej i swojej. Ażeby cię przejęła groza, żebyś się przeląkł grzechu, głupoty, przewrotności ludzkiej i swojej – zła, które cię chce zatopić. Abyś zatęsknił za słońcem, za zielonością, za normalnością, za człowieczeństwem – za Jezusem, który ci wskazuje drogę do takiej rzeczywistości.
 

W
każdym z nas jest zatruta studnia. W każdym z nas płonie ogień zła. W każdym z nas drzemie szatan. Z biegiem lat coraz bardziej pogłębia się to nasze doświadczenie. Bo coraz widzimy z przerażeniem, że tam, gdzie dotąd rosła zielona łąka, wybucha wulkan. Coraz odkrywamy, że leżą w nas pokłady zła, których nawet nie domyślaliśmy się. Coraz padają kolejne twierdze naszej niewinności, naszej niepokalaności. Coraz przekonujemy się, że nas stać na nienawiść, bezwstyd, zemstę, oszustwo, kłamstwo, sprzedajność. I jeżeli dotąd myśleliśmy o złoczyńcach „on”, „ona”, teraz już wiemy: my też jesteśmy zdolni do każdego przestępstwa.
 Teraz już wiemy, że piekło jest w nas i tylko od naszej mądrości i miłości zależy, czy potrafimy opanować ten buzujący ogień zła, który nas trawi. Od naszej mądrości i miłości zależy, czy nie wybuchnie, nie spali nas doszczętnie. Czy nie zamienimy się w szatana. Czy nie będziemy patrzeć na zgliszcza naszej osobowości, mówiąc w przerażeniu: ”jak mogłem to zrobić”, „jak mogłem tak postąpić”. A może nawet już tego nie mówiąc. A może nawet mówiąc to z satysfakcją.
 

P
owiedz mi, jak długo siedzisz przed telewizorem, a powiem ci, kim jesteś. Im dłużej siedzisz, tym bardziej świadczy to, żeś się poddał, że nie masz już nic do powiedzenia, żeś oddał walkowerem wszystko: siebie samego, swoje myślenie, chcenie, swój dom, przyjaciół, pracę. I zgadzasz się na to, co oni myślą, akceptujesz to, czym oni się cieszą, potępiasz to, co oni potępiają – że mógłbyś tak cały dzień tkwić przed telewizorem. Bo tam z tyłu, za tym pudłem siedzą tacy, którzy ci dozują – trochę śmiechu, trochę seksu, trochę kryminału, trochę informacji. A ty, jak pajac pociągany za sznurki, raz się śmiejesz, raz płaczesz, raz jesteś bohaterem, raz drżysz ze strachu. A potem odchodzisz sprzed ekranu pełen wrażeń i wiadomości, sądząc, żeś mądry – a tyś płyta nagrana. I nie potrafisz już samodzielnie myśleć, czuć. I uzależniasz się od telewizora, bardziej niż od palenia, picia i narkotyku. Bez telewizora życie twoje jest już puste. Bierzesz go na wakacje, do szpitala. Umrzesz wpatrzony w jego ekran, nawet nie wiedząc kiedy.
 

P
okusa to jest omamienie, to jest ujrzenie czegoś nie tak, jak jest naprawdę. Białego – jako czarne i czarnego – jako białe. Fałszywa ocena. Wtedy ci się zdaje, że musisz, żeś powinien, że tak trzeba – a wcale nie musisz, nie powinieneś, a wcale tak nie trzeba. Zdaje ci się, że nie potrafisz się oprzeć, że zresztą wszyscy tak robią, a okazja jest jedyna i nie wolno jej nie wykorzystać – a naprawdę nie wolno ci jej wykorzystać. Zdaje ci się, że wolno – czego naprawdę nie wolno. Że dozwolone – co naprawdę niedozwolone. Że to nic takiego w końcu, że drobiazg – co w rzeczywistości bardzo ważne, istotne,  podstawowe. Że to ani tobie, ani nikomu nie szkodzi – a przecież szkodzi i tobie, i innym.
 I gdy dasz się zwieść, i stanie się, wtedy bywa, że tuż zaraz oprzytomniejesz, powrócisz do równowagi i zobaczysz rzeczywistość, jaka jest naprawdę. Staniesz na nogach, będziesz wiedział, żeś zrobił źle, żeś się dał ponieść, żeś zrobił coś, co jest niesłuszne, niesprawiedliwe. Ale bywa inaczej. Bywa, że trwać będziesz w tym opętaniu całymi tygodniami, miesiącami i latami i będziesz wciąż uważał, że masz rację, że postępujesz prawidłowo, że jesteś w porządku – bywa tak nawet do śmierci. Bo z biegiem czasu wymyślisz sobie argumentację, uzasadnienie, motywację. I będziesz pozbawiony wątpliwości.
 Jedyną radą jest, żebyś był podejrzliwy w stosunku do samego siebie, żebyś nie ufał wszystkim swoim zachciankom. Żebyś to swoje „zdawanie się” oglądał ze wszystkich stron – czy to znowu nie fałszywy pieniądz, który szatan wtyka ci w rękę. I tak poznasz swoją naturę i swoje namiętności. I chciwość, i fałsz, i nieczystość, zazdrość, lenistwo i nienawiść – nad którymi jeżeli nie zapanujesz, zniszczą ciebie i twoich bliskich.
 

I
leż było naszych świetnych pomysłów, inicjatyw, projektów, rozwiązań, zapewnień. I co z nimi? Jak mogłoby życie nasze inaczej wyglądać! Ale łaski danej nam wtedy nie podjęliśmy. Tylko przyszła pierwsza trudność, trzecia, dziesiąta i skończyło się. Bośmy jak mimozy. Obraziliśmy się na świat, że się na nas nie  poznał, na ludzi, że nam kłody pod nogi kładli. Bośmy jak słoma, która buchnie płomieniem i zgaśnie. Zgasł zapał, zachwyt, zgasło olśnienie. Bośmy leniwi i po prostu nam się odechciało pokonywać nowe trudności. Patrzmy w nasze życie indywidualne, jak moglibyśmy być inni. Patrzmy w naszą historię narodową – tę bliższą i tę dalszą – jak moglibyśmy jako naród inaczej wyglądać, gdybyśmy wytrwali.
 

J
esteśmy spychani na pozycje biologiczne – dajemy się spychać na pozycje biologiczne. I temat: jedzenie, ubranie, urządzenie mieszkania, zapewnienie sobie przyszłości – staje się coraz bardziej jedynym tematem naszych rozmów, myśli, trosk. Coraz bardziej nasze życie sprowadza się do biologicznych funkcji. Do tego stopnia, że nawet gdyby się kiedyś tak stało, że wszystkiego będziemy mieli w bród, to nadal jedynym naszym  tematem pozostanie – co jeszcze zjeść, w co się jeszcze ubrać, jak jeszcze mieszkanie urządzić i jak jeszcze zabezpieczyć na przyszłość.
 Ale wciąż wmawiamy sobie, że jeżeli przyjdzie czas, kiedy będziemy mieli to, co potrzebujemy, będziemy mieszkać tak, jak chcemy i zapewnimy swoją przyszłość jak sobie marzymy, to wtedy wreszcie skupimy się na sprawach naprawdę ważnych; wtedy w naszym życiu znajdzie swoje miejsce modlitwa, kościół, poważna lektura, teatr, koncerty, muzea, wycieczki i podróże, odwiedzanie znajomych, przyjmowanie u siebie ludzi, za których towarzystwem tęsknimy.
 Ale przecież to nieprawda. My już nie będziemy umieli nic innego robić niż to, co dotąd.
 

J
uż na samym początku powiedz sobie, że są źli księża i ograniczone zakonnice, obrzydliwi dewoci i straszne dewotki.
 Już na samym początku powiedz sobie, żebyś się nie gorszył, gdy napotkasz katolickiego bęcwała, matoła, złodzieja, oszusta, rozpustnika. Żebyś nie oświadczył, że przez jakiegoś księdza, zakonnicę czy innego zawodowego katolika straciłeś wiarę. Bo jeśli pójdziesz nawet na potępienie wieczne, to nie przez nich, ale przez własną głupotę. Na marginesie dopowiem, że przynajmniej połowę tych ludzi oceniasz niesłusznie, bo nie znasz intencji, zaplecza, uwarunkowań. I być może tyś się zgorszył, a oni są czyści. Ale to tylko na marginesie. Bo generalnie rzecz biorąc, już na samym początku powiedz sobie, że są chciwi księża, obłudne zakonnice, okropni bigoci i wstrętne dewotki, wyrachowani katolicy robiący interes na swojej katolickości. I biada ci, jeślibyś z tego wyciągnął wniosek, że i ciebie nie muszą obowiązywać chrześcijańskie normy moralności.
 Już na samym początku powiedz sobie, że są źli ludzie. Żebyś się nie zgorszył, gdy natrafisz ma złodziei, oszustów, obiboków, głupców zajmujących niskie czy wysokie stanowiska. I biada ci, gdybyś w nich znalazł usprawiedliwienie dla swego byle jakiego życia, gdybyś uznał, że jest usprawiedliwiona twoja małość.
 

T
o są nasze wielkie rekolekcje – gdy stajesz nad grobem bliskich i patrzysz, jak wypalają się świece, jak więdną kwiaty, jak czas nadwerężył nagrobek i usiłujesz sobie przypomnieć ich twarze, ich słowa. Przecież tak niedawno byli z tobą blisko. Usiłujesz sobie przypomnieć, o co im chodziło, na czym im zależało, co po nich zostało. Jeszcze tylko w domu jakieś rzeczy, które coraz bardziej tracą się, giną.
 To są twoje rekolekcje, gdy stoisz nad grobem twoich bliskich, których czas zasnuwa mgłą zapomnienia. I wiesz, że wkrótce ciebie też złożą do grobu i przychodzić będą ludzie, palić świece, składać kwiaty. I będą się zastanawiać, o coś walczył, co po tobie zostało. I jakieś twoje rzeczy będą się plątać po domu – już cudzym.
 Więc co warto, jeżeli tak. Jeśli takie nasze bytowanie. Więc jaki ma sens to nasze urządzanie się bez końca, to dokupywanie, to zabezpieczanie się, te tytuły, wyróżnienia, na których nam coraz bardziej zależy. Bośmy się zarazili tym zwariowanym światem, który nam zdążył narzucić swoje szaleństwa.
 A na drugi brzeg przejdziesz tylko ty sam. Taki jaki jesteś.
 

T
rzeba umieć przyjmować zwycięstwa, sukcesy, pochwały, wyróżnienia, zaszczyty. Bo może nam się przewrócić w głowie i nagle uwierzymy, że nam się to należy, że jesteśmy nieomylni, najmądrzejsi, najuczciwsi, przez wszystkich akceptowani i kochani.
 Trzeba umieć przyjmować klęski, upokorzenia, pogardę, lekceważenie, oszczerstwa czy obmowy. Bo łatwo nas zepchnąć w przepaść rozpaczy, w przeświadczenie, że jesteśmy niczym, śmieciem, błotem, nic nie warci, podli, do niczego się nie nadajemy.
 A tymczasem żaden z tych przypadków nie może być dla nas trzęsieniem ziemi. Musimy pozostać sobą i nauczyć się dziękować Bogu nie tylko za zwycięstwa, ale i za klęski, bo tak jedne, jak drugie są nam potrzebne dla zachowania równowagi.
 

N
ie możesz żyć w ciągłym nasłuchiwaniu tego, co ludzie mówią o tobie.
 Nie możesz żyć w ciągłym kolekcjonowaniu pochwał, zachwytów, gratulacji, podziękowań, jakie do ciebie dochodzą, jakie skwapliwie wychwytujesz. Nie możesz żyć w ciągłym strachu, że przyjdzie wiadomość, która rozbije bańkę mydlaną twojej legendy. Nie możesz żyć w ciągłym wyjaśnianiu, prostowaniu, obalaniu oszczerstw, pomówień, obmów, plotek, jakie krążą na twój temat.
 Dopiero wtedy jesteś człowiekiem, gdy zdobędziesz pokój serca – gdy najważniejsze jest dla ciebie świadectwo twojego sumienia.
 

D
o definicji chrześcijaństwa należy tolerancja, bo istotą nauki Chrystusa jest miłość, a więc i szacunek wobec wszelkich przekonań drugiego człowieka – również religijnych. Kto swoją nietolerancję tłumaczy gorliwością, ten nie zdaje sobie sprawy, że kieruje nim próżność, a z Chrystusem nie ma nic wspólnego.
 

C
hciałbym, abyś uwierzył, że w twoim życiu zdecydowanie przeważa dobro. Choć zło kładzie się cieniem na twoje działanie i wybija się w twojej świadomości takim ostrym akcentem, że aż się z nim nieomal identyfikujesz. Ale niesłusznie.
 

J
est czas ciszy i jest czas mówienia prawdy. Jest czas ciszy, nadsłuchiwania, obserwacji, wyczekiwania, namysłu, kiedy niewiedza przemienia się w wiedzę, nieświadomość – w świadomość, kiedy otwierają się przed tobą sprawy dotąd zupełnie ci obce, kiedy w przerażeniu czy zachwycie widzisz, jak z mgieł twojego bezwładu wyłania się coraz ostrzejszy obraz rzeczywistości.
 Jest czas mówienia prawdy, kiedy narasta w tobie przekonanie, że nie wolno ci dłużej milczeć, że musisz powiedzieć, ingerować, zająć stanowisko. Chociaż najczęściej byś się wykręcił, wymigał. Przecież lepiej by było być wciąż miłym dla wszystkich, żyć w zgodzie i mieć święty spokój. Ale mów prawdę. Gdy już przemyślisz po stokroć, w jaką formę to ująć – mów. W sposób najbardziej ludzki, w sposób najbardziej serdeczny. Mów za cenę zbawienia swojego i innych.