Biblioteka


     Mieć wakacje, urlop.



     Mieć wakacje, urlop. Jechać nad morze. Jak co roku, w to samo ulubione miejsce. Jeszcze na początku odnajdywanie znanych ci miejsc, spostrzeganie tego, co się zmieniło. Radość z tego, że w gruncie rzeczy wszystko jest tak jak było. To samo morze. Ta sama plaża. Ten sam las i to samo niebo. Cóż jeszcze więcej potrzeba ci do szczęścia. Pierwsze atrakcje, ciekawostki, starzy i nowi znajomi, pierwsze zachwyty, entuzjazmy, zaskoczenia. Ale powoli rytm się ucisza. Wydeptujesz swoje ścieżki, wchodzisz w swój stary plan dnia.
     Mieć wakacje. Wstawać rano, wychodzić nad brzeg: przez niewielki las sosnowy, w którym już hałasują ptaki, gdzie wśród krzaków czasem przeleci zając, przez wydmę piaszczystą, zza której dobiega cichy szum fal. Patrzeć na budzący się świat. Patrzeć na morze spokojne, które jeszcze zdaje się drzemać. Usiąść w tym bezmiarze nieba i morza, wtopić się w niego, należeć do niego – należeć do Boga, którego czujesz w tym bezmiarze obecnego bardziej realnie, bardziej namacalnie niż gdziekolwiek bądź. Iść wzdłuż brzegu wąskim pasem piasku, twardym od wilgoci, lizanym przez podpływające drobne falki. Słuchać pisku mew. Wykąpać się na krótko: na dzień dobry, na przywitanie. Wracać, gdy pojawią się podobni tobie – ranne ptaki. Być nad morzem. Patrzeć na daleko na horyzoncie płynące statki. Chodzić na zakupy: do rybaków, którzy wracają z rannych połowów zmęczeni, pachnący rybami. Chodzić na targ, do sklepów. Grać w piłkę. Spotykać ludzi. Rozmawiać o sprawach ważnych, na które nie ma czasu w ciągu roku w codziennej krzątaninie. Robić krótkie wycieczki, wyprawy, żeby zwiedzić, żeby odwiedzić. Czytać książki. Mieć wreszcie czas na nie. Mieć czas na to, aby spacerować po lesie. Dziwić się jego kolorom, jego życiu. Przeżyć burzę nad morzem. Słuchać wycia wiatru, szumu drzew, ryku fal dochodzącego aż do twojego mieszkania. Słuchać jak tłucze się deszcz o dach. Wyjść w taką pogodę nad brzeg. Patrzeć na potężne bałwany z grzywami piany biegnące do brzegu. Wsłuchać się w ten ryk rozszalałego żywiołu, który zdaje się, że wybiegnie z brzegów i zagarnie cały świat. Wracać do domu zmęczonym, potarganym wichrem, umęczonym hukiem. Chodzić na zachody słońca. Codziennie już wcześniejsze o parę minut. Patrzeć na zniżające się do horyzontu słońce. Patrzeć na odblask światła, jaki daje morze, na łuskę złocistych fal, na ogrom nieba nad twoją głową, który od głębokiego błękitu w miarę zbliżania się do horyzontu nasyca się czerwienią i złotem. Patrzeć na słońce zatapiające się w morzu jak ogromna kula przemieniająca się powoli w złocisty placek leżący na kresce horyzontu, aby w jednej chwili zniknąć w morzu. Prawie że usłyszeć leciutki plusk. A potem tylko wpatrywać się w kolory nieba. Od złota poprzez czerwień, fiolet, błękit aż do narastającej czerni na wschodzie. W pierwsze gwiazdy, w księżyc wychodzący zza lasu. Wracać przez las, w którym już ciemno, choć jeszcze wysoko czerwienią się pnie sosen i ich zielone czuby. Przez las, w którym już cicho – ptaki poszły spać. Spacerować w nocy nad morzem. Gdy nad głową wisi czasza wygwieżdżonego nieba, gdy srebrny księżyc. W końcu samemu położyć się do łóżka. Jeszcze ostatnie wiadomości z radia, przyjęte z niejakim zdziwieniem, że w dalekim świecie wciąż nic się nie zmieniło, wciąż takie same sensacje, strajki, porwania, wizyty, wojny. Czas na to, aby zgasić lampę i zasłuchanym w ciszę pogrążyć się w sen. Albo, gdy sen nie nadchodzi, myśleć o swoim życiu. To tylko przecież twój urlop, a czujesz się, jakbyś odszedł, jakbyś umarł, a przynajmniej odszedł na emeryturę. Patrzysz z dystansem na swoje codzienne zajęcia, na swoje codzienne zabieganie, zalatanie, troski. Stawiać sobie pytanie: ile to wszystko warte, ile to naprawdę warte. Ile w tym prawdziwej miłości, bezinteresowności, służby ludziom, uczciwości, zaangażowania, a ile zachłanności, pazerności, dbania o swoje interesy, myślenia wyłącznie o sobie. Ile zostanie na dnie sita ziarna, a ile jest plew, które wywieje wiatr sądu, sądu jaki toczy się na bieżąco. Ile niepotrzebnych wątków, które prowadzisz, straconych godzin na pustą gadaninę, znajomości niepotrzebnych, ludzi którzy nic nie wnoszą w twoje życie, w których życie ty nic nie wnosisz.
     Patrzeć z dystansem na swoje życie. Bo znów jeden rok upłynął. Ile już takich podobnych wakacji za tobą. Na ile jeszcze możesz liczyć i co chcesz zrobić jeszcze z tymi latami, które są przed tobą. Dochodzić do stwierdzeń ostatecznych, bolesnych jak cięcie nożem aż do samej kości, które sobie trzeba było wreszcie powiedzieć, które sobie trzeba było już dawno powiedzieć na to, aby się do reszty nie zgubić, aby się wreszcie uratować. To jest ta smuga cienia, którą im prędzej zobaczysz, tym lepiej dla ciebie – tym większa możliwość sensownego przeżycia reszty lat. Powracać do tego, co robisz, czym się zajmujesz z oddali twego zamyślenia, jakbyś był kimś innym.
     Iść w góry. Najpierw przygotować się, wyciągnąć sprzęt, ubiór. Odszukać buty, plecak, gruby sweter, skarpety, koszulę. Przepatrzyć na mapie trasę. Wyjechać wcześnie rano albo popołudniem, żeby przenocować w hotelu, w schronisku. Rano śniadanie szybkie, przeglądnięcie jeszcze raz bagażu, żeby nie brać rzeczy niepotrzebnych. I wyjść. Na początku nogi wydają się jakby doczepione, obce, w niecodziennych butach. Jeszcze krok twardy. Jeszcze oddech zbyt krótki. Jeszcze uwiera plecak, nie przylega do ramion nieprzywykłych od dawna do takiego ciężaru. Ale po kilku minutach zaczynasz się odnajdywać. Zaczynasz łapać rytm kroku, zespalać się z ciężarem niesionym na plecach. Odnajdywać to, co zagubiłeś w czasie miejskich dni, tygodni i miesięcy – że jest świat ciszy, zieleni i nieba, świat ptaków, motyli, kamieni i szutru pod nogami, miękkiej jak dywan trawy, że jesteś istotą na dwóch nogach, która potrafi iść i to kilka godzin dziennie. Iść gdy słońce wysoko, gdy pachnie las, gdy pachną maliny, zboża falują, gdy wiatr niesie ochłodę twojemu rozpalonemu wysiłkiem i słońcem ciału. Podchodzić ostro ścieżką w górę, kiedy pot spływa po czole, kapie po nosie. Iść w chłodzie, iść w deszczu, iść w wietrze, iść we mgle. Położyć się na trawie, słyszeć w sobie krążenie krwi wraz z buczeniem pszczół i trzmieli. Słyszeć uderzenia serca złączone z rytmem falowania zbóż, patrzeć na płynące nad tobą obłoki, w których płyniesz ty sam. Aż do zawrotu głowy. Pić wodę ze źródła, brać w siebie świat oddechem, oczami, wszystkimi porami skóry. Złączyć się z przyrodą, do której należysz, ze światem, którego jesteś cząstką, który pulsuje w tobie, który teraz na nowo bierzesz w siebie. Wiedzieć, że wracasz do swojego człowieczeństwa, do siebie samego złączonego ze światem, z Bogiem, który jest u podstaw jego bytu. Spotykać się ze światem. Z Bogiem, którego czujesz pod tą zielonością, pod tym zalewającym cię światłem, w tych masach wiatru, który cię przenika, jak On jest wszechogarniający, potężny. Iść aż dojdziesz do wyznaczonego sobie schroniska. Dochodzić resztkami sił. Gdy nie stać cię już nie tylko na dowcipy ale na jakiekolwiek słowo. Zrzucić plecak, przebrać przepoconą koszulę, usiąść ciężko za stołem. Oprzeć głowę o ścianę i wiedzieć, że jesteś szczęśliwy.