Świętować przez sport.
Świętować przez sport. Zagrać mecz – choćby w siatkówkę. Gdy zgłasza się dostateczna ilość ludzi. Dołączasz i ty. Chcesz wykorzystać tę okazję i trochę rozruszać się. Ostatni raz grałeś dość dawno. Wychodzisz niepewnie na boisko. Zagarniają cię do jednej z drużyn. Pierwsze próbne piłki. Pierwsze twoje odbicia. Czujesz, jak drewniane są twoje palce, jak nieprecyzyjne podania. Wolałbyś jeszcze poćwiczyć, ale już ustawiają cię i rzucają piłkę o serw. Jeszcze wszystko to jakoś nieważne.
Jeszcze potraktowane jak żart, chociaż ty już jesteś napięty. Pada rozstrzygnięcie nie na waszą korzyść. Pierwsze podanie piłki przez przeciwnika nieudane: siatka. Wychodzisz ty na serw. Bijesz z góry wyuczoną od lat metodą. Udało się. Przeciwnicy odbierają. Podanie, wystawa do ścięcia. Ścięcie. Odbieracie. Serwujesz. Rozegranie piłki. Wystawienie. Ścięcie. Blok nieudany. Piłka odbita od bloku uderza w wasze boisko. Nikt nie asekurował. Twoja wina. Zagapiłeś się. Przejście. Oni podają. Zaczynasz orientować się, co kto umie po twojej stronie. Na kogo możesz liczyć. Kto dobrze ścina, kto jest dobry przy siatce, kto dobrze broni, kto dobrze serwuje. Już widzisz, jak ta sprawa kształtuje się po drugiej stronie siatki. Gdzie są ich słabe punkty, kogo należy się obawiać. Z minuty na minutę stanowicie coraz bardziej zgraną drużynę. Wyskok markowany do ścięcia. Wasz blok. Zamiast uderzenia przerzucenie bloku – chytrość, przebiegłość, podstęp, inteligencja i siła. I wybuchy radości. I co chwilę okrzyki zwycięstwa. I co chwilę małe tragedie i klęski, i rozpacze z powodu prostych błędów, z nieudolności. Niepotrzebne warknięcia jeden na drugiego za zepsutą piłkę. Bo wam wyraźnie nie idzie. Trwa seria błędów. Tracicie punkt po punkcie. Narasta zdenerwowanie. Staracie się rozmaitymi sposobami przełamać złą passę, ale nic nie pomaga. I narasta w tobie poczucie odpowiedzialności za to, co się dzieje, za wynik, za każdy stracony punkt. I jesteś wściekły na siebie za każda zepsutą piłkę. Z trudem przełamujesz chęć obrażenia się za niesłuszną krytykę, chęć zejścia z boiska z dodaniem paru soczystych słów. Ale przecież się opanowujesz. Nie spodziewałeś się, że ta gra tak cię wciągnie, że tak ci będzie na niej zależało, że się nią tak przejmiesz. Drużyna twoja przełamuje kryzys. Wreszcie zaczyna wam wychodzić. Wszystko. Rozumiecie się idealnie. Stanowicie jedną, doskonałą, zgraną całość. Odrabiacie stracone punkty. Uzyskujecie prowadzenie. „Uważaj, podaję”, „Oddaj”. Jesteś dumny z twoich zagrań. Przyjmujesz gratulacje i aplauz zgromadzonej przygodnej publiczności za ładną grę, za efektywną grę. Idzie walka o ostatnie punkty. Przewaga, równowaga. Przewaga strony przeciwnej. Grozi klęską o włos. O jeden wasz błąd. Równowaga. Odprężenie. Przewaga wasza. I ostatni serw, i wasza wygrana. Schodzisz z boiska mokry i z trzęsącymi się nogami ze zmęczenia, ale szczęśliwy. Przez chwilę jesteście bohaterami. Schodzisz z boiska innym człowiekiem. Człowiekiem o jakiejś nowej wiedzy o sobie i o ludziach, z którymi grałeś.
Nie wiedziałeś, że taki jesteś. Nie wiedziałeś, że w tobie leżą nieruchomo, bezwładnie takie pokłady możliwości, które dopiero ta gra potrafiła choćby na chwilę uruchomić, wyzwolić, pobudzić. Pokłady wciąż jeszcze prostej radości dziecięcej, wrażliwości, odczuwania drugiego człowieka prawie przez skórę, poczucia sprawiedliwości tak czułego na każdą krzywdę. Nie wiedziałeś, że tyle w tobie sprytu, przebiegłości, zdolności do ryzykowania i odwagi. Ale i ambicji, drażliwości, zazdrości o najmniejsze powodzenie i sukces, próżności i pychy, gniewu. Nie wiedziałeś. A wiedziałeś. A przeczuwałeś. Tylko że w codziennym, unormowanym życiu, gdzie ścieżki wydeptane, gdzie już zawsze to samo, tak samo, gdzie zaskoczenia przezornie usunięte, wszystkie reakcje twoje wyhamowane do minimum. Tym bardziej jesteś teraz sobą zaskoczony. Choć przecież nie grasz pierwszy raz w życiu. Ale za każdym razem na nowo się widzisz, głębiej i ostrzej. I wracasz z boiska ze spuszczoną głową, choć trochę wstydząc się siebie, że się w grze tak objawiłeś. Wstyd ci za twoje wybuchy gniewu i obrażanie się, za twoje złośliwości, za wyśmiewanie się i kpiny. Wracasz do swojej codzienności, mówiąc te same stereotypowe słowa: Ale fajnie było, co? Udając, że nic się nie stało, że wszystko jest tak, jak było przed graniem.
Świętować przez sport. Iść na mecz piłki nożnej, ważny, międzynarodowy, rozstrzygający w grze o puchar, o mistrzostwo kontynentu czy o mistrzostwo świata. Najpierw czekać na niego. Dowiadywać się z prasy o składzie drużyn, o formie, w jakiej znajdują się poszczególni gracze. Wyczekiwać z niecierpliwością daty spotkania. Wreszcie wejść na stadion-gigant szumiący już z daleka jak ul. Stadion – ogromna elipsa założona dziesiątkami tysięcy rozentuzjazmowanych kibiców. Powiewające flagi, gwar i wybuchające okrzyki. To wszystko zdaje się uskrzydlać nawet ciebie, który uważasz siebie za człowieka opanowanego i chłodnego. I wreszcie staje się. Zaczyna się to wielkie wydarzenie. Na boisko wybiegają obie drużyny w ogłuszającym wrzasku całego stadionu. Ustawiają się w dwa szeregi. Rozlegają się dźwięki hymnu narodowego gości. Stadion ucisza się. Aż się wierzyć nie chce, że może taka cisza zapanować. Potem hymn gospodarzy, twój hymn. Ale to już nie tylko muzyka. Stadion podrywa się spontanicznie do śpiewu. Wzruszenie aż do skurczu gardła, aż do łez. Koniec hymnu zlewa się z gigantycznym krzykiem. Tymczasem na środku boiska losowanie stron. Gracze zajmują swoje pozycje. Gwizdek sędziego. Rozpoczyna się pierwsze 45 minut meczu.
Świętować przez sport. Ponieważ nie było możliwe, aby udać się osobiście na mecz – oglądać go za pośrednictwem telewizora. Poodkładać wszystkie terminy, poprzesuwać wszystkie spotkania, żeby mieć spokojne 2 godziny. Śledzić pierwsze podania, pierwsze rajdy solowe, faule, rzuty wolne, rzuty rożne, auty, spalone, pierwsze strzały na bramkę. Pierwsze emocje zapierające dech, pierwsze okrzyki radości i pierwsze rozpacze.
To już teraz nie ty jesteś graczem. Tyś tylko kibicem. Ale identyfikujesz się z twoimi chłopcami na stadionie, ale chcesz ich wygranej jakby to była twoja wygrana. I cieszysz się każdym precyzyjnym podaniem z nogi do nogi, i każdym rozładowaniem zagęszczenia przez przerzucenie piłki na skrzydło, i indywidualnym rajdem, i pozbywaniem się natychmiast piłki do zawodnika nieobstawionego. Wściekasz się na tych, którzy tego nie robią a kiwają się, a popisują się dryblingami, aby wreszcie stracić piłkę. Masz swoich ulubionych graczy, tych z głową, którzy myślą, którzy kontrolują całość gry, którzy wiedzą, gdzie się ustawić, którzy umieją prowadzić piłkę przy nodze, którzy nie boją się strzelać nawet z daleka. Masz swoją sympatię. Tego sprawdzonego już na tylu meczach, tego bohatera, na którym się nie zawodzisz. Wczuwasz się w jego intencje, śledzisz jego pomysły, denerwuje cię jego „anioł stróż”, który go wciąż pilnuje i paraliżuje jego akcje. I szaleć z radości, gdy padnie gol. Tym bardziej, im piękniejszy, im nie do obrony, im umiejętniej wypracowany. Świętować jako kibic. A potem cieszyć się z wygranej, jakbyś to ty wygrał. Albo martwić się z przegranej, jakbyś sam przegrał. Gasisz telewizor. Wychodzisz ze stadionu. Jeszcze cały rozgrzany tym, co się działo. Jeszcze cały tam, na boisku. Jeszcze wykrzykujesz zachwyty i oburzenia. Jeszcze idziesz w rzece kibiców podobnych do ciebie. Ale już powoli wchłania się miasto, wchłaniają cię sprawy dnia powszedniego, następne terminy, które masz wyznaczone za godzinę, za dwie, następne prace, które musisz podjąć, żeby zdążyć, i na skraju świadomości sygnalizuje ci sumienie twoje niewłaściwe zachowanie się podczas meczu, twoje niesprawiedliwe oceny, twój fanatyzm, zacietrzewienie, żądanie zwycięstwa za wszelką cenę.