Biblioteka


Chorować.



     Chorować. Znaleźć się w łóżku z gorączką, z bólem głowy, z bólem mięśni. Jeszcze było tyle spraw do załatwienia. Umówieni ludzie na spotkania, wyznaczone terminy oddania prac, niezałatwione telefony, ustalone wyjazdy. A wszystko najważniejsze, konieczne, nieodzowne. Czekają ludzie, sprawy. Jeszcze się podrywasz pełen niepokoju, ale już nic nie pomoże.
     Chorować. Tłucze ci się serce, pocisz się, wszystko cię boli, ale najbardziej dręczący jest ten tępy ból głowy. Odpływają od ciebie góry spraw, znikają we mgle ludzie, ogarnia cię senność. Jesteś malutkim kłębkiem nieszczęścia, bólu, słabości. Nie chce ci się jeść. Jeszcze tylko najchętniej byś spał. Ale i tak nie możesz. Budzisz się coraz. Śpisz snem płytkim, na brzegu jawy i fantazji. Przychodzi lekarz, widzisz jego nachyloną twarz, odpowiadasz na stereotypowe pytania. Nie bardzo dokładnie i precyzyjnie. Właściwie nie wiesz, po co ci go sprowadzili. Przecież wystarczy jakaś aspiryna, herbata z sokiem malinowym, wypocić się, wyleżeć i przejdzie. I będziesz nadganiał utracony czas, zaległe terminy. Popadasz znowu w bezwład, gdy odchodzi. Jesteś zmęczony. Chorować. Być w szpitalu. Dowieźli cię tutaj karetką. Chociaż się broniłeś, by tego nie robili. Tłumaczyłeś: Przecież sam potrafię wejść do samochodu. Wsadzili cię na nosze. Usiłowałeś żartować, ale oni wcale nie mieli ochoty na żarty. Nie czułeś się tragicznie. Nawet byłbyś skłonny z kimś pogadać, tylko nie miałeś z kim. Nigdy nie leżałeś na noszach i było ci dziwnie oglądać świat tak jakoś od dołu.
     Być w szpitalu. Nie spodziewałeś się, że życie może być tak gwałtownie przerwane. Nie spodziewałeś się, że tak szybko przechodzić można ze statusu człowieka zdrowego do statusu człowieka chorego. Jesteś zdziwiony tym bardziej, że oni się nie dziwią: ci wszyscy zaangażowani w twoją chorobę. Podłączają cię do kroplówki.
     Mieć wypadek. W ostatniej chwili widzieć zagrażające ci fatum, które się wali na ciebie bezbronnego, bezradnego, usiłującego się niezgrabnie, nieporadnie ratować od śmierci. Jeszcze przekonanie, że nie może to się stać, że można zatrzymać kolej rzeczy. Potem bezwładne uderzenie sobą, oglądane jakby w zwolnionym filmie, które myślałeś, że wyhamujesz, ale to było złudzenie. Rąbnąłeś już sam nie wiesz w co, bo natychmiast wybuchnął ból, jeszcze doleciał do ciebie huk, jakby już z innego wymiaru, i ciemność.
     Budzi cię bolesne „wejście w żyłę” – przez obojętną pielęgniarkę. Przylepiona igła do twej ręki i krople spadające do przewodu, który dotacza ci je do ręki. Dopiero teraz zaczynasz brać poważnie twój stan zdrowotny. Zasypiasz. Budzisz się. Widzisz nad sobą jakąś bliską ci – całą we łzach – twarz, prawie z innego wymiaru. Słyszysz: „Jak się czujesz?” Usiłujesz zebrać myśli. Słuchasz – nie słuchasz. Dochodzi do ciebie kolejne pytanie: „Przyprowadzić ci księdza?” A więc jest aż tak źle ze mną? „Może potem, jak się wyśpię”. Jakby za sekundę jest przy tobie ksiądz.
     Chyba długo czekał. Siedzi i czyta chyba brewiarz. To miałoby być moje pożegnanie z tym światem. W pierwszym odruchu zrywa się w tobie bunt. Opowiadać mu swoje grzechy. Czy to jeszcze na co się przyda, jeżeli nie można już nic naprawić, jeżeli to ostatnia stacja. Po chwili uspokajasz się. Jeżeli to już koniec, trzeba się pomodlić, przyjąć Komunię świętą. Gdyby on nie przyszedł, nie zdobyłbyś się sam na to. Otwierasz oczy, zwracasz głowę ku niemu. Usiłujesz się uśmiechnąć i powiedzieć „dzień dobry”.
     Potem spowiadasz się. Mówisz przypadkowo wywołane z pamięci sprawy, których uważasz, że nie powinieneś zrobić, ale jeszcze bardziej dręczą cię te, któreś zaniedbał, i o tych mówisz, bo chciałbyś je nadgonić choćby tylko mówieniem. Potem już rozgrzeszenie przy wzbierającym w tobie żalu, że to twoje życie, które się kończy, nie było nawet w połowie takie, jak być mogło. Zapadasz znowu w niebyt. Budzi cię ten sam ksiądz, który teraz przyniósł ci Komunię świętą. Wiatyk. Na drogę. Jezus, który będzie ci towarzyszył w przejściu z jednego do drugiego świata. Jeszcze coś mówi do ciebie. Czy chcesz przyjąć sakrament namaszczenia chorych. Ksiądz również uważa, że ze mną koniec? „Nie, to jest sakrament wzmocnienia fizycznego i duchowego” – odpowiada ci. Przyjąć sakrament namaszczenia chorych. Z zamkniętymi oczyma słuchasz modlitwy, jaką ksiądz recytuje, potem czujesz na czole znak krzyża kreślony olejem świętym. Jakoś przypomina ci się Samarytanin ewangeliczny, który też namaszczał rany poturbowanego Żyda. I teraz odkrywasz, że i ty jesteś takim poturbowanym Żydem. Poturbowanym przez życie. Przez siebie samego: przez swoją głupotę, lekkomyślność, chciwość, przez swoje lenistwo, brak odpowiedzialności, przez swój egoizm. Oby to namaszczenie przywróciło cię do życia fizycznego i duchowego. Na razie słabniesz z dnia na dzień. Przesypiasz w ciągu dnia całe godziny. Gorzej z nocami. Budzisz się zrywany przez koszmary senne, a potem już trudno ci zasnąć z myślami, jakie cię ogarniają. A więc tak mógłby wyglądać twój koniec. A u ciebie prawie nic nie pokończone. Prawie wszystko pozaczynane w realizacji, której nikt nie jest w stanie poprowadzić według twojej myśli. A po tobie mieliby twoi najbliżsi bardzo dużo kłopotu. Nie wprowadzałeś ich w twoje sprawy, nie wtajemniczałeś w twoje operacje i zamysły. To, coś zgromadził i niezbyt fortunnie ulokował, w większości poginęłoby zapomniane. Aż sam się przyłapujesz na tym ze zdziwieniem, że tak ci chodzi o sprawy materialne, jakby one były najważniejsze, co pozostanie po tobie. Czy aby w tym dopatrujesz się istotnych treści twojego życia?
     A ludzie. A ty sam. A Bóg. Kiedyś ci się zdawało, że gdy zdarzyłoby ci się takie nieszczęście jak to, które teraz, wtedy łatwo by ci się było modlić. A tymczasem wprost przeciwnie. Może dlatego, że faktycznie jesteś słaby. Może trochę wstydzisz się modlić w potrzebie. Może i dlatego, że Bóg cię zawiódł. Nie powinien był dopuścić do tego, co się stało.
     Być w szpitalu. Nie wiedziałeś, że w twoim mieście, które dobrze znasz, może być taka wyspa cierpienia. Niby odwiedzałeś ludzi w tym nawet szpitalu. Ale to było pomiędzy jedną sprawą a drugą, pomiędzy jednym spotkaniem a drugim, w drodze z pracy do domu. Z zegarkiem: „No, ale nie chcę ci dłużej przeszkadzać. Z pewnością przychodzą tu do ciebie tłumy ludzi. A na mnie i tak już czas”. Żegnałeś się pospiesznie, obiecując znowu przyjście. Czyniłeś to niechętnie. Nie lubiłeś szpitala, tłumaczyłeś, że nie znosisz zapachów szpitalnych. A naprawdę, bałeś się szpitala. A teraz tu jesteś. Jesteś jego mieszkańcem. Należysz do tego świata cierpienia. Pojawiają się stopniowo odwiedziny do ciebie, wstrzymane albo ograniczane do minimum. Przychodzą do ciebie. Przynoszą kwiaty albo jakieś drobne upominki, mówią: „Świetnie wyglądasz, lepiej niż ja. To ja powinienem kłaść się do łóżka na twoje miejsce. Po co zajmujesz miejsce ludziom prawdziwie chorym. No, trzymaj się, stary. Pójdę już. Bo jeszcze mam parę spraw do załatwienia”. 
     Słuchasz tego, wiesz, że wszystko, co powiedział, jest nieprawdą, oprócz ostatniego zdania. Z opowiadania widzisz niedwuznacznie, że życie biegnie dalej. Że wyrwa po tobie już jest wyrównana. A zdawało ci się, że bez ciebie nie dadzą sobie rady, że wszystko się posypie i popadnie w bałagan.
     Być w szpitalu. Obok ciebie umierają ludzie. Dyskretnie. Najpierw przenosi się ich do specjalnych pokoi, z których nie powracają już na swoje miejsce. Nie możesz się do tego przyzwyczaić, ale jest to tu traktowane jako coś normalnego. I to nie tylko przez personel szpitala ale i przez zasiedziałych tu pacjentów. Ty jeden kurczysz się z przerażenia, gdy to obserwujesz. Na pociechę możesz sobie powiedzieć: nie ty jeden. Rozmaici nowi – tacy jak ty, śledzą te wydarzenia również wstrząśnięci. Ale z czasem przyzwyczajasz się i ty do umierania pacjentów. Tym bardziej, że to już ciebie nie dotyczy. Zaczynasz wstawać. Czujesz się tutejszy. Zadomawiasz się. Już wiesz, że tobie się udało. Wreszcie dzień „wypisu”. Żegnasz się ze szpitalem, wiedząc, że tu chyba jeszcze kiedyś wrócisz, ale już nie wyjdziesz – wyniosą cię, tak jak wynosili twoich towarzyszy. Wychodzisz z pomocą twoich przyjaciół. Jeszcze wciąż niepewnie stojąc na lekko drżących nogach. Wkładasz na siebie zwyczajne, swoje-obce ubranie, które po piżamach i szlafrokach razi cię szorstkością i twardością. Jedziesz do domu hałaśliwymi ulicami jak gość z innej planety. Z planety, która się nazywa cierpienie i śmierć. Wracasz do twojego pokoju opuszczonego, żeby zacząć dalszy ciąg swojego prawdziwego życia. Choć na dobrą sprawę, to już wcale nie jesteś pewny, które jest bardziej prawdziwe.