Biblioteka


 Grzebać zmarłych.



     Grzebać zmarłych. Wyczytać w gazecie, otrzymać telefon, telegram. Dowiedzieć się od przyjaciół, od rodziny o śmierci bliskiego człowieka. Przecież jeszcze wczoraj, przedwczoraj, przed kilkoma dniami jeszcze go widziałeś, jeszcze rozmawiałeś telefonicznie, jeszcze otrzymałeś od niego list. Jeszcze masz w uszach jego śmiech, jego silny, spokojny głos, pamiętasz dokładnie jego żarty, jego pokpiwanie z siebie, ze swoich dolegliwości, widzisz go jak idzie swoim charakterystycznym krokiem przez pokój, w swetrze, który chętnie nosił, uczesany z właściwym mu wdziękiem. I już go nie ma? I już nie będziesz przychodził do niego, żeby pobyć z nim. Już nie będzie ci opowiadał tego, co go tak zachwyca. Żeby przy nim odpocząć, uspokoić się, pomieszkać w jego ciekawym, dobrym świecie, różnym od tego, w którym ty sam mieszkasz.
     Grzebać umarłych. A więc nie dało się ciebie uratować. Nie potrafiłeś go obronić przed śmiercią. Bo najpierw była walka naprawdę na śmierć i życie. Byli lekarze, badania, prześwietlenia, pomiary. Było leczenie pełne medykamentów zażywanych trzy razy dziennie przed jedzeniem i po jedzeniu, była poprawa i zdawało się, że zwycięstwo, że niebezpieczeństwo zażegnane – i nawrót, i pogorszenie, i znowu temperatura, i objawy takie same jak poprzednio, tylko jeszcze bardziej nasilone, ostrzejsze, jeszcze bardziej niebezpieczne. I był wyrok śmierci – rozłożone ręce lekarzy, zapewnienia: „Robimy, co możemy”, „Nie jest wykluczone, że nastąpi poprawa, ale powiedzmy sobie uczciwie, że szanse są nikłe”. O tym wszystkim chory wciąż nic nie wiedział. Dla niego był twój uśmiech i słowa optymistyczne: „Trzymaj się, stary”, „nie daj się biedzie”, „z gorszych tarapatów wychodziłeś obronną ręką”, „to tylko przesilenie, potem przyjdzie poprawa”, „lepiej dziś wyglądasz”, „za parę dni wracasz do domu”. Były słowa optymistyczne, prawdziwe źródło choroby skrzętnie skrywano. Kiedyś, już w czasie choroby, powiedział do ciebie poważnie: „Tylko gdyby było ze mną źle, proszę cię, powiedz mi, bo tu na nikogo nie mogę liczyć, wszyscy mnie okłamują”. Może też dlatego wierzył w twoje zapewnienia, ale do końca nie byłeś pewny, czy czegoś nie podejrzewał. Wcześniej były modlitwy o jego powrót do zdrowia. Modlitwy uporczywe, gorące. Msze święte w tej intencji odprawiane. Wreszcie było zapytanie nieśmiałe, lękliwe, poprzedzone konsultacjami, w obawie, by ta propozycja nie była zrozumiana jako wyrok śmierci. Pytanie, czy nie zechciałby przyjąć księdza. „Po co? Czy już jest ze mną aż tak beznadziejnie?” „Źle mnie zrozumiałeś. Przecież wiesz, jak ważny jest w każdej chorobie spokój, nadzieja, a to daje modlitwa”. „Ja się modlę” – słyszysz zaskoczony. Nie wiedziałeś, że się modli. Nie spodziewałeś się, że odważy się na takie wyznanie wobec ciebie. Wycofujesz się pospiesznie. Nie chcesz się dłużej narzucać. Zawsze bałeś się tego, by nie być nachalnym, by nikogo nie gwałcić w żaden sposób. „Jakbyś sobie kiedyś zażyczył księdza, to daj znać”. Po jakimś czasie dowiedziałeś się przypadkiem, że kapelan szpitala przyszedł do niego na jego prośbę, że długo rozmawiali, modlili się.
    Potem codziennie rano przynosił mu Komunię świętą. Może powinieneś pójść do niego, żeby zobaczyć go ostatni raz w trumnie. Ale nie chcesz tego. Chcesz go zachować w oczach takim, jaki był dla ciebie na co dzień. Nie chcesz oglądać martwego ciała. Zrobiłbyś to, gdybyś musiał mu usłużyć. Ale nagle okazuje się, że nie ma kto się tym zająć. Przyjdą potem, ale teraz nie ma nikogo. A więc trzeba obmyć ciało, ubrać. W co ubrać. W ubranie ciemne, to w którym chętnie chodził na oficjalne przyjęcia, którego nie lubił, ale cierpliwie je tolerował, gdy tego wymagała etykieta. Odganiać z myśli sformułowanie, które ci brzęczy jak nieznośna mucha: ostatnia posługa. Podnosić przelewające się w rękach, jeszcze prawie ciepłe ręce i nogi, wkładać koszulę, wiązać krawat drżącymi rękami i ocierać w pośpiechu łzy wciąż płynące. Ułożyć ciało w pozycji na baczność. Złożyć sztywne już ręce, zapleść twarde już palce, związać je różańcem. To taki staromodny zwyczaj. Modlił się przecież na różańcu. Modlił się, żeby go Matka Najświętsza zaprowadziła przed swojego Syna. A więc związać jego splecione dłonie różańcem, albo wetknąć w nie jeszcze mały krzyżyk. To chyba przecież dobry symbol jego życia. Ileż krzyży było w jego życiu, kto je policzyć potrafi. Ile się nacierpiał. Cierpieniami fizycznymi, cierpieniami duchowymi. Ileż miał przykrości od ludzi. A sam ciężko pracował, nie mając u swoich przełożonych za tę pracę żadnego uznania, nie otrzymując żadnej satysfakcji. Na zewnątrz tego nie okazywał, ale ty wiesz, że go bolała ta niewdzięczność. A jeszcze oszczerstwa, niesłuszne zarzuty. A więc krzyżyk wetknąć w dłonie, zamknąć oczy. Niech już nie patrzy niewidzącymi oczyma. Niech śpi w pokoju tu na ziemi. Niech zaświeci mu na tamtej stronie światłość wiekuista. Zapalić przy zmarłym świeczkę – symbol modlitwy i pamięci. Postawić kwiaty – symbol miłości. Przyjdzie paru znajomych, żeby się krótko pomodlić, będą rozmawiać przyciszonymi głosami, jakby bali się, że mogą go zbudzić. I tak bardzo wielu z tych, którzy przyjść powinni, nie przyjdzie. Bo nie mają czasu, bo mają pilne sprawy do załatwienia, konferencje, prace, wyjazdy. Zmarły już nie jest ważny. Nie ma go. Życie musi iść dalej.
     Może przyjdzie znajomy ksiądz i pomodli się serdecznie. Może przyjdzie nieznajomy i pomodli się oficjalnie. Ale to i tak lepiej niżby nikt nie przyszedł. Jeszcze zamknąć wieko trumny. Już go nikt więcej nie zobaczy. Wstanie z martwoty na sąd ostateczny. Trumnę wyniosą ludzie z zakładu pogrzebowego. Wcześniej zabiją gwoździami. Jak inaczej brzmi stukot zabijanej trumny niż jakikolwiek inny stukot. Jeszcze sam pogrzeb. Msza święta przy trumnie, w kaplicy cmentarnej. Może cię zaskoczy, że aż tylu ludzi przyszło. Może cię zaskoczy, że przyszli tacy, których się nie spodziewałeś. Jakieś zapłakane kobiety, które widzisz pierwszy raz w życiu na oczy. Może będziesz szukał ludzi, którzy być powinni a nie przyszli. Będą nieporadne przemówienia, oficjalne, suche, wyliczające zasługi, i te emfatyczne, ekspresyjne, odbierane jak zgrzyt żelaza po szkle. Stukot grud ziemi po wieku trumny. Pospieszne zasypywanie grobu przez grabarzy. Kopczyk żółtej ziemi przyłożony wieńcami bezładnie rzuconymi. Na szarfach można wyczytać fragmenty tekstów: „nieutuleni w żalu” „wdzięczni koledzy i koleżanki”. Zostałeś sam przy grobie. Ludzie rozeszli się pospiesznie. Nie wiesz, za co wdzięczni i gdzie są ci nieutuleni. Jest cicho.
     Tylko w drzewach jakieś ptaki hałasują. I nagle zrywa się w tobie wewnętrzny szloch – żal czy przerażenie. To już wszystko? Tak się już wszystko ma skończyć? A jego uśmiech z przymrużeniem oczu, a to zakłopotanie nieporadne. A te nieprzespane noce pełne zgryzot, żalu, postanowień, a ta jego dynamika pracy za dwóch, za trzech, za dziesięciu, za wszystkich – bo nikt się nie poderwał, bo nikogo na to nie było stać ani głową, ani odwagą. A ten jego spokój, gdy wszyscy szaleli. A to jego jasne wskazywanie drogi, gdy inni błądzili. A to jego nieśmiałe skarżenie się – choć tego nigdy nie robił – zwierzanie się ze swoich zamiarów, planów na przyszłość nigdy niespełnionych, bo czasu zabrakło, bo sił zabrakło, bo ludzi zabrakło, bo życia zabrakło. A ten jego wewnętrzny smutek, ciągłe osamotnienie, niczym nieuspokojona tęsknota. A ta jego dobroć, po którą ludzie do niego wciąż przychodzili, nie zostawiali mu spokojnej chwili. Żyje nadal. Żyje i w Bogu, który go stworzył, który go prowadził, który na niego czekał, do którego należy.