Biblioteka




                   
SIŁA NAPĘDOWA NASZEGO ŻYCIA


                                             Nigdy więc, nigdy z tobą rozstać się nie mogę! 
                                             Morzem płyniesz i lądem idziesz za mną w drogę, 
                                             Na lodowiskach widzę błyszczące twe ślady
                                            I głos twój słyszę w szumie alpejskiej kaskady,
                                            I włosy mi się jeżą, kiedy się oglądam,
                                            I postać twoją widzieć lękam się i żądam. 
                                                                                          (Adam Mickiewicz)


     Chłopiec z piętnem chuligana, na które sobie sprawiedliwie zasłużył zachowaniem się na lekcjach i na przerwach, i poza szkołą, wobec nauczycieli i kolegów, i koleżanek. Brutalny a nawet ordynarny. W tej samej klasie – Basia. Jakieś zaprzeczenie tego chłopca: spokojna, zrównoważona, bardzo dobra uczennica. Ale żadna piękność. Z nawet zbyt pyzatą buzią jak na jej szczupłą postać. I w ogóle nic szczególnego. Ani jakieś włosy, ani oczy. Nawet nos trochę za bardzo zadarty. Podobnych do niej w klasie przynajmniej parę, a w szkole mnóstwo. Basia. Szła akurat sama ze szkoły. W którymś momencie zobaczyła, że „on” idzie za nią. Pomyślała ze strachem, że chce jej wlać. Szła coraz bardziej zdenerwowana, widząc, że nie pomaga ani zwalnianie kroku, ani przyspieszanie. Domyślała się, że „on” czeka tylko na okazję, kiedy nie będzie żadnych świadków. Szła i robiła rachunek sumienia: o co mu poszło, o co się wściekł, czym go tak sprowokowała, za co jej chce przyłożyć. Najbardziej bała się wejścia do bramy swojej kamienicy, będąc przekonana, że właśnie tam ją dopiero napadnie. Ale nie było rady. Wobec tego zwolniła. A gdy już była całkiem blisko, poderwała się i jak mogła najszybciej dobiegła do bramy, i pędem po schodach na pierwsze piętro. Zadzwoniła. Modląc się, żeby mama otworzyła jej natychmiast, nasłuchiwała z walącym sercem, czy „on” nie biegnie po schodach. Ale na schodach panowała cisza. Do mieszkania wpadła z takim rozmachem, że o mało co mamę by przewróciła. Ta ją przywitała zdumiona:
     – Baśka, czyś ty zwariowała? Co się z tobą dzieje?
     – Ach, nic.
     Nie wiedziała, jak ukryć zdenerwowanie. Podeszła do okna. Ostrożnie. Popatrzyła zza firanki. Serce zabiło jej znowu z przerażenia. „On” stał i patrzył w jej okno. „A więc nawet wie, w którym oknie mieszkam”. Po południu już nigdzie nie wyszła. Aż się mama dziwiła:
     – Nie masz faktycznie dziś żadnych zajęć?
     Nie wyszła, mimo że „on” po jakimś czasie znikł spod domu.
     Rano przed wyjściem do szkoły na wszelki wypadek spojrzała spoza firanki. Stoi. Rozpaczliwie szukała ratunku. Jedynym sposobem był tatuś, który akurat wychodził później z domu.
     – Odwieź mnie, proszę, pod szkołę.
     – Przecież wiesz, że to nie po drodze. Jeszcze masz dość czasu.
     Uprosiła pocałunkami. Zgodził się. Wychodząc z bramy, zerknęła. Stoi. Ze spuszczonymi oczkami, trzymając się za rękę ojca, przedreptała obok „niego”, bojąc się, żeby jej z tyłu nie przyłożył.
     W szkole było zwyczajnie. Z tą małą różnicą, że nie było żadnych awantur pomiędzy „nim” a nauczycielami. Ale nie dała się zwieść. Ze szkoły wracała z kolegą. Przechodząc przez ulicę, spostrzegła, że „on” idzie za nimi. Zza firanki okna, do którego poszła natychmiast, zobaczyła tylko zakończenie lania, jakie „on” dawał koledze, który ją odprowadzał. Na wszelki wypadek i w to popołudnie nigdzie nie wychodziła. Na wszelki wypadek na drugi dzień znowu uprosiła, żeby ją tata odwiózł, mimo: „Jak myślisz, że będę cię codziennie odwoził do szkoły, to się grubo mylisz”. W szkole było całkiem normalnie, tylko „on” chyba po raz pierwszy w życiu był przygotowany, miał zadanie i odpowiadał normalnie. Na wszelki wypadek poszła ze szkoły razem z koleżanką. Widziała, że „on” idzie za nimi w pewnej odległości. Przez popołudnie znowu siedziała w domu. Na następny dzień przed wyjściem do szkoły wyjrzała przez okno. Było pusto. Odetchnęła z ulgą. Tym bardziej, że tata musiał pójść wcześniej do pracy, a nie chciała prosić mamy o odprowadzenie do szkoły. Wychyliła się z bramy ostrożnie. I znalazła się prawie oko w oko z „nim”. Zmartwiała. Na ucieczkę było za późno. Zresztą nie miałaby nawet czym uciekać. Nogi stały się jak z waty. A „on” powiedział głosem łagodnego baranka:
     – Dzień dobry, Basiu. Pozwól, że ci pomogę nieść teczkę. Czy zezwolisz, żebym ci towarzyszył w drodze do szkoły?
     Baśka osłupiała. Ta propozycja, i ten język, jakim do niej przemówił! Jeszcze bardziej zmieszana poczuła się wtedy, gdy wreszcie zrozumiała, że „on” jest w niej zakochany.
     Co będzie z tą dziecinną miłością. Jak pokieruje tą sprawą Basia. Czy starczy jej rozumu i wielkości serca. I w związku z tym, czy ta odmiana życia u jej kolegi będzie trwałym dorobkiem, czy tylko epizodem. Bo, jak się okazało, poza wymienionymi zmianami „on” przestał także pić i palić.
     Miłość jest konstytutywną cechą człowieka. Bez miłości człowiek nie jest człowiekiem. Obowiązuje to każdego, niezależnie od wieku i sytuacji życiowej.
     Bez miłości człowiek marnieje, więdnie, niszczeje. Staje w miejscu, cofa się, gaśnie, umiera, usycha. Oczywiście mam tu na myśli miłość w najogólniejszym tego słowa znaczeniu. A więc – aby wymienić niektóre przykłady – jest to miłość do pracy zawodowej: do powołania, które człowiek podjął i spełnia przez swoje najlepsze osiem godzin dziennie. Niezależnie od tego, czy jest to praca lekarza czy pielęgniarki, inżyniera czy rzemieślnika, nauczyciela, sprzedawcy czy urzędnika. Po drugie – jest to miłość do świata. A świat to wschody i zachody słońca, dnie rozdeszczone i pełne słońca, ciemna noc, wygwieżdżone niebo, zakryte chmurami i niebieskie, śnieg i mróz, lasy jesienią i łąki na wiosnę, morze i góry, kwiaty, motyle, biedronki, cisza i śpiew ptaków. Po trzecie – miłość do ludzi. Zaczynając od czasów najwcześniejszych, od lat dziecinnych. Z miłością do matki, ojca, rodzeństwa, babci, dziadzia, kolegów, koleżanek, nauczycieli, nauczycielek. Przez wszystkie miłości, lubienie czy sympatie w wieku szkolnym, dorosłym. Aż po tę jedną, jedyną wielką miłość do przyszłej żony, do przyszłego męża, uwieńczoną małżeństwem.
     Jeżeli stawiam sprawę miłości w życiu człowieka aż tak ostro, to należy się z tego wytłumaczyć. A więc jest to tak dlatego, że cechą istotną miłości jest zachwyt, podziw, oczarowanie. Pięknem – dobrem, które ujrzałem w tym czymś – w tym kimś. To może być ruch ręki, kolor włosów, timbre głosu, oprawa oczu, wykrój ust, to może być twarz, postać, zachowanie się, sposób bycia, formułowanie myśli, budowa zdań, dobór słów. Ale za tym, co na zewnątrz, kryje się to, co w głębi. Ale każdy z tych szczegółów jest symbolem czegoś głębszego, wartości człowieczych jedynych, niepowtarzalnych, które mnie tak zauroczyły. Piękno, dobro tego człowieka tak mnie zachwyca, pociąga, fascynuje. Chcę za nim iść, chcę się w niego wpatrywać, chcę go słuchać, chcę być świadkiem, chcę uczestniczyć w jego życiu. Właśnie: uczestniczyć. Bo zachwyt to ma właśnie do siebie, że czyni mnie podobnym. Podobnym nie na wzór stempla, ale podobnym na sposób moich możliwości, mojego kształtu osobowego. Zachwyt jest to największa siła, która mnie pcha w górę. Właśnie na zasadzie, abym stał się godnym świętości, dotknięcia tej światłości. Czy to nieboskłonu rozciągającego się nade mną, postrzępionych chmur, bieli śniegu, dzieła Fra Angelica, Rembrandta, w które się wpatruję, dzieła Chopina, Bacha, Mozarta, w które się wsłuchuję, człowieka, który nagle stanął na mojej drodze. Aby ten człowiek uwielbiany nie musiał odwrócić ode mnie głowy, ale ażeby przynajmniej spojrzał na mnie z akceptacją, z uznaniem.
     Coraz rodzą się w nas zafascynowania – piosenką, zespołem muzycznym, solistą, tekstem śpiewanym, wygłaszanym, filmem, reżyserem, aktorem, książką, autorem, obrazem, rzeźbą, jakimś fragmentem krajobrazu, jakimś widokiem, okolicą. Idziemy przez życie ogarnięci sympatiami do ludzi, świata, rzeczy, dzieł sztuki. I wszystkie one pchają nas w górę, pomagają nam stawać się, rozwijać, realizować się. Coraz rodzą się sympatie do ludzi, z którymi się spotykamy na co dzień – w szkole, w pracy, w gronie znajomych. Nazywamy je szacunkiem, podziwem, lubieniem, „kolegowaniem”, przyjaźnieniem się. Coraz rodzą się w nas sympatie z tłem erotycznym – do przedstawicieli płci przeciwnej. To mogą być sympatie bez cienia wzajemności, zupełnie jednostronne, albo z cieniem, a nawet z wzajemnością. Trwają krócej – jak bańka mydlana – lub dłużej, czasem nawet towarzyszą nam latami, nie mając jednak pretensji do tego, żeby uróść do wymiaru miłości, tej jedynej, wielkiej, absolutnej. Może nawet w którymś momencie wydawało się, że to będzie wielka miłość, ale po krótszym czy dłuższym czasie okazywało się, że to jeszcze nie ten, jeszcze nie ta.