Biblioteka





SPRZĘŻENIE ZWROTNE


             
                                                                Wczoraj, kiedy twoje imię
                                                                ktoś wymówił przy mnie głośno,
                                                                tak mi było, jakby róża
                                                                przez otwarte wpadła okno.


                                                                Dziś, kiedy jesteśmy razem,
                                                                odwróciłam twarz ku ścianie.
                                                                Róża? Jak wygląda róża?
                                                                Czy to kwiat? A może kamień? 
                                                                                                                        (Wisława Szymborska)


     W tamtym świecie są wciąż królewny uwięzione na szklanych górach, w zamkach warownych, których strzeże smok, i rycerze, którzy dla swojej dziewczyny pną się na szczyt, kruszą kopie, walczą ze smokiem. W tamtym świecie są wciąż królewicze zaczarowani w dzikie bestie, w kamienne posągi, chłopcy, których serce przemieniło się w sopel lodu. Ale może się stać cud, gdy spotkają człowieka, który ich pokocha. Wtedy czar traci swą moc, ginie zły urok, spada okropna powłoka. Te nieszczęsne, kalekie, brzydkie istoty zamieniają się w normalnych, pięknych nawet, ludzi.
     W naszym świecie jest podobnie. I tu, jak tam, są chłopcy, którym wpadł do serca okruch rozbitego złego lustra, czyniąc ich obojętnymi na innych, są królowe śniegu nienawidzące słońca i ciepła. Ale tak jak tam, tak i tutaj są dziewczęta, które potrafią pokochać bestie, i są chłopcy, którzy potrafią pokochać żaby. I wtedy dzieją się cudowne rzeczy. Bestie przemieniają się w dobrych chłopców, a czarownice w dobre dziewczęta.
     – Jak zwykle spóźniłem się na rozpoczęcie spektaklu. Wpadłem na salę po trzecim dzwonku. Gdy przepychałem się na swoje miejsce, światła już gasły. Zasapany i zziajany klapnąłem na fotel. Kurtyna już szła w górę. Zdążyłem się jeszcze rozejrzeć, jakim towarzystwem obdarował mnie los na te trzy godziny, i wtedy zdumiałem się. Za starym człowiekiem, który był moim bezpośrednim sąsiadem, zobaczyłem najpiękniejszą dziewczynę świata. Całe szczęście, że siedziałem, a nie stałem, ale i tak omal nie zleciałem z krzesła. Brunetka o ciemnej karnacji, szczupła, cudowne wycięcie ust. Czarne oczy, czarne rzęsy. Profil – rozstąp się ziemio! Nie mam pojęcia, co się działo na scenie. Nie mogłem się doczekać przerwy. Wierciłem się, żeby móc od czasu do czasu na nią spojrzeć. Wreszcie koniec odsłony. Widownia jak na złość biła długo brawo. Wreszcie kurtyna. Światło. Byłem przekonany, że to wszystko bajka – efekty zmroku – że światło pokaże prawdę: zwyczajną dziewczynę. Ale nie. Wprost przeciwnie. Dopiero wtedy przekonałem się, jak jest piękna. Wstała, by wyjść do foyer. Okazało się, że jest z rodziną. Ten starszy pan to był jej dziadek. Oprócz tego siedzieli w tym samym rzędzie ojciec i matka. Nie miałem jak nawiązać znajomości. Ale wróciłem po przerwie trochę wcześniej. Udało mi się pomóc dziadkowi, potem poprzez niego zdołałem z nią wymienić parę słów. Studiuje medycynę. Znam nazwisko i adres. Pozwoliła mi zadzwonić do siebie.
     Tego wszystkiego wysłuchałem wieczorem o dwudziestej czwartej. Zasypiałem i światło było już zgaszone, gdy zadzwonił dzwonek. Otworzyłem drzwi. Wpadł Tadek – miał już taki zwyczaj, że wpadał późnym wieczorem.
     – Co jest? Stało się coś? – spytałem.
     I wtedy opowiedział mi tę historię. Był podniecony. Miotał się po pokoju.
     – No i co ksiądz na to?
     – Pożyjemy, zobaczymy.
     Chociaż przyznam się, że i mnie udzieliło się jego zainteresowanie. Pomyślałem: zobaczymy, co ona z Tadkiem zrobi.
     Miłość to jest zauroczenie, zafascynowanie, oczarowanie – wszystkie te słowa nie oddają istoty rzeczy, ale posługujemy się nimi, ponieważ nie znajdujemy na razie lepszych. Jesteś pod czyimś czarem, jesteś kimś oczarowany, ale nie bez powodu: ten obiekt dla ciebie jest piękny, mówiąc dokładniej: jest wartością. Ty nie jesteś oczarowany majakami, złudą. To jest jakaś obiektywna wartość – osobowa. To zauroczenie sprawia, że dajesz – wszystko co masz i czym jesteś. Powiedzmy wyraźniej: miłość zmienia cię – ty otwierasz się, wychodzisz ze swojej małości i egoizmu – piękniejesz: zmieniasz się na korzyść pod wpływem miłości ku tamtemu człowiekowi. To nie jest tylko „granie roli”, „maska” przywdziana na okres „zdobywania”. To jest rzeczywiste przeobrażenie pod wpływem prawdziwej wartości tamtego człowieka. To już jest coś więcej niż stawanie się na wzór tego człowieka: obiektu twojej miłości. To jest stawanie się na wzór Dobra, które ci się przez tego człowieka ukazało.
     Piszę: miłość. Może powinienem dodać: prawdziwa miłość. Bo tyle razy jest to pożądanie, które nazywa się miłością – pożądanie, którego celem jest zdobycie drugiego człowieka. A wtedy to wszystko, co nazywamy dojrzewaniem do Dobra, jest maską, która zostanie odrzucona, gdy tylko dojdzie do zdobycia celu. Ale to tylko drobne zastrzeżenie. Idźmy dalej naszą drogą, którą jest prawdziwa miłość.
     To pierwszy fakt. Ale oto powstaje sprzężenie zwrotne. Weźmy optymalny wypadek – wypadek wzajemności. Przedmiot twojej miłości jest zauroczony tobą. A więc patrząc na ciebie – na Dobro, które się mu przez ciebie objawiło – daje z siebie najlepsze: pięknieje. Ten wzrost piękności drugiej strony wywołuje w tobie zwiększenie się twojej miłości.
     Jak to wygląda od drugiej strony? Człowiek, którym ty jesteś zachwycony, wciąż zdaje sobie sprawę z tego, że ty powinieneś być nim zachwycony. Tak jak i ty musisz sobie z tego zdawać sprawę, że on się powinien tobą zachwycać. Zdawałoby się, że to prowadzi do życia w napięciu – ty musisz być dla kogoś „urokliwy”: musisz wysilać się, abyś stanowił wartość. Nie, bo gdy jesteś oczarowany drugim człowiekiem, to nie musisz „starać się” być wartością. Ty z tego nawet zupełnie nie zdajesz sobie sprawy, że stajesz się lepszy. W tym nie ma nic uciążliwego. Owszem, to sprawia ci pełną radość, gdy możesz czynić cokolwiek dobrego dla ukochanego człowieka.
     Czy ty kochasz, czy twoje zauroczenie jest autentyczne, jest prawdziwe – legitymacją jest twój czyn: jeżeli ty dajesz siebie, a nie żądasz nic w zamian. Pokażmy to na zasadzie przeciwstawienia. W momencie kiedy chłopiec czy dziewczyna mówią: „To ja dla ciebie tyle, a ty dla mnie nic” – to znaczy, że to nie jest miłość. Gdy ty przestajesz dawać i zaczynasz obliczać, gdy dajesz, ale chcesz też coś za to otrzymać – to nie jest miłość. A więc jeszcze raz powtarzam: Gdy kochasz – dajesz, a gdy przestajesz dawać, to znaczy, że przestajesz kochać. W momencie kiedy dwoje ludzi zaczyna sobie wyliczać, odmierzać, targować się, wykłócać się o każdy detal – ile ja tobie uśmiechów, dobrych słów, komplementów, przynoszenia herbaty, gazety – a ile ty mnie, gdy jedna strona boi się, by druga strona nie dostała więcej – miłość się skończyła. Jeżeli w ogóle była. Tam jest tylko sprawiedliwość – czysty rachunek. To jest biuro bądź interes, gdzie jest dwoje wspólników, jeden ma zlecone do wykonania te rzeczy, drugi inne i egzekwują je od siebie co do grosza. Jedno drugiemu nie ustąpi w swoich prawach ani na moment. Jedno pilnuje drugiego, aby nie wykorzystało chwili nieuwagi, by powiększyć swoje przywileje. I wtedy widzisz taką parę, która znalazła się w towarzystwie. I gdy ona prosi go słodziutko – aż cię ciarki przechodzą – „podaj, przynieś, przytrzymaj, zaczekaj”, gdy małżonek mówi do swojej żony z zimnym błyskiem w oczach: „tak kochanie, dobrze kochanie, oczywiście kochanie, natychmiast kochanie”. Tam się miłość skończyła, a najpewniej nie było jej nigdy. Dotąd kochasz, dokąd dajesz bezinteresownie. Odkąd przestajesz dawać bezinteresownie – przestajesz kochać.
     Powiesz: „Chwileczkę, to ksiądz nic innego od nas nie żąda, tylko żebyśmy się wciąż dla takiego bęcwała poświęcały? On leży do góry brzuchem na polanie i oświadcza, że jest bardzo zmęczony, a ja mam zająć się przygotowaniem ogniska, nazbierać gałęzi, obrać ziemniaki. I żeby to tylko czasem. Ale tak jest wciąż, bez przerwy. On leży na kanapie, czyta gazetę. Jego głowa boli albo ma zmartwienie. A ja wciąż ta opiekunka, bo ja jestem ta kochająca, ja mam dawać i nie wyliczać – bez końca, nieograniczenie? Bo inaczej to jest interes. Czy tak?”
     Albo: „Ona siedzi godzinami przed lustrem, najszczęśliwsza jest wtedy, gdy może wyjść z domu, wszystko niefrasobliwie pozostawia na moich barkach. A ja mam tak wciąż być wyrozumiały, przebaczający, i pracujący za nią i za siebie?”
     Jest to trochę tak, jest to „na wyrost”.
     Była taka Stenia, która pokochała swojego Romka w jakiś sposób właśnie obłędny. Nawet chłopiec niezły, ale taki „za ładny” – jak się dawniej mówiło – lewe ręce do pracy i przy tym urodzony w niedzielę. Tłumaczyli jej: „Nic z tego nie będzie, pójdzie za każdą ładniejszą od ciebie”. Nawet mama – zresztą mądra kobieta – mówiła: „Dłużej niż rok nie wyobrażam sobie, żeby przy tobie wytrwał, może dwa lata”. Wtedy – pamiętam dobrze – Stenia odpowiedziała: „To będę przynajmniej dwa lata w życiu szczęśliwa”. Już upłynęło lat osiem. Oglądałem teraz ich nowe mieszkanie, święciłem. Stenia i mama pokazywały mi wszystkie wspaniałości mieszkania. Przy okazji wychwalały Romka, bo się naraz okazało, że on do majsterkowania jedyny. Nie bardzo ich stać na branie rozmaitych rzemieślników, zresztą – jak sam Romek mówi – „i tak lepiej by nie zrobili”. A on – okazało się – dom lubi i po pracy zaraz wraca i szlifuje ten dom wraz z synem, zresztą już siedmioletnim chłopczykiem – a to na fotele nową tapicerkę, do przedpokoju szafę, do łazienki półeczki. Gdy patrzyłem na te osiągnięcia, chodziło za mną tamto zdanie Steni: „To będę przynajmniej dwa lata szczęśliwa”. Wygrała. Potrafiła tego zapatrzonego w siebie pięknisia wyrwać z zaczarowanego kręgu egoizmu i sprawić, że wreszcie zobaczył ją ten, który chciał tylko być podziwiany.
     Żebyś mnie tylko źle nie zrozumiał. Ten układ nie wymaga od jednej i drugiej strony ciągłych sukcesów, sukcesów w popularnym tego słowa znaczeniu. Sprawdźmy tę koncepcję patrząc na małżonków w chorobie. Gdy ona lub on wynosi spod rozkładającego się człowieka, umierającego na raka, nocniki, gdy spełnia przy nim wszystko tak, że najlepszy pielęgniarz nie byłby w stanie lepiej, to – proszę – nie traktuj tego jako litość czy miłosierdzie. To jest w dalszym ciągu miłość. I dzieje się to wszystko na tej samej zasadzie, w oparciu o ten sam schemat: on jej tak służy, bo podziwia jak ona – mimo że cierpi – tak to potrafi znosić. Podziwia to, że ona stara się wychodzić mu naprzeciw w jego trudzie. A ona z kolei podziwia go, patrząc na jego poświęcenie, cierpliwość, podejmowane wysiłki. Stara się ulżyć mu w jego pracy. On z kolei widząc to, tym bardziej stara się – itd. Wtedy taka robota nie jest przykra. Albo: wtedy nieważne, czy jest przykra czy nie. Ważna jest radość, że się miało szczęście takiego człowieka w życiu spotkać.
     Ale jeżeli cię prosi dziewczyna: „Nie przychodź do mnie pijany, nie pij” – to ci tego nie wolno zlekceważyć, stojąc na stanowisku: „Jak mnie kocha, to i tak będzie kochała”. Nie, bo ty nigdy nie możesz być pewny, kiedy się coś w tym drugim człowieku przerwie, kiedy przekroczysz próg jego wytrzymałości, kiedy ona sama zburzy w rozpaczy to, co zbudowała własnymi rękami, w jakiś sposób skreśli cię; wyczerpie się u niej zasób ufności, jaki miała dla ciebie, zasób nadziei – uzna cię za skończonego.
     Gdy on nie reaguje na twoje prośby, które wciąż ponawiasz; gdy on leży wyciągnięty na kanapie i ma cię od lat absolutnie w nosie; gdy ona nie dostrzega twoich kłopotów, a zawsze tylko zaabsorbowana jest swoimi sprawami, to – użyjmy naszych sformułowań – on, ona jako wartość osobowa zjeżdża w dół w twojej skali odczuwania.
     Twój zachwyt zmniejsza się. Przestajesz być zachwycony tak jak dawniej i – automatycznie, podświadomie – nie starasz się już tak dawać jak dotąd. I wtedy z kolei partner przestaje być tobą zachwycony i daje jeszcze mniej. To, co szło przedtem do góry, teraz schodzi na dół. A już na końcu: ona w brudnym szlafroku i w rozdeptanych pantoflach, i z papilotami na głowie, gderająca i zła. On już dla niej nie jest obiektem miłości, nie jest wartością; on dla niej „nie istnieje”, tak jak powietrze, i to powietrze w stęchłym pokoju. Tak samo z nim: on chodzi w rozchełstanej koszuli, nieogolony, z cuchnącą buzią, bo ona już nie jest dla niego obiektem miłości, ona dla niego nie istnieje. Im już wszystko jedno, czy ich towarzysz jest, czy nie ma go w pokoju, to już nie stanowi żadnej różnicy, już się miłość skończyła – a najpewniej to nie było jej wcale. Owszem, ona jest znowu cudna, najpiękniejsza, gdy wychodzi z domu. Wtedy dopiero zaczyna żyć, istnieć, zaczyna się starać być wartością, ponieważ spodziewa się, że spotka kogoś, kto w niej zobaczy wartość.