Biblioteka




 


NAJWIĘKSZA MIŁOŚĆ  


                                                     
                                           Dusza moja nikomu wziąć się nie da w ręce; 
                                           Własna, swoja, niczyja, nie znana nikomu, 
                                           W zaświat boży swe serce poniesie dziewczęce,
                                           Niby malin, wieczorem, pełny dzban do domu – 
                                           Dusza moja nikomu wziąć się nie da w ręce! 
                                                                                                                               (Maryla Wolska)


     Daleko odeszliśmy od właściwego pojmowania Boga.
     Bo tak niestety bywa, i to wcale nierzadko, że Boga wciskamy w ozdobny kącik, gdzie Mu od święta i niedzieli świecimy świeczkę, gdzie Mu przynosimy kwiatuszki, ale wolimy, żeby nam w życiu nie przeszkadzał. A więc paciorek rano, paciorek wieczorem, Msza święta niedzielna i raz do roku około Wielkanocy spowiedź. Boga nie widzimy w nurcie codziennego naszego życia – ani w naszych obowiązkach domowych, ani w pracy zawodowej. Bóg nie ma wstępu w nasze osobiste sprawy. A tym bardziej nie ma Go w naszych najintymniejszych sprawach, jakimi są stosunki małżeńskie i to, co wiąże się ze współżyciem seksualnym – nie ma Go w tym wszystkim, co się wiąże z miłością. A przecież nie ma drugiej sytuacji życiowej, gdzie Bóg byłby tak blisko, jak wtedy, gdy kogoś kochamy. Przecież On jest miłością, wobec tego czym większa twoja miłość, czym bardziej prawdziwa, czym bardziej bezinteresowna, tym bardziej jesteś w Bogu samym, który – powtarzam to raz jeszcze – który jest miłością. A nie ma dwóch prawdziwych miłości.
     Czy tego nie zauważyłeś, że gdy kogoś bardzo kochasz, to wtedy modlić się potrafisz gorąco, dla ludzi jesteś serdeczny, pracujesz szybko i intensywnie, stać cię na przebaczanie i poświęcanie się, na wielkoduszność i pogodę, nie czujesz się przygnieciony do ziemi nawet licznymi pracami, unosisz się, lecisz, ani cię nie przerażają trudności, ani cię nie denerwują jakieś złośliwości, nie masz za złe ludziom ich dokuczania, przechodzisz nad rzucanymi ci pod nogi kłodami.
     Ale to nie wszystko, na co ci chciałem zwrócić uwagę, Bóg jest miłością. On jest w twojej miłości immanentny. Ale Bóg jest równocześnie Osobą. To tajemnica przekraczająca możliwości naszego pojmowania. Jeśli mi wolno porównać tę tajemnicę do czegoś bardziej konkretnego, to – zastrzegając się, że są to dwie rzeczywistości nieporównywalne – powiedziałbym, że z Panem Bogiem to tak jak ze światłem, które jest falą, ale które jest korpuskułą. Pan Bóg jest nie tylko immanentny, ale i transcendentny. Jest Osobą, jest Kimś, do kogo możesz mówić „Ty”, Kimś, kto jest ci bliższy niż ty sam sobie. Kimś, kto jest twoim Ojcem, Bratem, do kogo możesz się ze wszystkim zwracać, kogo możesz o wszystko prosić, kogo powinieneś wielbić, kochać nade wszystko. I te dwa „aspekty” Boga są ze sobą ściśle powiązane. Im więcej przez twoją miłość jest w tobie Boga, tym łatwiej jest ci się do Niego modlić jako do Osoby, tym łatwiej ci Go kochać jako Osobę. I vice versa – im więcej Go kochasz jako Osobę, tym łatwiej ci o miłość w twoim życiu, tym więcej kochasz ludzi, świat, siebie.
     Piszę o tym, bo musisz pilnować tych dwóch wymiarów rzeczywistości Bożej w twoim życiu. Bo bywa, że tu dochodzi do wypaczeń.
     Został po niej na stole krótki list do rodziców: „Nie miejcie do mnie żalu, ale gdy on przestał mnie kochać i odszedł, moje życie straciło wszelki sens”. Potem był skok z ósmego piętra. Ludzie mówili, że krzyczała lecąc. Po upadku jeszcze żyła. Ale była bez przytomności. Zmarła w drodze do szpitala.
     Bywa, że gdy komuś zaszumi w głowie, gdy olśni go światło błyskawicy, gdy zacznie płonąć, bo znajdzie tego jedynego człowieka, na którego czekał całe życie, wtedy może ten człowiek stać się dla niego bogiem. I nie ma już nikogo i niczego. Nie ma żadnych hamulców ani autorytetów. Nie ma rozsądku, godności własnej, szacunku dla innych. Nie ma Chrystusa, Kościoła. Nie ma Ewangelii, przykazań Bożych. Nie ma Boga ani immanentnego, ani transcendentnego. Jest pogarda dla wszystkiego i dla wszystkich. Ważny jest tylko ten człowiek, któremu się służy, któremu się oddaje hołd, któremu się jest posłusznym na kształt niewolnika zamiatającego proch przed stopami pana, na kształt psa, który idzie za nogą pana, niezależnie dokąd on podąża. A wtedy już tylko o krok od katastrofy. Wtedy, gdy ten człowiek zginie czy umrze, nie pozostaje nic innego, jak samemu położyć się na stosie, na którym spali się ciało ukochanego. Wtedy, gdy ten człowiek zawiedzie albo odejdzie, nie pozostaje nic innego jak skok z mostu czy odkręcenie kurków gazu.
     A przecież tak nie wolno. Człowiek, nawet najbardziej uwielbiany, jest tylko człowiekiem. Nie jest naszym panem – ani życia, ani śmierci, ani naszego losu. Dla przykładu: nie masz obowiązku zdradzać przed nim wszystkich swoich tajemnic, nawet gdyby o to prosił, nawet gdyby tego żądał. Są sprawy, które mogą być wiadome tylko tobie i Bogu. Nie wolno ci opowiadać np. o twojej przeszłości erotycznej. Od tego jest sakrament pokuty. A twój ukochany jest tylko człowiekiem. Gdybyś powiedział twojemu ukochanemu człowiekowi to, czego on bezprawnie żąda, skrzywdzisz go, możesz spowodować jego wcześniejsze czy późniejsze odejście. To tylko jeden drobny przykład, ale przecież – jak tysiąc innych przykładów, które można by tu natychmiast podać – jest wynikiem tego samego: fałszywie ustawionej najważniejszej sprawy, jaką jest Bóg. Bo brakło tego, co w taki prosty sposób nazwał Stary Testament, co Jezus Chrystus w swojej Ewangelii powtórzył: „Będziesz miłował Pana Boga swego z całego serca swego, ze wszystkich sił swoich. To jest pierwsze i najważniejsze przykazanie”.
     I dlatego jest tak bardzo wskazane, aby dużo się modlić, gdy zaszumi w głowie, gdy przyjdzie czas wielkiej miłości, wielkiego oczarowania drugim człowiekiem. Na to, by znaleźć równowagę. Żeby nie zrobić krzywdy ani ukochanemu człowiekowi, ani sobie.
     Byłem na jego pogrzebie. Mówiono o nich jako o idealnym małżeństwie. Wychowali trójkę dzieci. Najmłodsze było jeszcze w domu, dwoje już pożenionych. Wzięty lekarz. Gdy odszedł z pracy w szpitalu na emeryturę, prowadził nadal prywatną praktykę. Ona pracowała z nim jako asystent. Zaczęło się u niego uporczywym kaszlem. Przyszło niespodziewane rozpoznanie: rak. Jak go kochała, można było się przekonać w czasie długiej choroby męża. Na cmentarzu, podczas gdy składali jej kondolencje, ktoś z osób najbliższych powiedział: „I tak zostałaś sama”. Uśmiechnęła się przez łzy: „Przecież jestem z nim w Bogu. Zresztą chyba niezadługo znowu się z nim spotkam”.