Biblioteka



s. 2.





     Obudził się nagle. W pierwszej chwili nie wiedział, dlaczego. Ale już za chwilę wiedział. Przecież sobie wieczorem postanawiał, że się obudzi, gdy wszyscy zasną. Nadsłuchiwał pilnie, czy bracia śpią. Spali. Fryderyk po swojemu posapywał. Usiadł na łóżku i zaczął się powoli, ostrożnie ubierać. W sypialni nie było ciemno. Jasne słupy światła księżyca wpadały przez okna. Nie spieszył się, tylko uważał, by nie zrobić żadnego hałasu. Jeszcze ciżmy na nogi. Zawiązał je i już był gotów. Wstał i przytrzymując się łóżka wyszedł na środek. Teraz od łóżka do łóżka, czepiając się ich oparć zbliżył się do drzwi. Lekko nacisnął skobel. Drzwi ustąpiły. Skrzyp zawiasów sparaliżował go na moment. Zamarł w oczekiwaniu. Nie, nikt się nie zbudził. Zamknął równie delikatnie jak otwierał. Teraz na palcach korytarzem, trzymając się ściany. Przeszedł obok sypialni sióstr. Doszedł do bramy. Była założona na haki. Podniósł je i delikatnie zwiesił do pozycji pionowej. Wyszedł na dwór, rozejrzał się wokoło. Nie było nikogo. W oknach części pałacowej, gdzie mieszkali rodzice, było ciemno. Zamknął drzwi. „Nie będę długo. Przez ten czas nic złego się nie może stać”. Zbiegł po schodach i skierował się w stronę katedry. „Może otwarta?” Pchnął ciężkie wrota. Nic z tego. Zamknięte. No to wobec tego pod drzwiami. Mistrz Jan radził kościół i radził modlić się na klęczkach, „ale żeby była to pozycja nie dokuczliwa, w miarę wygodna, bo inaczej zamiast o Panu Bogu, będziesz myślał o tym, że cię bolą kolana”. Dobrze. Uklęknął. Przysiadł na piętach. „Przymknąć oczy, przymknąć uszy”. Tu nawet nie musiał przymykać oczu, bo było po prostu ciemno ani uszu, bo było cicho. Księżyc wisiał nad kościołem od wschodniej strony. Tutaj od jego blasku kryła go bryła katedry. „Uspokoić wyobraźnię. Nic nie myśleć. Niczego nie chcieć. Możesz sobie pomóc wzywaniem Boga: Ty jesteś miłością. Czy się uda Go wezwać do siebie. Nie, przecież to jest inaczej: czy się mi uda otworzyć siebie na Niego”. Przymknął oczy. Starał się uciszyć. Jeszcze w nim była droga od sypialni do katedry, przestrach, żeby nie natrafić na nikogo, jeszcze było w nim ubieranie się, spokojne oddechy śpiących braci. Jeszcze w nim była wczorajsza rozmowa z Janem Długoszem. „To wszystko muszę zapamiętać na całe życie. Ale też muszę się od tych pouczeń uwolnić i iść własną drogą – jak to twierdzi mistrz Jan. Spotkać Pana Boga. Spotkać Pana Boga, który jest wszędzie – w gwiazdach, w wietrze, w nocy i w jasności dnia, w ludziach, i we mnie, we wszystkim co jest dobre, prawdziwe, uczciwe, miłosierne, cierpliwe, bo On jest dobrocią i prawdą”. Ale wracało mu to, co mistrz Jan podkreślał: „Tak się modlisz, jak żyjesz. Na taką cię modlitwę stać, na jakie cię życie stać”. I to go hamowało, powstrzymywało: „Bo jakież to moje życie jest, pełne grzechów i przewinień najrozmaitszych, niedoskonałości i zaniedbań”. Ale powracała zachęta do modlitwy. Mistrz Jan podkreślał – „Czym lepiej się modlisz, tym lepiej potem potrafisz żyć”. Przypominały mu się po kolei albo tłoczyły się jedne przez drugie pouczenia, zapamiętane zdania, uwagi wypowiadane przez niego kiedyś, jakby przy okazji, przypadkiem, na inną okoliczność, a na które jakimś sposobem zwrócił uwagę, zapamiętał, odnotował, przechował jak kolejny skarb na dalszą drogę. Jeszcze wciąż chciałby Jezusa zobaczyć: Jego twarz, Jego postać. Wciąż jakby nie chciał się godzić z tym, że Go takim nie zobaczy, że Jego głosu nie usłyszy. Nasuwała mu się natrętnie postać Pana Jezusa chodzącego po falach, zmartwychwstałego – z miniatury, w którymś z modlitewników królewskich. Rozgarniał te wspomnienia, te obrazy jak pływak liście na powierzchni jeziora, bo mu teraz tylko przeszkadzały. Uciszał się, uspokajał. Już nawet przestał zwracać uwagę na stukot swego serca, który szybko narastał. Szedł w siebie, nadsłuchując ciszy, wypatrując choćby promyka światła. I nagle ogarnęła go radość. Już chyba od chwili rosła w nim, ale jej nie dostrzegał. I nawet przestał powtarzać „Ty jesteś miłością”. Już nie potrzebował. Jeszcze się zrywał w nim strach przed tą niepojętą Potęgą, Ogromem, wobec której ginął jak proch wobec góry. Miał poczucie, że obecny jest przed świętością samą, która jest czystością kryształu, przenikającą go na wylot, przed którą nic się nie ukryje. Ale uspokajał się, bo wiedział, że stoi przed Miłością, że jest w Miłości zanurzony, że Miłość go wypełnia. Nawet nie przeszkadzała mu świadomość, jak jest niegodny tego, by tak stanąć twarzą w twarz, że mu nie dostaje do tego, by z Nim obcować jak z kimś najbliższym na świecie – tylko pozostawał jakiś żal, że są w nim złogi grzechu, które nie pozwalają zanurzyć się całkowicie w tej światłości. I radość, że to tak łatwo było, że nie było tak trudno stanąć przed Nim na wyciągnięcie ręki. Chciało mu się to płakać, to śmiać w tym uniesieniu. Ale bał się ruszyć, żeby jeszcze choć małą chwilę, żeby nie uronić nic z tego daru, żeby nie spłoszyć szczęścia. I trwać tak długo, jak długo tylko można. Jak długo serce potrafi, jak długo dusza wytrzyma. I gdzieś obok żal, że dopiero teraz przyszło takie odkrycie, że dopiero teraz odważył się tak Boga spotkać.
     Nagle usłyszał okrzyk, potem jakieś głosy, które go budziły jak ze snu.
     – To królewicz Kazimierz.
     Zwrócił ku głosom głowę. Już podbiegało dwóch strażników zamkowych.
     – A myśmy myśleli, że to jakaś pokutująca dusza.
     – Że to jakaś zjawa nieziemska.
     Tłumaczyli się, już uspokojeni i zadowoleni, choć jeszcze w głosach drżał strach.
     – To my polecimy do famulusa, niech otworzy katedrę.
     – Jakże to być może, że jaśnie pan Królewicz na zimnie przed zawartymi wrotami.
     – Nie, nie trzeba.
     – Nie wzielim łuczywa.
     – Bo noc jasna.
     – Bo i pan kasztelan zakazuje, żeby pożaru gdzie nie wzniecić.
     Tłumaczyli, mówili, byle mówić. Byle wygadać strach, który w nich wciąż jeszcze drżał.
     – Możecie iść na obchód. Ja już wracam do domu.
     Dźwignął się z klęczek z niejakim trudem. Schodził powoli po schodach odprowadzany spojrzeniami jakby wciąż jeszcze niepewnymi, czy to na pewno on, królewicz Kazimierz. Czy aby nie jakiś wilkołak upiór, wampir w niego przemieniony. Bo gdy już był do nich odwrócony plecami, w ostatnim momencie zauważył, że jeszcze na wszelki wypadek przeżegnali się ukradkiem.