Biblioteka





KOLEDZY W PRACY


     Patrzysz na swoich kolegów i swoje koleżanki w pracy. Znasz ich na pamięć. Wiesz, co kto powie, gdy cię zobaczy, jak się zachowa, znasz wszystkie ich zalety, wady, sposób bycia, grymasy, spojrzenia, uśmiechy, reakcje, odezwania, dowcipy, całą grę, taktykę. Wiesz, jak umieją cię podchodzić, atakować, głaskać, łagodzić, wyłudzać od ciebie to, co chcą uzyskać, zmuszać cię do ustępstw. Ale i ty wiesz, jak ich obłaskawiać, oswajać, uspokajać, wykręcać się od swoich obowiązków i spychać na nich, przekupywać ich drobnymi upominkami, wchodzić w porozumienia, układy z jednymi przeciwko drugim. Uważasz, że ich dobrze znasz – jak to czasem mówisz: nawet za dobrze. To oznacza w słowniku twoim zgraną kartę: nie masz się od nich czego więcej spodziewać, nie możesz na więcej liczyć, więcej oczekiwać.
     Prowadzisz z nimi swoją grę. Twoje: „dzień dobry”, „co słychać”, „jak się czujesz”, uśmiechy, uściśnienie ręki niewiele oznacza. To twoja codzienna maska, twój codzienny zestaw sloganów na powitanie. Seria nieszczerości. Chyba, że możesz sobie pozwolić, aby komuś okazać zimną, obojętną twarz, obojętnie kiwnąć głową – to ten, kto jest już zupełnie dla ciebie niegroźny, komu wypadły zęby, kogo wykończono, a kto się tobie kiedyś naraził. Ale gdy chodzi o tego, z którym się musisz szczególnie liczyć, wtedy rozjaśniasz swe oblicze w promiennym uśmiechu, podrywasz się do specjalnych uprzejmości, grzeczności. Poza tym – wszystkim prawie jednakowo. Dlatego „prawie”, żeby nikt nie mógł do końca odgadnąć, co ty naprawdę czujesz, co ty naprawdę myślisz. Przyzwyczaiłeś się do tego sposobu bycia, choć faktycznie czasem bardzo ci zawadza. Pod nim kryją się stare urazy, krzywdy, które ci wyrządził ten i tamten: pod twoim adresem powiedziane kiedyś złośliwe uwagi, ironia, krytyka, pominięcie twojej osoby w wyróżnieniach, nagrodach, oskarżenie przed twoim światem. Pamiętasz o tym wszystkim znakomicie, nawet całkiem świadomie bronisz się, by o tym nie zapomnieć, choć może upłynęło wiele czasu od tamtego wydarzenia. Nie zauważasz, że takie stanowisko zakłada, że ty jesteś i byłeś wobec twoich kolegów zawsze w porządku, że na tobie nie spoczywa żadna plama. Stosujesz metodę skreślenia: kto zawinił, przestaje istnieć w twoim życiu. Nie widzisz go, nie uznajesz, jest dla ciebie wciąż nieobecny. Ignorujesz go. Zaznaczasz to przy każdej okazji. W miarę upływu czasu powiększa się twoja lista ludzi, których skreśliłeś. Jakbyś nie dostrzegał, że taka droga prowadzi donikąd. Masz coraz mniej tych, z którymi utrzymujesz kontakt – coraz bardziej wokół ciebie robi się pusto. Aż nadchodzi próg prawie niedostrzegalny, kiedy przesuwasz wszystkich ludzi poza nawias swojej osoby. Już każdy ma u ciebie ujemny rachunek, każdemu masz coś do zarzucenia. Zostaje ci tylko niechęć do ludzi, zazdrość z powodu ich osiągnięć, zadowolenie w wypadku ich klęsk.
     Zamykasz się w kuli swojego cierpienia, doznanej krzywdy, niesprawiedliwości, która staje się kulą twojego lenistwa, wygody, zwolnienia się od odpowiedzialności – kulą twojego egoizmu i samolubstwa. Obszar zainteresowań przesuwa się poza twój zawód. Coraz mniej obchodzą cię sprawy twojego zakładu i to, co się w nim dzieje. To wszystko po prostu przestaje cię zajmować. Coraz bardziej wyobcowujesz się. Nie widzisz pracy, tylko stracone osiem godzin. Kończy się twórczość, zaangażowanie, entuzjazm. Kończy się współpraca, liczenie na drugiego, poleganie na jego słowie. Stajesz się automatem do załatwiania, nie widzisz kolegi, tylko człowieka, który zagraża twojej wolności, przeszkadza ci, zawraca głowę, trudzi, obarcza obowiązkami i odpowiedzialnością. Jedynie ważne są dla ciebie pytania: na ile cię to obciąży, czy przypadkiem zbytnio nie ucierpisz, czy się nie narazisz odmawiając mu. Pozostajesz wyłącznie w trosce o siebie samego, a kolegów odsuwasz na krańce twojego bytu, na margines twojej świadomości, umieszczasz na obrzeżu twojej osobowości.
     Jeżeli tak miałbyś żyć, jeżeli nie potrafisz inaczej, to odejdź stamtąd. Nie tylko nic tam nie wnosisz, ale swoją postawą niszczysz samego siebie i ludzi, z którymi się tam stykasz. Jeżeli chcesz pozostać, to musisz założyć, że twój zakład pracy to jest twój drugi dom. Trzeba żyć nawet z takimi ludźmi, którzy kiedyś wobec ciebie popełnili nietakt, niedelikatność, którzy ci dokuczyli – którzy wobec ciebie zawinili. Nie, nie chodzi o to, abyś był człowiekiem bez godności osobistej, byś im się rzucał na szyję, ale żebyś miał z nimi kontakt. To będzie kontakt inny – nie taki sam jak był. Już o ten punkt niższy: mniej przyjacielski; o ten punkt, który oceniłeś jako wyrządzoną ci krzywdę. Przebaczyć – to nie znaczy zapomnieć – bo zapomnieć się nie da. To znaczy żyć dalej razem: podjąć wspólną drogę, choć już nie na tej samej zasadzie. Przecież tu spędzasz przeciętnie osiem godzin na dzień. Nie możesz poruszać się pomiędzy kolegami spięty, węsząc atmosferę niechęci i uprzedzenia, pełen kompleksów, podejrzeń, że działają na twoją szkodę, że czyhają tylko na twoje potknięcie, fałszywy krok, błędną decyzję. Tak nic nie zrobisz. Przecież jesteś w stanie tylko wtedy coś przeprowadzić, jeśli masz choćby odrobinę nadziei, że zostaniesz zrozumiany, że twoja inicjatywa znajdzie poparcie. Jeżeli chcesz coś w życiu zdziałać – a przecież chcesz – musisz być rozprężony, nastawiony nie na obronę, ale na radosne dawanie. Nie traktuj swoich kolegów jak przeciwników. Nie myśl o nich „oni”, ale „my”. Choćby tak nie było, twój entuzjazm zwycięży. Nawet się nie spostrzegą, jak przestaną cię uważać za kogoś obcego, a uznają za swojego.