Biblioteka





JEST CZAS NA MAŁŻEŃSTWO…


                               kto miłości nie znalazł już jej nie odnajdzie 
                               a kto na nią wciąż czeka nikogo nie kocha 
                               martwi się jak wdzięczność że pamięć za krótka


                               miłość dawno przybiegła i uklękła przy nas
                               spokojna bo szczęście porzuciła ciasne
                               spróbuj nie chcieć jej wcale 
                               wtedy przyjdzie sama 

                                                                       (Jan Twardowski)


     Wszyscy przyznawali, że Anna jest cudowną dziewczyną. Inteligentna, oczytana, otwarta na wszystkie sprawy. Można z nią rozmawiać na każdy temat, każdym problemem żywo się interesuje. Dużo czyta, kocha muzykę, przepada za teatrem, zna się na filmie, świetnie jeździ na nartach, dobrze pływa, lubi wycieczki w góry. To, że wytrzymała, twarda, że potrafi żyć w prymitywnych warunkach, to wszystko jeszcze było nie to. Ale że jest autentycznie dobra, że wysłuchuje ludzi nie z grzeczności, ale się rzeczywiście angażuje w ich sprawy, że pomaga, opiekuje się, ratuje, prowadzi ich. Jej mieszkanie wciąż było pełne znajomych, przyjaciół. Nie w sensie dworca kolejowego. Przychodzili do niej ludzie pojedynczo, we dwóch czy we trzech. Czasem w większej grupie, żeby pogadać, żeby podjąć jakieś wspólne działanie, żeby się poradzić czy wyżalić, pogadać gdy smutno, posiedzieć, gdy samotnie. O każdej porze dnia. Czasem długo w noc. Przychodziły dziewczęta, przychodzili chłopcy. Kochali ją wszyscy, którzy przychodzili i jeszcze kilkudziesięciu innych.
     Gdyby tylko zechciała, mogła wyjść już sto razy za mąż. Ale ona wciąż „nie zachciewała”. Wszystkich ich jakoś kochała i nie mogła się zdecydować, z którym powinna się pobrać. Jeżeli nawet któregoś z nich widziała jako swojego męża, to żal jej było tych kilkudziesięciu, których musiałaby zostawić. A oni wciąż przychodzili i zdawało się, że tak będzie bez końca, że będzie tak to trwało przez całą długą wieczność. Przychodzili i proponowali małżeństwo. Prosili, błagali. A ona nie mogła się zdecydować, naradzała się z koleżankami i ze swoimi przyjaciółkami. A pomiędzy chłopcami nieraz dochodziło do scen zazdrości. Biegły lata. Niektórzy z jej przyjaciół decydowali się na małżeństwo z innymi dziewczętami. Czasem szczęśliwe, czasem nieszczęśliwe. Wtedy znowu przychodzili, żeby poradzić się, wyżalić, poskarżyć. Niektórzy z nich decydowali się opuścić miasto w celu znalezienia innej pracy, w celu oderwania się od Anny, od tej sytuacji wyczekiwania bez końca i niepewności. Czasem były te wyjazdy szczęśliwe, czasem nieszczęśliwe, wobec tego znowu przyjeżdżali, żeby się uspokoić, żeby gorycz, która w nich się nagromadziła, ustąpiła pokojowi, który Anna dawała.
     I tak mogłoby być do końca świata, tylko że Anna też jest człowiekiem i jej lata coraz szybciej zaczęły biegnąć. W pewnym momencie opamiętała się i stwierdziła, że przecież ona zawsze chciała założyć rodzinę i mieć gromadkę dzieci. Ale opamiętała się już za późno. Zaczęła się rozglądać wokół siebie i stwierdziła zaskoczona, że właściwie nie bardzo jest z kim zakładać rodzinę. Chłopcy albo się pożenili, albo poodjeżdżali w daleki świat. Pośród tych, którzy by wchodzili w rachubę, był jeden z dawnych żelaznych adoratorów, którego i ona zawsze bardzo lubiła. Teraz, gdy sobie zadała pytanie, kogo z tych pozostałych chciałaby mieć za męża, odpowiedziała sobie: Adam. Tylko że Adam jest od kilku lat we Francji. Wszystko to wyglądało jednak tym bardziej realnie, że jego mama od dawna Annę wytypowała na żonę swojego syna. Zwłaszcza w ostatnich latach. Nie przypadkiem, ponieważ Adam jakoś się zmienił. Coś się zaczęło z nim źle dziać. Z samotności czy z tęsknoty za krajem czy za Anną. Nie mógł nigdzie zagrzać miejsca. Nosiło go po świecie. Wobec tego Anna powinna nim się zająć, uratować go. Ale o tym ostatnim Anna miała się dopiero dowiedzieć z czasem. Na razie mama organizowała wyjazd do Francji. I tak się też stało. Doszło do spotkania po latach. Na początku było wszystko dobrze, prawie jak w bajce. A więc dobre hotele i dobre jedzenie, i dobre rozmowy. „Tyle lat”. „Co ty, co ja przez te lata”. Pokazywanie kraju i znajomych. Wycieczki. Dopiero po paru dniach okazało się, że właściwie nie wiadomo, jak z Adama miejscem pobytu, bo Adam tęskni za krajem, ale zdążył się przyzwyczaić do Zachodniej Europy. Że nie lubi jeździć pociągiem i pisać listów, że prześladuje go mnóstwo dolegliwości i z dawnego alpinisty zostało niewiele. Czy to ten Adam, czy to nie ten. Przecież kochała Adama, czy jednak mógł się człowiek aż tak zmienić. Ale oczywiście Anna to jest Anna, ona jest zdolna poświęcić się człowiekowi bez reszty, opiekować się nim, spróbować postawić go na nogi. Jest gotowa opuścić kraj i zamieszkać z Adamem we Francji. Albo też przyjąć go w Polsce. Ale najpierw on musi się zdecydować – Francja czy Polska.
     Rozstrzygnięcie nie zapadło. Anna wróciła do kraju. Pisze w dalszym ciągu do niego listy. Niestety, on jest nadal niepiśmienny. Matka organizuje kolejne spotkanie, które miałoby być równoznaczne z zawarciem małżeństwa. Anna tłumaczy, że to za wcześnie. Co będzie dalej? Pożyjemy, zobaczymy.
     Gdyby mnie spytali, co mają robić, chyba powiedziałbym: Niech się i pobiorą, ale najlepiej, jeżeli Adam zostanie we Francji, a Anna w kraju. Raz w roku na wakacje letnie niech Adam przyjeżdża do Anny, a na wakacje zimowe Anna do Adama. Na następny rok odwrotnie. Będą sobie chodzili w lecie nad brzegiem morza. W piękne dni, gdy woda będzie dostatecznie ciepła, będą mogli trochę popływać. W zimie zamieszkają gdzieś w górach, w jakimś wynajętym pokoju czy pensjonacie. Z tym, że z biegiem lat będą musieli uważać w lecie coraz bardziej, by im nie zaszkodziło ostre słońce, by im chłodna woda nie pogłębiła reumatyzmu. Jeszcze teraz mogą trochę pojeździć na nartach, ale w niedalekiej przyszłości trzeba im będzie ograniczyć się tylko do spacerów i do korzystania z kolejek górskich.
     Piszę to ze smutkiem. Bo przecież Anna mogła być cudowną matką. A Adam, myślę, że byłby dobrym ojcem.
     Jedno jest ważne w tym całym ludzkim opowiadaniu. Pięknie to formułuje Stary Testament: „Jest czas siania i czas zbierania, jest czas radości i czas płakania, jest czas budowania i czas burzenia”. W tym miejscu można by dodać: jest czas zawierania małżeństwa i czas rodzenia dzieci, jest czas starokawalerstwa i staropanieństwa. Ten czas określa nie tylko biologia, ale i psychologia – rozwój osobowości człowieka. Innymi słowy, jest czas, kiedy człowiek jest przygotowany do zawarcia małżeństwa, do złączenia się z drugim człowiekiem, do stanowienia z nim jedno. Potem, gdy ten czas minie, jest już bardzo trudno. To już nie są partnerzy zdolni do założenia rodziny: do zbudowania wspólnego domu, ale to już tylko stary kawaler i stara panna. Już nie potrafią psychicznie stworzyć „my”. Już są za starzy na to. To znaczy zbyt uformowani, zbyt skrystalizowani. Nawet gdyby bardzo chcieli, to już jest prawie niemożliwe. Czas dojrzałego kształtowania swoich osobowości przeżyli osobno, w różnych środowiskach. I jest to prawie niemożliwe, by się takie małżeństwo udało. Chociaż… czasem się dzieją cuda.