Biblioteka





OPĘTANI SPRAWĄ


            Kocham cię w kapeluszu i w berecie. 
                    W wielkim wietrze na szosie i na koncercie. 
                            W bzach i w brzozach, i w malinach, i w klonach. 
             I gdy śpisz. I gdy pracujesz skupiona. 

                                                                    (K. I. Gałczyński)


     Siedzę na fotelu w kuchni. Fotel to takie wielkie słowo określające „bądź co” skrzypiące, na którym siedzę. Dom – zajazd dla wszelkich bezdomnych, którzy w drodze dokądś nagle dzwonią o każdej porze dnia i nocy, gdy okazuje się, że nie mają gdzie głowy skłonić. Róża krząta się przy kredensie i gada bez przerwy do siebie, do mnie. Podejrzewam, że gadałaby nawet wtedy, gdyby mnie nie było, a że jestem, to tym lepiej dla niej i dla sprawy. Szuka czegoś, żeby mnie nakarmić, chociaż wcale nie jestem głodny. Ale jeżeli ona uważa, że „muszę być głodny”, to niech tak będzie. Wcale nie bronię się, bo widzę, że chce mi sprawić jakąś radość. Narzeka na siebie i na Franciszka, że nic w domu nie ma do jedzenia, że wszystko już wyszło z okazji ostatniego najazdu większej partii gości. Telefon. Koleżanka gdzieś z północy znalazła się akuratnie w tym mieście i pyta, czy jest miejsce do spania. Róża odpowiada, że jest, ale niech posiedzi tam, gdzie siedzi, jeszcze godzinę, bo tu jest w tej chwili gość, ks. Maliński, i ona nie miałaby dla niej za dużo czasu, a chce teraz spokojnie chwilę pogadać. Właściwie nie pogaduje, tylko dalej monologuje, ale niech tak będzie. Braki w lodówce to tylko interwał w tym wszystkim, o czym mówi, a mówi to, czym żyje, co ją interesuje, co jej się nie podoba, co chce zmienić.
     Pobrali się na zasadzie dwojga wariatów. Na zasadzie dwojga ludzi opętanych Sprawą. Dążących do reformy tego świata. Nie bardzo nawet mogę się połapać w tym, o co jej – o co im – chodzi. Ale to wiem dobrze, że nie podoba im się bardzo wiele. W obecnej sytuacji politycznej, ekonomicznej, kulturalnej ich środowiska, kraju, świata. Można powiedzieć, że są zbuntowani. Ale tym buntem najcudowniejszym, buntem przeciwko każdej głupocie, nonsensom, brakowi logiki. Buntem przeciwko „jakoś to będzie” – bierności, oportunizmowi. Buntem przeciwko wszelkiej krzywdzie czy to poszczególnych ludzi, czy jakiegoś narodu – niezależnie od tego, pod którym południkiem czy równoleżnikiem się znajduje. Chcą stworzyć nowy świat, gdzie byłaby sprawiedliwość. Gdzie panowałaby zawsze przyjaźń ludzka. Gdzie trwałby wciąż pokój, gdzie człowiek człowieka się nie boi, gdzie nikt się niczego nie boi. Gdzie człowiek nie jest jak zwierzę, które troszczy się tylko o to, by się najeść, wyspać. Wybierają się właśnie do teatru, bo coś tam naprawdę bardzo ważnego jest do zobaczenia, bo wreszcie ktoś się odważył – już nie pamiętam na co. Dzwoni do pracy do Franciszka, bo przecież już miał być w domu od godziny, dlaczego dotąd go nie ma. Okazuje się, że ktoś przyjechał z prowincji. Jeżeliby go nie załatwił, tamten musiałby do jutra zostać w mieście. A więc jeszcze chwilkę, już wraca. O teatrze pamięta. Ale jak się nie uda, to może jutro. Jutro niemożliwe, przecież zjeżdża się cała grupa tych ludzi z północy.
     – Jak potraficie w takim kołowrocie żyć?
     – To tylko na pozór tak groźnie wygląda. Na szczęście mamy osobne wejście do tej naszej kuchni i do tego pokoiku. Tak że tamten duży pokój oddajemy do dyspozycji gości.
     Przychodzi Franciszek. Wychudł jeszcze chyba trochę, a może tylko mi się tak wydaje. Twarz intelektualisty, jak zawsze dobra, ale ubranie byle jakie, wygląda jak robotnik portowy. Mówi niewiele.
     – Dlatego ja mówię za niego i za siebie – wyjaśnia Róża.
     Patrzę na nich, słucham ich i jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Może tak trochę będzie w niebie. Spotkać takich ludzi jak oni, mieć takich przyjaciół. Patrzeć z bliska na nich, uczestniczyć choćby tylko trochę w ich życiu. Czy może być bardziej cudowne małżeństwo na świecie. Dosłownie cudowne. Dwoje ludzi, których łączy po pierwsze miłość do siebie, a po drugie – Sprawa. A właściwie nie ma po pierwsze i po drugie. Bo przecież i dlatego się kochają, że są oddani Sprawie. To zaangażowanie się w sprawy ludzi i świata czyni ich tak wspaniałymi, takimi godnymi miłości. Chcą przeżyć życie swoje małżeńskie, osobiste, w służbie wielkich idei. Idą razem ramię w ramię ożywieni tymi samymi twórczymi zamiarami. Chcą budować nowy, lepszy świat oboje razem. Chcą mieć dzieci – jak najwięcej, jak mówi Róża – i wychować je, ukształtować je według tych przekonań, które w sobie noszą.
     Jakież to dalekie od jakiegoś uwijania sobie gniazdka, „w którym ma być nam dobrze”. Jakież to dalekie od tego szczelnego zamykania drzwi za sobą, „żeby nam nikt nie zakłócił spokoju, nie zburzył naszego szczęścia”. Ot, takie dwa wróbelki, wciąż dzióbkami złączone ze sobą, a tiu tiu tiu, a tiu tiu tiu – wpatrzeni w siebie i niewidzący poza sobą świata ani niechcący go widzieć. „A to katarek, to go zaraz wyleczymy, a to kichanie, a to kaszelek, to prędziutko ziółka i do łóżeczka pod cieplutką kołderkę. I natychmiast mleczko z miodkiem, i okładzik na czółko, temperaturkę zmierzymy”. I ostrzeżenia, i nauki: „żeby moje skarby bardziej uważały na siebie, żeby się tak nie przepracowywały. Bo to tacy niedobrzy ludzie, którzy by tylko mojego Misiaczka wciąż starali się wykorzystywać, wciąż by chcieli, aby mój Misiaczek tylko dawał z siebie i dawał, a nic za to sami nie dają ani się nie umieją odwdzięczyć. Nie trzeba się tak przepracowywać. Nie trzeba się tak przemęczać. Trzeba brać przykład z innych ludzi, którzy są na wysokich stanowiskach, biorą wiele pieniążków i udają, że pracują. A ja muszę pilnować, żeby i dla mnie coś zostało. Gdyby nie to, że mój Misiaczek musi pieniążki do domu przynosić, to nigdy bym go do żadnej pracy nie puściła. Siedzielibyśmy w naszym domku, chodzilibyśmy na spacerek. Potem twoja Kicia zrobiłaby swojemu Misiaczkowi obiadek, potem byłaby mała drzemka, potem patrzylibyśmy w telewizor nasz kolorowy”. I tak bez końca. Jeszcze tu podusia, jeszcze tam lampka z różowym abażurkiem, jeszcze ładny dywanik przed łóżkiem, jeszcze kolorowy obrazek na ścianę, jeden tu i jeden tu. Żeby mięciutko, żeby cieplutko, żeby tylko dla nas.
     Jak długo tak można. Dobrze, jeszcze kominek, jeszcze dwie szable nad kominkiem, jeszcze wygodny fotel. Jeszcze ciepłe bambosze. I co dalej. Kto to wytrzyma. Przecież to nieludzkie. Jeżeli takie małżeństwo potrafi się ostać, to prawdziwy cud. Bo normalnie, wcześniej czy później, jedno albo drugie powie: Mam tego dość – i ucieknie z tego świata.
     Dopiero patrząc na wymiary małżeństwa Róży widać, jak takie myślenie jest drobnomieszczańskie, małe, ciasne i niebezpieczne. Bo przecież można być naprawdę zjednoczonym tylko przez wielkie sprawy, tylko tam, gdzie jest wielki rozmach, szerokie perspektywy, wychylenie się do przodu w ciągłej twórczości, gdy się jest w drodze. Tylko wtedy jest się wielkim, tylko wtedy będzie się kochanym.
     I w ten sposób powracamy do źródła miłości, jakim jest zachwyt, oczarowanie drugim człowiekiem. Tak to już jest, że kocha się człowieka dla jego wielkości. Bo miłość ma u swojego źródła zawsze podziw. Tym większy podziw, im większy czyn, im większa mądrość, im większe serce. Jeżeli z czasem okazuje się, że za wszystkimi pozorami kryła się odwaga. Jeżeli życie wykazuje, że wielkim słowom towarzyszy na co dzień pracowitość. Jeżeli w miarę upływu lat nie gaśnie, ale sprawdza się wielkość człowieka, to i miłość nie tylko trwa, ale rośnie. Bo choć piękność zewnętrzna przeminie, bo choć siły fizyczne osłabną, to na końcu okazuje się, że to, co się naprawdę liczy, to jest piękność duszy człowieka.
     Już wychodzę od Róży i Franciszka. Chociażbym u nich został nie wiem jak długo. Nie chcę przeszkadzać, nie chcę ich zatrzymywać w biegu. Ale obiecuję sobie, że wrócę znowu, żeby choć na moment zagrzać się w cieple ich domu. Bo oni nie tylko innym umieją dać szczęście, innym służyć, o innych się troszczyć, innych szanować, ale i tacy są dla siebie nawzajem.