Biblioteka





DBAĆ O SIEBIE DLA NIEGO


                   Pyłem księżycowym być przy twoich stopach,
                   wiatrem przy twej wstążce, mlekiem w twoim kubku, 
                   papierosem w ustach, ścieżką pośród chabrów,
                   ławką, gdzie spoczywasz, książką którą czytasz.
                                                                 
                                                                   (K. I. Gałczyński)


     Jestem w samochodzie, odwozi mnie młode małżeństwo. Dawałem im ślub przed paroma laty. Jest już dość późno. Ciemno. Trudny wyjazd z miasta. Za kierownicą Franciszek, który – jak Róża twierdzi – ma znakomitą zdolność orientacyjną w terenie, „trzyma mapę na kolanach, jedzie stówą po polnych drogach i zawsze trafi”. Na pewno i tym razem nas dowiezie. Róża zajmuje miejsce na tylnym siedzeniu, ale to jej nie przeszkadza mówić bez przerwy.
     – O czym ksiądz teraz pisze?
     – Na temat miłości między chłopcem a dziewczyną.
     – Niech ksiądz napisze i o tym, że musi istnieć także jakaś miłość własna. Tak u żony jak u męża. – Róża mówi to tak spontanicznie, jakby była przygotowana, jakby na taką okazję czekała od dawna.
     – Co masz na myśli?
     – Moja mama wciąż nam powtarzała, że powinniśmy kochać bliźniego i nie pamiętać o sobie. I ona też tak rzeczywiście żyła i żyje. A tymczasem musi to być inaczej. Ja muszę siebie kochać.
     – Jak to rozumiesz?
     – Muszę dbać o to, by być piękna, zgrabna, wysportowana. To gdy chodzi o ciało. A jeżeli chodzi o ducha: muszę być mądra, inteligentna, żywa, otwarta. Muszę się – to jest najważniejsze – muszę się wciąż rozwijać. Bo cóż to jest miłość. Bo co to znaczy, że ja go kocham. To znaczy również, że ja muszę się o to starać, aby on mnie mógł kochać, aby miał mnie za co kochać. Inaczej mówiąc, ja muszę go sobą ubogacać – moim pięknem: pięknem mojego ciała i mojej duszy. Choć nie chciałabym tak rozróżniać i dzielić siebie na ciało i na duszę. No, ale wszystko jedno. W każdym razie, jeżeli jestem cała jego, to on musi mieć ten dar jak najpiękniejszy.
     – Masz w pełni rację. Ale ja myślę, że twoja mama dokładnie to robiła, o czym ty w tej chwili mówisz.
     – Tak, ale żeby nie było nieporozumień, trzeba to bardzo a bardzo wyraźnie określać. Wiem z własnego doświadczenia, że łatwo jest popaść to w jedną, to w drugą skrajność.
     Róża wciąż nachylona w kierunku mojego fotela i swojego męża, mówi nie głośno, ale dynamicznie – tak jaka ona już jest.
     Wyjeżdżamy wreszcie na wolną przestrzeń autostrady, a ja mam przed oczami mamę Róży: wciąż bardzo młoda, smukła, z blond włosami gładko zaczesanymi, które spływają jej na ramiona. Dom wciąż pełen przyjaciół, którzy zawsze tu mieli przystań. I ona ich goszcząca. Przypominają mi się rozliczne wieczory spędzane w ich domu. Nie pamiętam żadnego wystawnego przyjęcia, tylko zwyczajne posiłki, jedzenie wyciągane z szafy albo z lodówki – przez mamę Róży, przez dzieci. I rozmowy, rozmowy, rozmowy, bo one przecież były najważniejsze. Róża wciąż mówi:
     – Muszę dbać o siebie dla mojego ukochanego człowieka. Po to, żebym mu jak najwięcej przynosiła. Swoim pięknem, swoją mądrością. Ale trzeba uważać, bo bardzo łatwo popaść w zwyczajny egoizm. Na pozór to tylko jeden krok od tego, aby żądać tylko podziwu, uwielbienia, noszenia na rękach. A naprawdę to nie jest jeden krok, ale ogromna przepaść. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Boże, jak dobrze znam te primadonny, narzekające na to, że są niedoceniane przez mężów, że nie są traktowane z należną czcią, że wyświadczyły taką łaskę swojemu mężowi, decydując się go poślubić.
     Słucham tego, co mówi Róża, i przypominają mi się natychmiast brzydkie, pretensjonalne kobiety, źle podmalowane, z papierosem w ręku lub bez papierosa, mówiące o swojej fatalnej decyzji.
     Róża ciągnie dalej:
     – Tylko zaznaczam: ja nie rozumiem słowa „kocham” w czasie przeszłym. Nie ma „kochałam”. Jeżeli kocham, to już na zawsze. Owszem, można mówić „zakochałam się”, „byłam taka zakochana”. Ale „kocham” ma tylko czas teraźniejszy. To znaczy być nastawionym całkowicie na tego drugiego człowieka, z pragnieniem, żeby właśnie on mi choćby jedno słowo powiedział, że cieszy się, że ja ładnie wyglądam, że mu pomagam, że wnoszę coś w jego życie, że dzięki mnie uzyskuje nowy kąt widzenia, nową optykę. Bo chociażby cały świat leżał u moich nóg, to wszystko nic nie jest warte wobec jego słowa uznania i podziwu.
 Przypomina mi się nagle podobnych parę zdań usłyszanych niedawno, nawet już wiem od kogo: od starej już kobiety. Mieszka samotnie w za dużym, pustym już domu ze swoim o wiele od siebie starszym mężem: „A on nigdy nie spytał się o moje zdanie na jakikolwiek temat”. Słucham, co mówi Róża, a przez pamięć przelatują mi obrazy kobiet młodych i starych, zaniedbanych, nieporządnych, niechlujnych, nieuczesanych, grubych, za grubych, objadających się ciastkami, lodami, kobiet ubranych okropnie, chodzących okropnie i wciąż pełnych pretensji, że je mąż zaniedbuje, gorzej: że mąż nie pilnuje domu, gorzej: że mąż ją chyba zdradza, gorzej: że mąż ma kochankę. A ślubował. „A czy pani go naprawdę kocha?” Co to znaczy kochać. Słucham Róży, a przez głowę przelatują mi rozmaite obrazy mężczyzn młodych, starych, nieogolonych, w brudnych koszulach i pomiętych spodniach, śmierdzących papierosami z niemytych ust, wracających do domu w stanie nietrzeźwym; awanturnicy, krzykacze, którzy potrafią na swoją żonę podnieść rękę. Bo ona mnie nie kocha, nie dba o mnie, nie słucha mnie, zaniedbuje dom, unika mnie, nie chce ze mną współżyć, brzydzi się mnie. „A czy pan ją naprawdę kocha?” I myślę, że Róża ma rację, choć tak paradoksalnie sformułowała swoją tezę.
     Co to znaczy miłość. To znaczy również: Dbać o siebie z miłości dla ukochanego człowieka. Dbać o siebie, troszczyć się o siebie, pielęgnować siebie, rozwijać, gimnastykować się, opalać się, kształcić się, rozwijać się z miłości dla męża, dla żony. Bez tego „z miłości dla” jesteśmy w czystej samotności. „On mnie nienawidzi, bo jestem za mądra. Faktycznie mam już sukcesy. Mam nazwisko. Jestem samodzielna”. Dochodzą do mnie skądś te zdania. Dopiero po głosie rozpoznaję, kto to mówił. Dopiero głos przywodzi mi na pamięć piękną Ewę. Samodzielna, inteligentna, pewna siebie. „Ja na początku taka nie byłam. Ot, kopciuszek od mycia garnków. A nade mną istniał on. On gadał, gadał, gadał bez końca, a ja miałam go podziwiać z otwartą buzią. I wreszcie się obudziłam. Zabrałam się do roboty. I jestem, kim jestem”. Stara panna przy starym kawalerze, który ją nazywa żoną. Może gdzieś na początku intencją pracy, którą podjęła, było to: z miłości do męża – „aby on mnie bardziej wreszcie – czy: naprawdę – pokochał”. Może. Jeżeli tam na początku był choćby jakiś płomyk miłości. Ale on to odrzucił. On tego nie potrzebował. On tego nie chciał. Odebrał to jako zagrożenie dla siebie. – Ona ma mnie i tylko mnie podziwiać. To jej zadanie. – Chyba tak można by określić jego stanowisko. „On zawsze nienawidził tej mojej nauki, tak jak teraz nienawidzi tego stanowiska, które mam”. On tańczy wokół niej jak ten indyk z rozpostartym ogonem, ale tylko dlatego, że potrzebuje podziwu, aby zadowolić swoją obłędną ambicję. Potrzebuje niewolnicy, która na klęczkach, ze złożonymi rękami podziwiałaby go.
     I chyba Róża ma rację. Trzeba wyraźnie nazwać rzecz po imieniu. Bo jest jakieś niebezpieczeństwo w tym nastawieniu, aby troszczyć się o drugiego człowieka, służyć mu, wyczuwać jego potrzeby, wychodzić mu naprzeciw. I jeszcze chwila a staniemy się służącymi u swojego pana. Mieszkanie idealnie zadbane, wypucowane, wyglansowane, wymyte, wyszorowane, z lśniącymi podłogami, z trzepanymi, odkurzanymi wciąż dywanami, z oknami jak kryształ górski, uporządkowane, wymalowane, z punktualnym obiadkiem, z przemyślanymi posiłkami, z błyskawicznie zmywanymi naczyniami, z czyściutką, wymaglowaną, wykrochmaloną, wyprasowaną bielizną pościelową i osobistą. I twórca tego raju – zdarta żona, harująca od rana do nocy i w nocy, żeby zdążyć, żeby nastarczyć, żeby przygotować. Nie ma czasu dla siebie. Nie ma czasu na fryzjera, na krawcową, na spanie, na książkę, na teatr, na przyjaciół. Przywiązana do swojego kieratu, który sobie ustawiła. Zgodziła się na funkcję służącej, a nie partnerki w miłości. Może to nawet prostsze, może to nawet wymaga mniejszego wysiłku. Zresztą może być całkiem odwrotnie. To chłopiec stanie się służącym, a jego dziewczyna jego panią do wydawania poleceń. To on będzie zaharowany, zalatany, zagoniony do wszelkiej czarnej roboty. A ona będzie ta do wyższych stworzona rzeczy. Ale jak to niebezpieczne dla miłości. Bo wtedy on nie ma z kim pogadać, poradzić się, usłyszeć rozsądne zdanie. Z góry wiadomo, że u niej, u niego, nie ma co szukać inspiracji, pobudzenia, bo ona się zna jedynie na tym, jaką przyprawę dać do zupy, bo ona wie tylko, gdzie kupić smaczny chleb. A na to, żeby pogadać, zastanowić się, znaleźć duchowe wsparcie, trzeba iść do innych domów, do innych ludzi.