Biblioteka


OKRES BOŻEGO NARODZENIA
Ofiarowanie Jezusa w świątyni



Ofiarowanie Jezusa w świątyni

     Po czterdziestu dniach udała się wraz z Józefem i Dziecięciem do świątyni, aby, tak jak obyczaj każe, ofiarować Dzieciątko Bogu. Nigdy nie lubiła miasta, tym bardziej teraz. Owszem, ciekawili Ją ci barwni ludzie z całego świata, przewalający się jak zawsze przez świątynię. Ale z drugiej strony nie znosiła tłumów anonimowych, obojętnych sobie czy nawet niechętnych. Raził Ją – przyzwyczajoną do ciszy wiejskiej – hałas, który wciąż wisiał nad tym zbiorowiskiem. Poza tym zbyt wiele rzeczy przeszkadzało Jej czy nawet wręcz Ją drażniło. Nigdy nie mogła się z tym pogodzić, że na terenie samej świątyni toczy się handel owcami, cielętami, pieniędzmi – albo jest coraz gorzej pod tym względem, albo tylko mnie się tak zdaje – myślała.
– Prawda, że chyba tak dawniej nie było? – spytała Józefa.
– Chyba nie – odpowiedział zgodnie.
Kupili parę gołębi, aby je ofiarować Bogu, i zaczęli się przeciskać przez gęsty tłum w stronę wejścia do świątyni. Była już w samej bramie, gdzie ścisk największy. Skupiła się na tym, by przenieść spokojnie Dziecko. Przytulała Je do siebie, wypatrywała pilnie luki w rzece pielgrzymów. Wysilała cały swój spryt, by niepotrącona wejść do wnętrza. I udało się Jej. Wyprysnęła z tego strumienia ludzkiego i znalazła się w ogromnym wnętrzu świątyni pełnym przyjemnego mroku, orzeźwiającego chłodu. Niewiele widziała oczami oślepionymi ostrym oświetlającym krużganki słońcem, gdy nagle wyrósł przed Nią, zastępując Jej drogę, ogromny starzec. Wpatrywał się jak urzeczony w jej Syna. Ujrzała z przerażeniem, jak wyciąga ręce po Jej Dzieciątko. W pierwszej chwili pomyślała, że to szaleniec. Krzyknęła:
– Józef! – i chciała uciekać. Ale nogi Jej się ugięły ze strachu. Pełna rozpaczy spojrzała jeszcze raz na niego, chcąc prosić o litość i wtedy zobaczyła jego oczy: oczy pełne zachwytu i twarz rozjaśnioną uśmiechem. – Nie, ten człowiek nie zrobi Jezusowi krzywdy. – Pojawił się zresztą Józef, który chyba tę całą scenę obserwował z boku, a teraz skłoniwszy się starcowi, oddawał Dziecko w jego wyciągnięte ręce. – Kto to może być? – Nie. Takiej czułości, takiej miłości nie widziała u żadnego człowieka, który witał się z Jej Dzieckiem. Tylko kto to może być. Jakiś daleki ich krewny, którego oni nie znają, ale który ich zna?
On wciąż się jeszcze wpatrywał bez słowa w twarz Dziecka, które spało spokojnie w jego ramionach. Po chwili przerwał to milczenie i zaczął mówić. Nie do Niej i nie do Józefa, tylko trochę do siebie, trochę do Jezusa, trochę do Boga. Modlił się. Trzymając Dziecko, mówił, a właściwie śpiewał w jakimś uniesieniu:
– Teraz, o Władco, pozwól odejść słudze Twojemu w pokoju, według Twojego słowa. Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie, któreś przygotował wobec wszystkich narodów. Światło na oświecenie pogan i chwałę ludu Twego, Izraela.
Naraz zwrócił się do nich i pełen powagi zaczął mówić tonem i słowami, jakimi się chyba posługiwali dawni wieszcze i prorocy:
– Oto Ten jest przeznaczony na upadek i na powstanie wielu w Izraelu i na znak, któremu sprzeciwiać się będą.
Z kolei, patrząc w Jej oczy – jakby Ją dopiero teraz zobaczył – mówił dalej swe proroctwo:
– A Twoją duszę miecz przeniknie, aby na jaw wyszły zamysły serc wielu.
Nie rozumiała, co on ma na myśli. Ale co do jednego była przekonana: że Jezus nie będzie dla Niej źródłem cierpień. Gdy się ma takiego Syna, co się może złego stać.
A tymczasem starzec Symeon jakby zakończył coś, co miał do spełnienia. Oddał Jej z powrotem Dziecko. Na jego twarz wrócił uśmiech i z tym dobrym uśmiechem zaczął im tłumaczyć:
– Kiedyś prosiłem Boga o jedną łaskę: żebym mógł zobaczyć na własne oczy Mesjasza. I właśnie dzisiaj od samego rana wiedziałem, że Go spotkam i że mam w tym celu przyjść do świątyni. I gdy zobaczyłem Ciebie z Dzieciątkiem na ręku, wiedziałem, że to jest Ten, na kogo czekałem.
Była tym wszystkim oszołomiona. Tym bardziej że właśnie teraz podeszła do nich Anna – prorokini. Tak przynajmniej wszyscy nazywali tę starą kobietę: córkę Fanuela z pokolenia Asera. Annę znała od lat – kto by jej zresztą nie znał. Służyła w świątyni całe swoje życie. Była mężatką, ale po siedmiu latach małżeństwa, gdy zmarł jej mąż, oddała się na służbę świątyni. I właśnie teraz wyciągnęła nad Dzieckiem swoje ręce i zaczęła Mu błogosławić. Nigdy jej takiej nie widziała. Oczy uniesione w zachwycie, jakby w niebiańskim natchnieniu. I słowa. Słowa pełne najwyższych pochwał, uwielbień, hołdów. – Chyba tak ostatni raz błogosławił Jakuba jego ojciec – pomyślała.
Słuchała tych błogosławieństw ze wzruszeniem. Nie zwracała uwagi na małe zbiegowisko gapiów, które ich otoczyło. – Niech Mu dobrze życzą, niech wypraszają dla Niego łaski u Boga, żeby żył szczęśliwie.

Wróciła z ulgą do Betlejem. Zmęczyła Ją ta wyprawa do Jerozolimy i pobyt tam ponad Jej wszelkie oczekiwanie. Nie spodziewała się, że jest aż tak osłabiona. Przekonała się, że jeszcze nie jest z Nią całkiem dobrze. Po tej drodze trochę przerażała Ją myśl powrotu do Nazaretu. Wiedziała, że Józef Ją pilnie obserwuje, że ocenia Jej możliwości pokonania drogi do domu. Gdy rozmawiała na ten temat, Józef wciąż uspokajał Ją, że jeszcze czas o tym mówić, że Dziecko musi nabrać sił.
Wcale nie spieszyła się do Nazaretu. Dobrze im było w Betlejem. Zajmowali teraz jedną z najlepszych izb w gospodzie. Żona gospodarza otaczała ich nabożną wprost czcią. Była dumna, że takie Dziecko urodziło się u niej. Odwiedzającym i wypytującym o szczegóły tego wydarzenia niechętnie wspominała, że narodzenie odbyło się w stajni. Zaraz potem tłumaczyła długo i szeroko, że oni przyszli w nocy, gdy już wszyscy spali, że dom był zajęty i przecież nie mogła nikogo wyrzucić z jego izby.
A ludzie wciąż napływali. Stałymi gośćmi, prawie domownikami, byli pasterze. Tak ci, którzy pojawili się w tę wielką noc, jak ich towarzysze i rodziny. Opowiadanie o cudownym widzeniu zataczało coraz szersze kręgi. Nie mogła się wybronić od darów, jakie ludzie znosili. Rozdawała między biednych, którzy nauczyli się przychodzić do Niej po jałmużnę, i potrzebujących, których sama odkryła w pobliżu.