Biblioteka


Szymon Piotr 4



Obserwował pilnie, w jaki sposób Jan spełni jego polecenie. Widział, jak on nagle spoważniał. Najwyraźniej zrozumiał, o co chodzi. Docenił wagę tego polecenia. Na jego twarzy odbiło się skupienie. Wciąż jeszcze milczał. Minuty płynęły. Nagle, prawie od niechcenia, opierając się na piersiach Jezusa, spytał Go szeptem:

– Panie, kto to jest?

Usłyszał, że Jezus po chwili zastanowienia również szeptem odpowiada Janowi:

– To ten, któremu podam umoczony w winie kawałek chleba.

Prawie mu się wierzyć nie chciało, że Jezus tak łatwo zgodził się na prośbę Jana. A On już zamaczał chleb. – Komu teraz poda? Żeby tylko się nie rozmyślił. – Patrzył w najwyższym napięciu na rękę Jezusa. Przez moment gotów był wierzyć, że Jezus jemu, Piotrowi, ten chleb poda, ale On jednym ruchem nachylił się nad stołem i podał chleb Judaszowi.

Ach, to ty, łotrze. – Jakby mu spadł kamień z serca. – Tyś mi się nigdy nie podobał. Już ja cię jutro przypilnuję. Dobrze, że wiem. – Teraz dopiero zaczął sobie kojarzyć rozmaite szczegóły dotyczące Judasza: do roboty się nie spieszył; apostołowania unikał. – Albo choćby to jego drwiące uśmiechanie się – co mnie zresztą doprowadzało do szewskiej pasji. – Niby był jednym z Dwunastu, a właściwie stał wciąż na boku, nie uczestniczył w życiu grupy. Jak ktoś obcy. – Że ja byłem takim osłem. Że go też wcześniej nie przejrzałem. Już mi nie uciekniesz. Ja już cię przypilnuję. Zdrajcy między sobą nie będziemy hodować. Tak nie będzie. – Korciło go, żeby to komuś powiedzieć. Z trudem zmuszał się do milczenia. Wiedział, że tego nikomu nie może przekazać ani teraz, ani potem.

Nagle poczuł wzrok Jezusa na sobie. Odniósł wrażenie, jakby Jezus dopiero teraz zorientował się, że Jan działał na polecenie jego, Piotra, i żałuje, że odkrył przed nimi obydwoma tajemnicę; może przeląkł się, aby nie doszło do jej rozszyfrowania. Zobaczył, jak Jezus naraz popatrzył na Judasza i rzekł:

– Czyńże prędzej, co masz czynić.

To było wymówione na tyle głośno, że doszło do uszu wszystkich siedzących. W pierwszej chwili polecenie Jezusa skierowane do Judasza przeszyło go niepokojem: jak można zdrajcę puszczać wolno. Ale uświadomił sobie, że za bardzo jest wstrząśnięty tym wszystkim, co się wydarzyło w ciągu ostatnich kilku minut, aby reagować poprawnie. Wytłumaczył sobie: Jezus wie, co robi.

Patrzył uważnie na Judasza. Był ciekaw, czy on zdaje sobie sprawę albo czy przynajmniej domyśla się, że Jezus go rozszyfrował. Ale chyba tak. Widział, że usłyszawszy to, Judasz wyraźnie spłoszony wstał i wyszedł. Rozmowy przycichły. Rozejrzał się po twarzach. Spostrzegł, że wszystkich zaskoczyło polecenie Jezusa. W ich oczach mógł wyczytać pytanie: Co się stało, że Judasz musi odejść, że nie będzie mógł uczestniczyć w tej tak ważnej dla nich uroczystości. Ale równocześnie ten konkretny rozkaz sprowadził ich, wytrąconych z równowagi, ze sfery przypuszczeń na ziemię. Znowu coś się dzieje: znowu Jezus posługuje się nimi, ma do nich zaufanie. Napięcie rozładowywało się. Posłyszał, jak jego towarzysze tłumaczyli sobie poprzednie słowa Jezusa jako jedno z tych tajemniczych sformułowań, które nigdy nie wiadomo, co znaczą.

Równocześnie zauważył, że wyjście Judasza jakby odmieniło Jezusa. Jakby Nauczyciel niecierpliwie czekał, kiedy Judasz ich opuści. W momencie, gdy za Judaszem drzwi się zamknęły, Jezus ożywił się. Wstał na znak rozpoczęcia uczty, wziął zwój Pisma i zaczął czytać.

Teraz dopiero zrozumiał Jezusa. On po prostu chciał, żeby wreszcie Judasz odszedł. Nie był w stanie spożywać ze zdrajcą wieczerzy, łamać z nim chleba, pić wina. Zresztą w gruncie rzeczy musiał przyznać, że i jemu samemu byłoby trudno w dalszym ciągu siedzieć wspólnie z Judaszem przy stole.

Nie słuchał tego, co Jezus czytał, po prostu nic do niego nie dochodziło. Był pogrążony w myślach. Usiłował to wszystko jakoś sobie poukładać, żeby znowu znaleźć się w świecie, który mu się zakołysał pod nogami. Wciąż nie mogło mu się pomieścić w głowie, jak doszło do tego, że Judasz, jego przyjaciel, jeden z Dwunastu, tyloletni wierny uczeń Jezusa, potrafił to zrobić.

Ocknął się, gdy Jezus skończył. – Chyba tego czytania było niewiele – przyszło mu do głowy. – Przynajmniej nie tyle, ile zwyczajnie.

Zbliżał się najważniejszy moment ich spotkań ofiarnych. Mimo zmęczenia przeżyciami, które miał za sobą, starał się skupić, by w pełni uczestniczyć w tym, co się będzie działo. Patrzył, jak Jezus wziął chleb, aby ofiarować go Bogu, a potem, jak przystało gospodarzowi, połamać i rozdać współbiesiadnikom. Ta chwila zawsze na nowo go wzruszała, gdy brał z rąk Jezusa w swoje ręce chleb, chleb święty, Boży, aby go spożywać. To Jezus nauczył jego i ich wszystkich naprawdę uczestniczyć w ucztach ofiarnych. Dopiero dzięki Niemu zrozumiał, że istotą ofiarnej uczty jest zjednoczenie się z ofiarą złożoną Bogu – z Bogiem samym. To On go nauczył, że Bogu o nic innego nie chodzi, jak tylko o to, by ludzie żyli w miłości. To On go nauczył, aby, łącząc się z Bogiem, łączyć się i ze współtowarzyszami uczty, przebaczać sobie wzajemnie nieporozumienia, zadrażnienia, jakie powstawały pomiędzy nimi.

Nagle posłyszał, że Jezus zamiast zwyczajnej modlitwy mówi inne słowa. Słuchał, wprost nie dowierzając:

– Bierzcie i jedzcie. To jest Ciało moje, które za was będzie wydane.

Nie było to powiedziane za głośno. Ale na tyle wyraźnie, że wszyscy usłyszeli. Przy stole zapadła cisza. Rozejrzał się po współsiedzących. Najwyraźniej stracili orientację w tym, co się dzieje. Sam również przestał to wszystko pojmować. Takiej wieczerzy jeszcze nie było. Usłyszane zdanie powoli docierało do niego. Jedno było pewne: to Jezus sam siebie składa Bogu i zaprasza nas do uczestnictwa w tej ofierze. Mycie nóg to był wstęp. – Wziął w swe ręce podany mu przez Jezusa chleb. Jego chleb, Jego życie – Jego samego. Powtarzał sobie słowa wypowiedziane przez Jezusa. Chciał je jak najwierniej zatrzymać w pamięci. Był przekonany, że z ich pomocą potrafi lepiej zrozumieć to, co się dzieje. Najbardziej intrygowała go końcowa część: „Będzie wydane”. Znowu to samo słowo, które Nauczyciel powiedział na początku. Co to znaczy: „Będzie wydane”? Komu Jezus ma być wydany? I jak to „wydany”? Ach, oczywiście, przez Judasza. – Ale przecież o niego nie musi się Jezus martwić. Judaszem ja się zajmę.

Później wieczerza potoczyła się normalnym torem. Nastrój się zmienił, jakby nic nie zaszło. Zaczęło być swobodniej. Rozmowy toczyły się już nie przyciszonymi głosami, wybuchały nawet śmiechy. Nie był w stanie zrozumieć, jak jego towarzysze mogli przejść do porządku nad tym, co zaszło. On sam nie chciał się temu nastrojowi poddać. Instynktownie czuł, że to nie wszystko na dzisiaj, że jeszcze coś się musi stać. Był tego pewny, obserwując Jezusa: On nie uczestniczył w tym, co się działo w sali; był w dalszym ciągu poważny i wciąż milczący.

Początkowo nie wiedział, co jest powodem napięcia, jakie wyczuwał w Nauczycielu. Ale szybko się zorientował. Jezus się spieszy. Zobaczył Jego spojrzenia rzucane na spożywających wieczerzę uczniów. Lata wzajemnego przestawania ze sobą dzień za dniem sprawiły, że umiał odczytać, co się w Nauczycielu dzieje. Nie miał wątpliwości: Jezus chce stąd wyjść, i to jak najprędzej. To odkrycie zdenerwowało go. – Już kończyć? Dopiero co zaczęliśmy. Mamy czas. Możemy tutaj pozostać przynajmniej do północy. W nocy każdemu się chce spać. Strażnikom też. Wtedy łatwiej będzie opuścić miasto. Nauczyciel na pewno chciałby już odpocząć. Ale wobec tego raczej powinien jeszcze chwilę tutaj zostać – usiłował się usprawiedliwiać. W gruncie rzeczy jednak nie chciało mu się teraz wychodzić. – Gdyśmy się wreszcie pozbyli zdrajcy, to możemy się chwilę nacieszyć sobą. Zresztą to nie tylko o mnie chodzi. Ja mogę iść, ale jak ich stąd teraz wyprowadzić. – Patrzył na to, co się działo przy stole. Narastał harmider. Nikt tego nie mówił, ale czuł, że wszyscy świętują fakt, iż kończy się ich pobyt w Jerozolimie i wreszcie wracają do Galilei, do domu. Obserwował pilnie Jezusa, który wciąż milczał i był najwyraźniej w dalszym ciągu napięty. Nie bardzo wiedział, jak miałby Nauczycielowi pomóc. Może jednak jakoś ponaglić towarzyszy. Ale żal mu ich było. Przecież to ich ostatni dzień w Jerozolimie. Taka okazja nieprędko się zdarzy. – Oczy zamykały się do drzemki. Szkoda mu było już wychodzić. Posiedziałby jeszcze.

Nagle spostrzegł, że Jezus ujął kielich, by zacząć końcową modlitwę. – No trudno, nie ma rady! Jak już musimy kończyć, to kończmy. – Przy stole uspokoiło się. To zawsze w każdej ich uczcie ofiarnej drugi moment najważniejszy. Oczekiwał go z napiętą uwagą. Pamiętał dobrze słowa Jezusa wypowiedziane przed rozdaniem chleba. Był ciekawy, jaki sens nada Nauczyciel aktowi błogosławienia wina, który zamykał wieczerzę. I wtedy usłyszał, jak Jezus zamiast zwyczajnego błogosławieństwa mówi:

– Bierzcie i pijcie. To jest krew Nowego Przymierza, która za was i za wielu ma być wylana na odpuszczenie grzechów.

Cisza zapanowała, jakby wszystkich piorun poraził. Poczuł w swoich rękach chłód kielicha, który Jezus mu przekazał. Przełknął mały łyk wina. Podał kielich Andrzejowi zajmującemu miejsce obok. – Nauczyciel prowadzi cały czas tę ucztę jako swoją ofiarę – pomyślał. – To ofiara Jego życia. – Powoli dochodziła do niego treść słów wypowiedzianych przez Jezusa. – Krew, a więc śmierć – mrowie przebiegło mu po skórze. – Nie, Jezus naprawdę niepotrzebnie przesadza z tym Judaszem. – Tymczasem kielich wędrował wokół stołu. Aż powrócił do Jezusa. Wtedy On wstał i zaczął odmawiać ostatni hymn. Uczta była skończona. Jezus skierował się do wyjścia.

Widział, jak uczniowie powoli, początkowo w milczeniu, opuszczają swoje miejsca, gromadzą się przy drzwiach, wytaczają się na dwór. Dołączył do nich. Wszedł w ulicę po omacku, oślepiony ciemnością nocy. Zimne powietrze otrzeźwiło go.

Nastrój wieczernika – nastrój zagrożenia i śmierci – prysł. Uczniowie najwyraźniej nie chcieli przyjąć tego, co na moment ukazała im uczta ofiarna. Poczuli się, jakby byli już jedną nogą w domu. Powrócił dobry humor. Zaczęły się żarty z Judejczyków. Przechwalanie się i sławienie mądrości Galilei. Musiał ich uciszać, żeby nie robili hałasu. Co chwilę komuś zamykał dłonią usta. Chciał przejść niezauważenie przez miasto. Początkowo nie mógł się połapać w gmatwaninie ulic. Po chwili dopiero stwierdził, że powinni iść inną drogą, nie tą, którą wybrał Jezus. Zaniepokoił się:

– Dokąd idziemy? Nie do Betanii? – zapytał.

Jezus chwilę nie odpowiadał.

Prawie że się obraził na Niego. – Nie chce ze mną rozmawiać, to nie. – Najwidoczniej Jezus to zauważył, bo rzekł:

– Do Ogrodu Oliwnego.

– Do Ogrodu Oliwnego? I tam będziemy musieli nocować? – Poczuł się rozczarowany. A tak marzył o tym, żeby się przespać w Betanii.

Tymczasem Jezus znowu zaczął mówić tak trochę do siebie, trochę do niego, trochę do nich wszystkich:

– Wy wszyscy zwątpicie o mnie tej nocy. Napisane jest bowiem: Uderzę w pasterza, a rozproszą się owce trzody.

Żal mu się zrobiło Jezusa, że tak przygnębił Go ten fakt Judasza zdrajcy. Przygarnął Go szerokim ruchem. Chciał Go jakoś uspokoić, pocieszyć; zaczął Go zapewniać:

– Choćby wszyscy zwątpili, ja nie zwątpię nigdy.

Jako odpowiedź usłyszał:

– Tej nocy, zanim kur zapieje, trzykroć się mnie zaprzesz.

Otrzeźwiło go to zupełnie.

– Ja? – zaśmiał się sztucznie, pewny, że może Nauczycielowi zaprzeczyć. – Choćby mi przyszło umrzeć z Tobą, nie zaprę się Ciebie.

Wbrew temu, co mu się zdawało, uczniowie przysłuchiwali się ich rozmowie. Dotąd nie włączali się, ale teraz zaczęli gorąco wyrażać swoje przywiązanie do Jezusa. Zrobiło się małe zamieszanie. Coraz któryś z nich podchodził i, podchwytując to, co powiedział Piotr, powtarzał: „Choćby mi przyszło umrzeć, nie zaprę się Ciebie”. Nie przeszkadzał im. Szedł z boku i dręczyły go ponure myśli. – Co się z Jezusem dzieje? W takim stanie jeszcze Go nie widziałem. Już wkrótce świt, a On mówi, że jeszcze tej nocy zaprę się Go. Choćbym chciał, nie będzie na to czasu, nie zdążę. Może to dlatego powiedział, że nie przypilnowałem Judasza. A może podejrzewa mnie, że jestem w kontakcie z nim. – Przewalały mu się przez głowę bezładnie rozmaite myśli.

Wreszcie wyplątali się z gęstwiny ulic, wyszli za pas murów, zaczęli schodzić w dolinę Cedronu. Teraz już ostry blask księżyca umożliwiał łatwiejsze poruszanie się. Przechodzili przez potok po sterczących kamieniach. Ktoś wpadł do wody. Dobiegały do niego hałasy, śmiechy. Potem drapał się po stromiźnie, podtrzymując Jezusa. Aż wreszcie wyszli na drugą stronę wąwozu. Teraz najchętniej położyłby się spać, a tu trzeba iść dalej. Żałował, że nie są w Betanii. – Dlaczego On nie chce dzisiaj nocować w Betanii? Najlepiej byłoby u Łazarza. Choć to kawał drogi, to przecież dach nad głową i ciepło. – Jeszcze tylko trochę i ogród. Przy wejściu Jezus zatrzymał się. Zagarnął ich w gromadę i powiedział, że chce zostać w ogrodzie na modlitwie. Prosił, by czekali na Niego tu, przy bramie.

Już sobie obiecywał, że gdy tylko Jezus zrobi dwa kroki, on natychmiast wyciągnie się na trawie, gdy usłyszał polecenie, że ma Mu towarzyszyć wraz z Janem i Jakubem. Trochę się zdziwił: – Jeżeli mi nie wierzy, to po co mnie bierze ze sobą? A może myśli, że mogę odejść czy donieść?

W imieniu Jezusa przykazał pozostającym, ażeby ogniska nie palili, ale żeby czuwali i pilnowali wejścia do Ogrodu Oliwnego, a w razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa, żeby dali mu znać.

Weszli w czwórkę w głąb ogrodu. Było ciemno. Poświata księżyca z trudem tutaj przedzierała się przez gałęzie pokryte srebrnymi listkami. Zaczepiał o jakieś konary, wpadał na jakieś drzewa. Wreszcie Jezus rzekł do nich:

– Zostańcie tu i czuwajcie.

Został z Janem i Jakubem na jakiejś małej polance. Patrzył, jak Jezus oddalał się. Jego biała szata czasem błysnęła w świetle księżyca. – Dokąd On idzie? – Wreszcie Jezus zbliżył się do ogromnego głazu odległego o rzut kamieniem. Tam przystanął.

A potem zobaczył, że Jezus ukląkł do modlitwy. Wzruszył się tym widokiem. I chyba to był ostatni obraz, jaki zapamiętał. Zaczęły mu się zamykać oczy. Uczciwie chciał wypełnić polecenie. Powtarzał sobie, że postanowił czuwać, ale spać mu się chciało i mięśnie miał zupełnie zemdlone. Nie był w stanie nie spać. Na usprawiedliwienie przed samym sobą stwierdzał, że żadnego niebezpieczeństwa nie ma, bo kto może się domyślić, że Jezus przyszedł tutaj, a nie do Betanii. Zresztą Jerozolima śpi. – A w końcu tamci czuwają przy wejściu, w razie czego zdążą mnie zbudzić. A Judasza trzeba będzie przypilnować jutro. Na moment mogę się zdrzemnąć. – Położył się, okrył opończą i zasnął natychmiast.

Jak było dalej, nie bardzo wiedział. Zdawało mu się, że ktoś go szarpie. Potem budził go Jezus chyba raz czy dwa. Zdawało mu się, że widzi w świetle księżyca nachyloną nad sobą postać Nauczyciela, że słyszy Jego głos pełen wyrzutu:

– Nie potraficie jednej godziny czuwać ze mną.

Nie wiedział, czy to wszystko mu się śni, czy też to jest naprawdę. Głowa mu ciążyła. Nie był w stanie wyrwać się z głębokiego pierwszego snu.

 

Zerwał go dopiero blask pochodni. Natychmiast zorientował się, że na wszystko jest za późno. Prawie tuż nad nim wyrośli jacyś ludzie. Podbiegł wystraszony w kierunku, gdzie powinien być Jezus. Znalazł Go. Już tam był Jan i Jakub. Stanął przy nich. Jeszcze nie rozumiał dokładnie, co się dzieje. Ręce mu się trzęsły, cały drżał ze zdenerwowania i z zimna. Wciąż nie widział swoich towarzyszy, których pozostawili pod bramą ogrodu. Zapytywał siebie, gdzie ta reszta może być. Miał ochotę spytać o to Jakuba, ale nie mógł z siebie wydobyć głosu. Suchość w ustach i skurcz w gardle. Zresztą czuł, że Jakub jest równie przestraszony jak on sam. W głębi ogrodu wciąż kłębiły się jakieś postacie. Jeszcze miał nikłą nadzieję, że to nie Jezusa szukają, ale wiedział, że się okłamuje. Rozejrzał się. Światła pobłyskiwały wszędzie. Byli otoczeni. Jeszcze wciąż pozostawali niezauważeni w swojej kryjówce, ale wiedział, że to już kwestia chwili. – A gdyby się spróbować przebić? – Uchwycił rękojeść miecza. – Jak dobrze, że mam go przy sobie. – Dochodziły do niego coraz głośniejsze pokrzykiwania, śmiechy, nawoływania, przekleństwa, które rozlegały się już po całym ogrodzie. Widział pojedynczych żołnierzy przemykających się pomiędzy drzewami. Gęstą siecią przeczesywali ogród. Nie było szans ucieczki. Pozostało tylko czekać w nadziei, że ich przeoczą. Zaczęła budzić się w nim wściekłość na swoją głupotę, na towarzyszy, których zostawił przed ogrodem, że nie dali na czas znać, na żołnierzy szukających. Klął w żywy kamień, że się dał tak głupio zaskoczyć, że nie był przytomny, że nie czuwał. Teraz było na wszystko za późno. Trzymając twardo miecz, obiecywał sobie tylko, że drogo sprzeda swoje życie i życie Jezusa.

Nagle zobaczył Judasza. W pierwszej chwili pomyślał, że się myli. Ale nie, to był on: trzymając wysoko nad głową pochodnię, szedł powoli, rozglądał się uważnie, przeszukiwał dokładnie każdą kępę drzew. Teraz zrozumiał: to już dzisiaj Judasz miał zdradzić, nie dopiero kiedyś, to dlatego wyszedł przed końcem wieczerzy. Czuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Zabrzmiały mu jak echo słowa Jezusa przy wieczerzy: „Jeden z was mnie wyda”. I kolejne odkrycie, które go prawie oszołomiło: Jezus wiedział o tym, że ta zdrada, że ten napad, że to wszystko, co się dzieje, miało się dokonać dziś; to dlatego powiedział: „Co masz czynić, czyń”. Ale nie był w stanie dalej myśleć. Wściekłość narastała w nim coraz bardziej. – Jak mogłem być takim osłem, że nie doszło do mnie to, co Jezus mówił. Ale dlaczego On nie powiedział tego wyraźnie, przecież można było tego zdrajcę wtedy przytrzymać. – Był bezradny wobec tych pytań. Nagle zobaczył, że Judasz ich spostrzegł, przez moment się zawahał, podniósł wyżej pochodnię, przyglądał się im uważnie. Wreszcie poderwał się, zaczął biec ku nim. Narastał mu w oczach. Jeszcze parę kroków i był przy nich. Zachowywał się tak, jakby spotkał Jezusa po długim czasie gdzieś nad Jeziorem Tyberiadzkim. Powiedział:

– Bądź pozdrowiony, Mistrzu. – Bretanii potem objął Go serdecznym uściskiem i pocałował Go.

Widział teraz Judasza z odległości pół kroku: był spokojny, prawie radosny. Skierował wzrok na Jezusa, bo nic z tego nie rozumiał. W takiej chwili to pozdrowienie? – Albom ja oszalał, albo oni są szaleni – pomyślał. Ale zaraz usłyszał odpowiedź Jezusa:

– Judaszu, pocałunkiem zdradzasz Syna Człowieczego?

To przywróciło mu poczucie rzeczywistości. A więc nie, to nie komedia. Jeżeli kto tu szalony, to Judasz. Tymczasem ten pocałunek to był najwidoczniej umówiony znak, bo w tym momencie ludzie, którzy towarzyszyli Judaszowi, rzucili się w stronę Jezusa, żeby Go schwytać. Roztrącili Jakuba i Jana. Chcieli i jego odtrącić. Nie dał się zbić z nóg, odepchnął ich, zasłaniając sobą Jezusa. W tym momencie dojrzał błysk włóczni, którą jakiś olbrzym zwrócił w jego kierunku. Wyszarpnął miecz. Trzasnął z góry na dół. Trafił w hełm, który się prawie rozleciał. Miecz, nie uszkadzając czaszki, spadł na ramię żołnierza i chyba przerąbałby je, gdyby nie naramiennik, który wytrzymał cios. Już dźwigał miecz do powtórnego uderzenia, gdy poczuł silny uścisk dłoni na swoim ramieniu i poprzez wściekłość, która go ogarnęła, dotarł do niego głos Jezusa:

– Schowaj miecz.

Opamiętał się z trudem, wciąż jeszcze napięty, gotów do odparcia ataku. Począł rozglądać się. Spostrzegł, że są otoczeni zbitym tłumem, morzem pochodni. Dosłyszał, że Jezus pyta opanowanym głosem:

– Kogo szukacie?

W odpowiedzi wybuchły wołania:

– Jezusa z Nazaretu.

Dobiegło go krótkie stwierdzenie:

– Jam jest.

Potem Jezus jeszcze coś mówił. To chodziło chyba o to, aby jego, czyli Piotra, i innych uczniów puszczono wolno. Jeszcze było coś więcej, ale nie dosłyszał, bo nagle wszyscy zaczęli wrzeszczeć, zrobił się hałas, tumult, przepychanie się. Przez moment widział wyprostowaną sylwetkę Nauczyciela, ale już Jezusa wciągnięto w głąb oddziału, zniknął mu z oczu w morzu głów i pochodni. Akcja zakończyła się błyskawicznie, napastnicy zwinęli swoje szeregi i wracali w kierunku bramy ogrodu.

 

Uczyniło się pusto i ciemno wokół niego. To wszystko mogłoby być jakimś koszmarnym snem, gdyby nie pobłyskująca między drzewami plama światła i gwaru, która się szybko oddalała. Instynktownie zaczął iść za nią, Nie chciał pozostać sam. Musiał biec, aby się nie zgubić. Widział, jak pochodnie skupiły się u czoła oddziału. Biegnąc, wciąż rozglądał się w nadziei, że zobaczy kogoś ze swoich towarzyszy. Na próżno. Żadnego z nich nie było. Nagle wśród drzew spostrzegł jakiś przemykający się cień. W pierwszej chwili przeląkł się, lecz prawie natychmiast rozpoznał w nim Jana. Podbiegł do niego, złapał za ramię. Jan drgnął przestraszony, ale zaraz rzucił mu się z radością na szyję.

– Żyjesz! – wykrzyknął. – Myślałem, że ci się coś stało.

Zza drzew przeświecało coraz ostrzej księżycowe światło. Zbliżali się do wyjścia z ogrodu. Zwolnił, równocześnie przytrzymując Jana za rękę.

– Nie spieszmy się, bo mogą nas rozpoznać.

Patrzyli, jak żołnierze prowadzący Jezusa wybiegli na płaszczyznę oddzielająca ogród od Cedronu. Starał się skupić. – Trzeba zawiadomić Łazarza o tym, co się stało. – Powiedział to Janowi. Widział, że czoło pochodu zwolniło i cała grupa zsypywała się do wąwozu. Gdy ostatni żołnierze znikli, pobiegł wraz z Janem za nimi i za chwilę drapał się pod górę, bezpieczny w cieniu padającym od murów obronnych. Wchodzili do miasta.

– Dokąd oni Jezusa prowadzą, nie orientujesz się? – spytał półgłosem.

– Oni chyba idą do pałacu Kajfasza. Zaraz wszystkiego się dowiemy – dosłyszał szept Jana.

Nie odpowiedział nic. – Dziecko jest, zdaje mu się, że można jeszcze coś zmienić. – Jan wciąż mu coś szeptał. A tymczasem napastnicy faktycznie kierowali się w stronę pałacu Annasza i Kajfasza. Z daleka widoczna już była łuna świateł. Trzymając wciąż Jana za rękę, zbliżył się na bezpieczną odległość. Nie puszczał go, choć ten rwał się do rozmowy z Kajfaszem, ale patrzył, co będzie dalej. Oddział wszedł w bramę, która została szybko zamknięta. Straż z powrotem zajęła swoje miejsce.

– Co robimy teraz? – spytał Jana.

Jan, wciąż pełen inicjatywy, zaczął mu znowu szeptać:

– Zróbmy tak: ja wejdę do środka, żeby się dowiedzieć, co się dzieje z Jezusem. Ja ich przecież tam wszystkich znam. I potem wprowadzę ciebie.

Zanim zdążył mu coś odpowiedzieć, Jan zniknął. Pozostał sam w ciemności. Ale to trwało tylko chwilę. Jan znowu wyłonił się przy nim, chwycił go za rękę, mówiąc:

– Chodź.

Dał się wprowadzić. Jan zastukał do furty ukrytej w murze. Ktoś otworzył drzwi. Dobiegł go porozumiewawczy szept między Janem a odźwierną i weszli na podwórzec.

– Poczekaj tutaj, zaraz wrócę – bardziej się domyślił, niż dosłyszał Jana.

Zatrzymał się w głębokim cieniu, rozglądnął się. W pobliżu jedna grupa żołnierzy grzała się przy ognisku. W pewnej odległości, bliżej pałacu Kajfasza, druga.

Dopiero gdy usłyszał trzask zamykanej furty, zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, w jakim się znalazł, i to przez własną głupotę. Był na podwórcu pałacu najwyższego kapłana, zamknięty jak w klatce. Wejść tutaj to było szaleństwo. Wydostać się można było tylko albo bramą strzeżoną przez żołnierzy, albo furtą zamkniętą teraz przez odźwierną, której nie wiadomo gdzie trzeba by szukać. Równocześnie z całą ostrością uświadomił sobie, o czym powinien był już wcześniej pomyśleć, że jeżeli Jezusa pochwycono, to schwytają wcześniej czy później wszystkich Jego uczniów. I jeśli Jezus jeszcze potrafił wybronić ich w Ogrodzie Oliwnym, to gdy oni zaczną podejmować jakąkolwiek inicjatywę, z cała pewnością zostaną pozamykani. – A ja przyszedłem do Annasza jak ostatni baran. Jak może być zrozumiane moje pojawienie się tutaj, na podwórcu u najwyższego kapłana? Moje, Szymona, który był pierwszym w grupie uczniów Jezusa. – Przywarł do muru. Był wściekły na siebie, że dał się przyprowadzić, i na Jana, który mu to zaproponował. – Mogę zginąć w obronie Jezusa, ale zginąć niepotrzebnie nie mam zamiaru. – Jeszcze raz stwierdzał, że wyjście z podwórca jest niemożliwe. Z drugiej strony, nawet gdyby było możliwe, to jeżeliby stąd odszedł, mógłby zgubić się z Janem. – I gdzie go potem szukać. – Próbował się uspokoić, że Jan powinien przyjść lada moment i z pewnością przyniesie jakieś wiadomości, może nawet bardzo ważne. – Żeby tylko wreszcie przyszedł. – Minuty wlokły się w nieskończoność. Jana wciąż nie było. Niepokoił się o niego. To trwało zbyt długo. Nie miał pojęcia, co się mogło stać. – Czyżby ktoś wyrządził mu jakąś krzywdę? A może po prostu sam się gdzieś zaplątał czy zagadał, a ja tu czekam na niego jak kto głupi.

Na razie na podwórcu nic się nie działo. Ale wiedział, że nie uda mu się długo tak stać przylepionym do muru. W każdej chwili może go ktoś rozpoznać i zapytać, co uczeń Jezusa robi w tym miejscu. – A nawet jeżeli mnie nie rozpoznają, to po prostu zapytają, kim jestem, skąd się tu wziąłem i jak się nazywam. – Usiłował sobie przygotować odpowiedzi, zgadywał pytania, jakie mogą paść. Kłamać czy mówić prawdę? Ale jaką prawdę, że skąd się tu wziął. Tłumaczyć się, że Jan go tu przyprowadził? Kto to jest Jan? To było bez sensu, zupełnie śmieszne. Nagle usłyszał:

– Chodź do nas, nie stój tam.

Ktoś z grzejących się przy ognisku wołał do niego. Stało się. W pierwszej chwili chciał udać, że nie zrozumiał. Nic z tego. Wołanie się powtórzyło. Całą siłą woli bronił się przed pokusą, aby rzucić się w kierunku bramy i uciec w zbawczą ciemność. Ale wiedział, że to jest szaleństwo. Trzeba iść. – Może nie rozpoznają. Jeżeli nie pójdę, wyciągną mnie z cienia i wtedy będzie jeszcze gorzej. – Nasunął mocniej kaptur i ruszył powoli. Nogi miał jak z ołowiu. Podszedł do ogniska.

– Posłuchaj, co mówi – rzekł ten, który go wołał.

Mruknął w odpowiedzi coś na podziękowanie, stanął pomiędzy grzejącymi się przy ogniu. To była straż pałacowa. Nawet nie zwrócili na niego uwagi. Zajęci byli słuchaniem żołnierza, który właśnie teraz podszedł do ogniska i zdawał sprawozdanie z tego, co stało się w Ogrodzie Oliwnym. Wszyscy byli tym opowiadaniem bardzo zainteresowani, przerywali pytaniami, okrzykami, wybuchami zdziwienia, oburzenia, śmiechu. Sam dał się wciągnąć w tę atmosferę. Przysłuchiwał się z narastającą uwagą. Prawie że zapomniał o grożącym mu niebezpieczeństwie. Z tej chaotycznej gadaniny zbierał szczegóły z przebiegu porwania Jezusa. Uzupełniał stopniowo brakujące mu elementy. Dotąd nie mógł sobie uzmysłowić, skąd Judasz wiedział, że Jezus z uczniami poszedł do Ogrodu Oliwnego. Teraz usłyszał, że Judasz wcale tego nie był pewny. I teraz dopiero wreszcie zrozumiał, dlaczego Jezus powiedział Judaszowi przy ostatniej wieczerzy: „Czyń, co masz czynić”. W ten sposób wyrzucił go z wieczernika, będąc przekonanym, że Judasz pójdzie do kapłanów, powie im, gdzie Jezus spożywa wieczerzę, i tam do wieczernika przyprowadzi żołnierzy. Tak też było. Żołnierze otoczyli dom, pozamykali wszystkie przejścia, mała grupa wraz z Judaszem weszła do izby, gdzie miał być Jezus ze swoimi ludźmi. Tylko już nikogo nie zastali z wyjątkiem służącego, który porządkował salę. Ani on, ani właściciel domu nie umiał im powiedzieć, dokąd Jezus poszedł, bo po prostu tego nie wiedzieli.

Teraz wreszcie zrozumiał, dlaczego Jezus chciał jak najszybciej skończyć wieczerzę po wyjściu Judasza. Po prostu chciał wrócić natychmiast do Betanii. Ale chyba dlatego, że wieczerza przeciągnęła się, zmienił plan, został na noc w mieście i ukrył się w Ogrodzie Oliwnym. Zresztą może i nie tylko dlatego. Mógł przypuszczać, że Judasz wraz ze sługami Świątyni pójdzie do Betanii, aby Go w drodze pochwycić. I rzeczywiście, jedna grupa żołnierzy pobiegła w stronę Bretanii, ale Judasz z drugą grupą szukał Jezusa w Jerozolimie. No i udało mu się, bo znalazł.

Już właściwie żadnych nowych szczegółów nie potrzebował. Wszystko wiedział. Cała ta gadanina, która w dalszym ciągu trwała przy ognisku, odchodziła coraz dalej na margines jego świadomości. Wiedział już na pewno, że Jezus nie wydostanie się z rąk kapłańskich, że Sanhedryn najwyraźniej postanowił w sposób ostateczny załatwić sprawę Jezusa. Już nikt i nic Mu nie pomoże. – A mówiłem – kołatało mu się po głowie – to była jedyna szansa: trzeba było zostać w Galilei i tam coś zorganizować, jakiś Nowy Izrael, o którym On wciąż mówił. Tak jak ja radziłem. A On chciał koniecznie przyjść do Judei. Uparł się i ma, co chciał. Jeszcze mnie zwymyślał od szatanów, choć Mu dobrze radziłem. – Starał się patrzyć na to, co się stało, już spokojnie, prawie pobłażliwie. Jeszcze jedno jest bardzo pewne: Królestwa Bożego nie będzie. Królestwa, które On obiecywał, na które ich przygotowywał, do którego ich prowadził. – Po prawicy i po lewicy Jezusa Andrzej i Jan siedzieć nie będą w Królestwie Bożym. Nasza Dwunastka nie będzie na pewno sądziła dwunastu pokoleń izraelskich, jak to nam Jezus obiecywał. Ani się nie spełni i to, co obiecał, że kto opuści ojca lub matkę, braci albo siostry dla imienia Jego, stokroć więcej otrzyma. Tak, to wtedy powiedział, gdy Go zapytałem, co otrzymamy za to, że poszliśmy za Nim. A ja Mu uwierzyłem. O, jakiż ja byłem naiwny. Tylko co o tym wszystkim mam naprawdę myśleć? Okłamywał nas, oszukiwał? Był zwodzicielem, tak jak to wciąż powtarzali kapłani? Czy po prostu marzycielem, fantastą? Nie zdawał sobie z tego sprawy, co się dzieje? Łudził się, że pokona kapłanów i porwie za sobą masy ludzkie?

Nie mieściło mu się to wszystko w głowie. Nie mógł sobie z tym wszystkim poradzić. Powracało zdziwienie, tamten szok, gdy zobaczył Jezusa uprowadzonego przez żołnierzy z ogrodu Oliwnego. – Bo przecież do niedawna Bóg nam błogosławił. Niczego nam nigdy nie brakowało. Niczego i nikogo nie baliśmy się. Tyle wielkich cudów Jezus mocą Bożą dokonywał: uzdrawiał, wskrzeszał zmarłych, rozmnażał chleb. Tyle razy zwyciężał tych, którzy Mu grozili śmiercią. Przecież w Nazarecie chcieli Go zrzucić ze skały i nie zrzucili. Przecież w Świątyni chcieli Go ukamienować, gdy powiedział: Zanim Abraham się stał, Jam jest. I nie ukamienowali. Potrafił uwolnić się od napaści. Wtedy Bóg był z Nim. Bóg Mu pomagał. Co się stało teraz? Przecież wszystkim Bóg kieruje. Gdyby Bóg chciał, to by Go uratował. Jeżeli potrafił uratować naród izraelski przed zemstą faraona i otworzył morze. Jeżeli uratował młodzieńców w piecu ognistym, że ich płomienie nie naruszyły. Jeżeli uratował Daniela wrzuconego pomiędzy lwy. Cóż to dla Boga jest, by uratować i swego Syna. Gdyby Bóg chciał, to by Judasz ich nie znalazł. Bóg położyłby na jego umysł cień, aby mu nie przyszło do głowy, że Jezus jest w Ogrodzie Oliwnym. Najwidoczniej Jezusa spotkała kara Boża. Jego i nas. Teraz ja siedzę pomiędzy żołdakami, cała Dwunastka rozproszona, a On przed sądem. Bóg od Niego odszedł. Wszystko się skończyło.

I powoli to, czym żył w ciągu tych ostatnich lat, cały entuzjazm wobec Jezusa, przyjaźń z Nim, to, co uważał za najpiękniejsze odkrycie swojego życia, za perłę znalezioną, skarb ukryty, wydało mu się jak popiół z ogniska.

Dobiegło do niego przechwalanie się drugiego żołnierza, który teraz podszedł do grupy grzejącej się przy ognisku, jak to złapali głupich Galilejczyków śpiących przed wejściem do ogrodu. Śmiali się teraz wszyscy z przestrachu i zdziwienia tej hołoty galilejskiej, gdy budziła się z zapijaczonego snu i dziwiła się bardzo, bo zamiast oblicza ich dostojnego Mistrza zobaczyła przed nosem noże. I o tym, jak wpadli do ogrodu, goniąc uciekającego Jezusa. Potem wszystko już było o Jezusie. Kpili z tego Cudotwórcy, który się nie mógł uratować od pochwycenia. Śmiali się z Niego, zwodziciela tumaniącego prostaków znad jeziora Genezaret wymyślnymi sztuczkami, leczeniem chorych, głuchych, chromych.

– Zobaczymy, czy potrafi siebie samego wyleczyć, gdy Mu kości poprzetrącamy.

Nie chciał i nie mógł tego dłużej słuchać. Zamarzyła mu się Galilea wraz z jeziorem, z łodzią i z rybami. – Po co mnie się było w to wszystko pchać? To nie moja rzecz. Ani polityka wielka, ani mała. Moja rzecz to ryby łowić. Na tym się znam. Po co ja poszedłem za Jezusem? To wszystko od początku nie miało sensu. Budowanie Królestwa Bożego? Ja się do tego nie nadaję. – Otrząsnął się. – Tak. A teraz na te wszystkie myśli już jest za późno. Najwyższy czas, żeby stąd wyjść, a Jana wciąż nie ma.

Nagle poczuł na sobie czyjś wzrok. Podniósł głowę. Po drugiej stronie ogniska stała dziewczyna odźwierna, ta, która wpuszczała go na podwórzec. Może zaciekawiona śmiechami podeszła, aby przysłuchać się temu, co opowiadano, i teraz go spostrzegła. Widział, jak jej twarz się zmienia, jak gaśnie uśmiech, jak pojawia się wściekłość. Przerażony spuścił głowę. Udawał, że jej nie zauważa. Miał nikłą nadzieję, że ona stąd wreszcie odejdzie. Ale nie odchodziła. Wciąż stała i uparcie patrzała na niego. Był pewien, że chce coś powiedzieć do niego albo o nim, i wiedział, że to, co powie, będzie straszne. Nagle wyciągnęła rękę i nawiązując do tego, o czym mówiono, a czego nie dosłyszał, wskazując na niego, ze złością wykrzyknęła:

– I tyś był razem z Nim!

Ziemia zakołysała się mu pod nogami. Strach podszedł pod samo gardło. Śmierć. – Ale teraz? Teraz gdy mnie z Nim już właściwie nic nie łączy, gdy już z Nim nie chcę mieć nic wspólnego, gdy mnie On już nie obchodzi… Teraz ginąć za Niego… – Ujrzał cały bezsens tej sytuacji. Tymczasem rozmowy przy ognisku umilkły, wszystkie twarze zwróciły się w jego kierunku, na razie ciekawe, niedowierzające. – Uciekać! Póki jeszcze czas. Póki mnie żadne ręce nie dosięgły. Ale dokąd? Jak? Pochwycą. Zabiją. – Na wszystko było już za późno. – Wciąż jakoś dzisiaj na wszystko jest za późno. – Wiedziony instynktem gonionego zwierzęcia szukał ratunku. Nie chciał śmierci. Wiedział, że nie może milczeć, trzeba coś powiedzieć. Zaczął możliwie swobodnie, z trudem panując nad drżeniem głosu:

– Dziewczyno, nie wiem i nie rozumiem, co mówisz.

Co można jeszcze powiedzieć. Nic mu do głowy nie przychodziło. Równocześnie zdawał sobie sprawę, że dłużej tu nie może pozostawać pomiędzy żołnierzami, że oni już nie odejdą od tego tematu. I wyjdzie w końcu na jaw, kim jest. Że trzeba stąd jak najprędzej zniknąć. Ruszył powoli, spokojnie, podszedł do odźwiernej, jakby chciał jej coś wytłumaczyć czy udowodnić, jakby chciał, żeby mu się przyglądnęła z bliska i przekonała się, że się myli. Objął ją ramieniem i zaczął oddalać się wraz z nią w kierunku bramy. Mówił do niej wciąż coś, sam nie wiedział co. Kątem oka sprawdzał, czy nikt za nim nie idzie. Nie, nikt nie szedł, tylko twarze wciąż bielały w świetle zwrócone w ich kierunku i wciąż przy ognisku panowało milczenie. Byle jeszcze chwilę przeczekać. Szedł w stronę drugiej grupy ludzi grzejących się przy ognisku. Najlepiej przejść przez nich albo ich wyminąć, żeby zniknąć tamtym z oczu. Trzymając dziewczynę wciąż za ramię, szedł, prawie zmuszając ją do postępowania ze sobą. Już byli przy drugim ognisku. I wtedy, gdy zdawało mu się, że jest uratowany, otrzymał drugi cios. Dziewczyna, najwyraźniej trochę przestraszona, nagle uwolniła się z jego ręki, wyprzedziła go o parę kroków i, podchodząc do żołnierzy, zawołała:

– To jest jeden z nich!

Zatrzymał się jak sparaliżowany. Poczuł ciszę, która zadźwięczała mu w uszach. Nie mógł uwolnić się od wrażenia, że tak właśnie wygląda umieranie. Czas stanął. Ludzie przy ognisku zwrócili się w ich kierunku. Najwyraźniej od razu zorientowali się, o co chodzi. Ale jak się teraz można uratować? Znowu coś trzeba powiedzieć. Zwrócił się do tej upartej, strasznej dziewczyny, która mu towarzyszyła jak anioł śmierci, od której zdawało mu się, że się nigdy nie potrafi już uwolnić, i pozorując rozmowę, zaczął jej tłumaczyć:

– Kobieto, ależ ja nie znam tego Człowieka.

Nie udało się. Ktoś od ogniska rzekł ironicznie:

– Na pewno jesteś jednym z nich. Jesteś Galilejczykiem, mowa twoja cię zdradza.

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Wyjąkał:

– Człowieku, nie wiem, co mówisz.

Naraz ktoś ze stojących wyszedł z grupy, chwycił go za rękę, obrócił jak lalkę w kierunku światła ogniska, przypatrzył mu się i powiedział:

– Czyż nie ciebie widziałem razem z Nim w ogrodzie?

Odrzekł prawie nieprzytomny ze strachu:

– Przysięgam, że nie znam tego Człowieka.

I już wiedział, że nikt mu nie wierzy. Mimo to coraz głośniej mówił, coraz bardziej Boga wzywał na świadka. Przysięgał, że mówi prawdę. Ale widział, że to nic nie pomaga. Zaraz zginie. Chciał jednak jeszcze żyć choćby jedną chwilę dłużej. Odwlec cios, zatrzymać choćby na moment uderzenie, które się nad nim wznosi. Błagał, by mu uwierzono na pamięć ojca i matki. Wciąż coś mówił, wciąż się wypierał, zaprzeczał, przysięgał. Byle więcej, byle szybciej, bo może ktoś w któreś jego zaklęcie, słowo jeszcze uwierzy. Już w końcu wydobywał się z jego ust tylko niezrozumiały bełkot.

I tak mówiłby nie wiadomo jak jeszcze długo, gdy nagle spostrzegł, że nikt go nie słucha, że wszystkie twarze zwrócone są w kierunku pałacu. Dopiero teraz dobiegło do jego uszu wycie, jakie przed chwilą wybuchło z tamtej strony. Stał w gromadzie, gotowy dalej przysięgać, zaklinać się, tłumaczyć i bronić. Obrócił się i zobaczył prostokąt światła otwartej bramy pałacu Annasza, z której właśnie wytaczali się ludzie – żołnierze, kapłani, słudzy, faryzeusze, uczeni w Piśmie. – Wyprowadzają Jezusa – przebiegło mu przez myśl. Ta rozkrzyczana ludzka masa w mgnieniu oka objęła ich wszystkich, zagarnęła falą przelewającą się w kierunku pałacu Kajfasza. Wciąż jeszcze czuł ołów w nogach, ale wiedział, że nie wolno mu stać ani chwili dłużej, że to samobójstwo. Nie wolno zaniechać tej okazji, kiedy prześladowcy stracili go z pola zainteresowania. Uciekać. Zrobić tylko jeden krok. Nie do tyłu, w kuszącą ciemność, ale w to mrowie ludzkie przepływające obok niego. I nagle, jakby pękły w nim tamy paraliżu, rzucił się do przodu i zaczął przeciskać się przez zbity tłum, rozpychał się łokciami, parł naprzód. I wtedy właśnie zobaczył tuż przy sobie Jezusa. Omal nie wpadł na Niego, idącego w otoczeniu straży. Rzucił się w bok, jakby chciał uciec od swojej przeszłości, i utonął w gromadzie ludzi. Znowu ogarnęła go panika. Wiedział tylko tyle, że trzeba się spieszyć. Popychany, poszturchiwany zbliżał się do upragnionej bramy wyjściowej. Jeszcze parę kroków i wyprysnął z tej kotłowaniny. Brama była uchylona. Jeszcze jeden krok i ogarnęły go ciemności. Zaczął biec, jak tylko mógł najszybciej, nie czekając ani na Jana, ani na nikogo. Byle dalej od tego strasznego podwórca, od żołnierzy, od odźwiernej, od śmierci, która stała tuż przy nim. Aż usłyszał swoje kroki w pustych ulicach. Nikt go nie gonił. Zdyszany, zziajany, zmordowany, roztrzęsiony przystanął, oparł się o mur i wybuchnął płaczem. To przyszło na niego tak nagle jak wszystko, co tej nocy się działo. Potem, zataczając się, szedł przez obce ulice i płakał nad sobą, nad swoim nieszczęściem, nad swoją małością, nad Jezusem i nad tym wszystkim, czym żył i o czym marzył, na co się cieszył, a co rozleciało się w ciągu tych paru godzin w sposób nieodwracalny i bezpowrotny. Wiedział, że odchodząc od pałacu Annasza i Kajfasza, gdzie został Jezus, odchodzi w sposób ostateczny od Niego i wszystkiego, co Jezus budował. Szedł wciąż przez puste miasto, którego w nocy jeszcze bardziej nie poznawał, ale właściwie nie wiedział, dokąd ma iść. Tylko byle dalej, byle dalej od tego miejsca, gdzie grozi mu niebezpieczeństwo. Bo wiedział, że Jezusowi ani on, ani nikt na świecie już nie może pomóc i nikt, i nic nie może Go uratować.

 

I wtedy pojawiła się ta myśl, która tkwiła w nim wciąż: wrócić do Galilei, wykreślić ze swojego życia te ostatnie lata, zacząć żyć jak normalny człowiek, wypłynąć łodzią na ukochane jezioro wczesnym rankiem lub nocą, wybierać sieci ciężkie od wody i trzepocących się ryb, jeździć na targ pełen gwaru sprzedawców zachwalających swój towar, targować się z kupcami, pić wino w gospodzie, zagryzając serem, i słuchać nowinek, jakie zaszły nad brzegiem przez ostatni tydzień. tydzień czasem ludzie zapomną o tym dziwnym, prawie śmiesznym epizodzie z jego życia, kiedy to przystał do jakiegoś Nauczyciela z Nazaretu, i wrośnie na powrót w tamten świat, w którym się urodził, w świat pełen prostych ludzi i prostych spraw, pełen zapachu jeziora, chłodnego wiatru i zwyczajnego uczciwego życia.

Tak czy inaczej trzeba odejść z Jerozolimy jak najprędzej, bo chyba od jutra, nawet może od dzisiaj, zaczną nas szukać po mieście. Pewnie wszystkich uczniów, ale przede wszystkim mnie. Tutaj nikt się z nas nie uratuje. Zresztą być może, że Andrzej, Jakub i cała reszta już są w drodze do domu. Oni chyba zdają sobie sprawę lepiej niż ja, czym pobyt w Jerozolimie grozi. – Ale najpierw trzeba wydostać się z tego przeklętego miasta. Gorączkowo usiłował wyplątać się z gęstwiny uliczek i zaułków. Wreszcie doszedł do murów. Brama była na szczęście niepilnowana. Skierował się w stronę Galilei. Noc była jasna, rozpoznawał znajome skały i przejścia pomiędzy nimi, drzewa i krzewy. Tyle razy tę trasę przemierzał. Unikał teraz jednak głównej drogi. Gdy posłyszał czyjeś kroki, gdy zobaczył z daleka jakąś postać, przystawał, krył się za krzakami, chował się w rozpadlinach. Bał się nie tylko pościgu, ale każdego człowieka. Bał się, że spotka kogoś znajomego, kto może go rozpoznać, a potem donieść kapłanom.

W miarę upływu czasu szedł coraz bardziej otępiały, obojętny, nieczuły. Nie chciał myśleć już ani o przeszłości, ani o przyszłości. Ledwo powłóczył nogami, marząc o tym, żeby gdzieś się spokojnie położyć i przespać. Tylko wiedział, że nie wolno mu się kłaść do snu w polu, choć miał wciąż taką pokusę. Noc dobiegała końca. Wkrótce ludzie zaczną podążać w kierunku miasta.

Niepokoił go ten nadchodzący dzień. Najlepiej byłoby gdzieś dzień przeczekać i ruszyć dopiero nocą w dalszą drogę. Przyszła mu do głowy Betania. Wywołał ją z pamięci jako coś niezmiernie pięknego, ale już odległego i obcego zarazem. Aż się zdziwił, gdy sobie uprzytomnił, że to dopiero wczoraj był tam wraz z Jezusem i towarzyszami. Zapragnął jeszcze choćby na moment tamtego ciepła i serdeczności. – Tam mógłbym się spokojnie przespać; przy okazji opowiem im, co się stało z Jezusem. Będę mógł przez dzień pozostać bezpiecznie u nich, a w nocy ruszę w dalszą drogę.

 

Doszedł do Betanii, gdy już świtało. Myślał, że będzie długo dobijał się do zamkniętej bramy. Otworzono mu od razu. Stwierdził ze zdziwieniem, że wszyscy są na nogach, że słudzy uzbrojeni. Powiedziano mu, że Marii i Łazarza nie ma, ale również i to, że przed nim był tu już Jakub i Judasz – Judasz? – Nie chciał wierzyć. Myślał, że się pomylili. Wyjaśniono mu, że naprawdę to był Judasz. Ten, o którym Jakub powiedział, że zdradził. Nie mógł tego zrozumieć. Potem wyszła Marta, powtórzyła to samo, co słudzy. Wiedziała o wiele mniej niż on. Opowiadał jej szeroko i długo wszystko, co przeżył i usłyszał. Była pełna złych przeczuć i myśli. Widział, że chciała zrobić, co tylko się da, byle Jezusa uratować. Warowała w domu, by mieć wszystkie nici w swoich rękach. Nie dawała mu spokoju pytaniami. Interesowały ją najdrobniejsze, jego zdaniem nieważne nawet szczegóły. Opowiadał, jak umiał, zatajając swoją tchórzliwość i swoje zaparcie się Jezusa. Nie miała wątpliwości, po co do niej przybył. Uważała za oczywiste, że celem jego przyjścia było szukanie pomocy dla Jezusa. Wobec jej zapału nie miał nawet odwagi powiedzieć, że chce wracać do Galilei. Poczuł się znowu w pułapce, w którą sam dobrowolnie wpadł. Dopytywał się o innych uczniów, snuł rozmaite przypuszczenia, już pozorując, że przyszedł tutaj w trosce o resztę. Odpowiedziała, że nie było nikogo więcej. Wreszcie nie wytrzymał. Nieśmiało wspomniał, że warto by było iść do Galilei. Zareagowała zdziwieniem. Tłumaczył się dość niezdarnie, że można by tam zorganizować jakąś pomoc dla Jezusa. Zaprzeczyła gwałtownie, twierdząc, zresztą z pełną racją, że w święta cała Galilea jest w Jerozolimie. Jeżeli gdzie trzeba iść, to do miasta. I tam wśród Galilejczyków szukać pomocy dla Jezusa. W końcu w tym celu Łazarz i Maria tam się udali. W konsekwencji chciała, ku jego przerażeniu, by wracał natychmiast. Potem jednak doszła do przekonania, że lepiej będzie, jeżeli zaczeka, bo lada chwila powinien nadejść Łazarz z Marią albo ktoś z Dwunastu. Poszedł więc spać. Prosił, by go wkrótce zbudziła.

Wyrwała go ze snu burza, która wybuchła nad miastem. Pioruny rozrywały czarne chmury. Było ciemno. W pierwszej chwili zdawało mu się, że jest wieczór, że przespał cały dzień. Była dopiero trzecia po południu. Marta niepokoiła się brakiem wiadomości przez tyle godzin. Nalegała, żeby wracał do miasta i spróbował zorientować się, co się tam dzieje. Radziła, by zaczął od Józefa z Arymatei, do którego właśnie udali się jej brat z siostrą. Jeszcze przez chwilę bronił go przed powrotem ulewny deszcz, towarzyszący burzy, ale potem nie miał już jak się bronić. Wracał więc tą samą drogą, którą przyszedł, a w miarę jak się oddalał od Betanii i zbliżał do Jerozolimy, żałował coraz bardziej, że wstępował do domu Łazarza. Teraz znowu musiał wejść do tego miasta, którego już nigdy nie chciał widzieć na oczy. Niestety, nie mógł nie iść. Obiecał to Marcie. A przecież wiedział dobrze, że to nie ma sensu. Wiedział, że nikt Jezusowi nie może już pomóc. Wstydził się przed samym sobą swojego tchórzostwa, że Marcie nie powiedział prawdy, że nie wyznał jej, co on o tym wszystkim myśli. A więc szedł, przeklinając pomysł wstąpienia do Betanii, narzekając na swoją głupotę i lekkomyślność, niezdecydowanie i brak konsekwencji. Zgadzał się z Martą tylko w tym, że to wszystko jeszcze musi długo potrwać, bo kapłani wytoczą przeciwko Jezusowi proces i będą szukali świadków. Że być może i on sam będzie świadczył w obronie Jezusa. Co do tego ostatniego miał cichą nadzieję, że uda mu się jakoś wykręcić. Już teraz zasłaniał się tym, że on się nie zna na kruczkach prawnych. Odruchowo zresztą zawsze cofał się przed tym, co miało jakiś związek z sądami. Nigdy nie wierzył w sprawiedliwość sędziów. Był przekonany, że występowanie nawet w charakterze świadka również może być dla niego niebezpieczne. Zresztą wiedział, że z kapłanami wygrać nie można.

Szedł, mechanicznie zaciągając kaptur, gdy napotykał przechodniów. Nie spieszył się. Liczył na to, że spotka po drodze może Łazarza z Marią albo któregoś ze swoich ludzi, który mu opowie, co się dzieje w mieście, i zwolni go od pójścia tam. Ale nikogo nie spotkał. Podszedł do głównej bramy i wycofał się stamtąd. Nie wytrzymał widoku tłumów wchodzących, wychodzących, ale przede wszystkim nie wytrzymał widoku „stojaczy” kapłańskich: obserwatorów stojących na pozór obojętnie przy murach lub pomiędzy kramami, wypatrujących ludzi w jakiś sposób dla nich podejrzanych. Wolał nie ryzykować. Zdecydował się okrążyć miasto i wejść od strony mało uczęszczanej. Zresztą to było mu na rękę i tak, bo Józef mieszkał właśnie w stronie Golgoty. Gdzieś po drodze, nad dachami domów, zobaczył trzy krzyże sterczące na wzgórzu Trupiej Głowy. Nie przypominał sobie, żeby w ostatnich dniach tam stały. Nie pamiętał, żeby stały wtedy, gdy wychodził z Jerozolimy. – Znowu kogoś skazali na śmierć lub też przygotowują się do wykonania wyroku. Chociaż nie, przecież jutro jest szabat – pomyślał.

Z pewnym trudem odnalazł pałac Józefa z Arymatei. Zaskoczył go nieład panujący wewnątrz domu. Trwało jakieś podniecenie i duży ruch. Ludzie przebiegali tam i z powrotem. Chwilę odczekał, ale nikt go nie zauważał. Wreszcie zagadnął jednego ze służących o Józefa. Ten odrzekł:

– Jest na Golgocie.

– Na Golgocie? – zdziwił się. – A jak tam dojść?

– Tędy, prosto przez ogród.

– Przez ogród?

– Tak. Ogród podchodzi pod samo wzgórze – cierpliwie tłumaczył służący, wskazując kierunek.

Wszedł w ogród, w którym wciąż natrafiał na jakichś bardzo zaaferowanych ludzi. Nie spodziewał się, że ten ogród jest taki wielki. Zdawało się, że końca mieć nie będzie. Coś się tu ważnego stało.. Widział to po zachowaniu się wszystkich, których spotykał. Powoli narastał w nim, wciąż jeszcze nieuzasadniony, strach. Bał się, że powodem może być to, w co nie chciał wierzyć, czego nie chciał dopuszczać do świadomości. Nie pozwalał sobie nawet nazywać tych przeczuć. Tłumaczył, że to niemożliwe. Przecież tak w ogóle nie wolno myśleć. Najpierw musi być proces ze świadkami, to potrwa kilka dni, bo zanim zbiorą dowody przeciwko Jezusowi, na to wszystko potrzeba czasu. Powtarzał prawie dokładnie słowa Marty. – To nie ja wymyśliłem, tylko Marta tak mówiła, która się zna i jest rozsądna. – Wreszcie pomiędzy drzewami zauważył ludzi krzątających się przy nowym grobie wykutym w skale. Najwidoczniej już było po pogrzebie. Zataczano kamień zamykający wejście do grobu. Nagle w grupie stojących rozpoznał Marię Magdalenę. Jeszcze nie chciał przyjąć prawdy, która zaczęła przed nim wyrastać. A potem już zobaczył po kolei Marię, Matkę Jezusa, przy Niej przytulonego, zapłakanego chłopca, to był Jan. Dalej Salome, matkę synów Zebedeuszowych, wszystkie zapłakane. Potem Nikodema, wreszcie Józefa z Arymatei. Jeszcze nie chciał wierzyć. Powtarzał sobie, że się myli, że to jest po prostu niemożliwe, by to był Jego pogrzeb. Że przecież przed paroma godzinami jeszcze Go widział. Ale już wiedział, że jest tak, jak przeczuwał wbrew rozsądkowi i logice, że tym Kimś, kogo złożono do grobu, za Kim zataczano kamień, jest Jezus, który zginął na krzyżu. Oparł się o drzewo, nie był w stanie podejść bliżej. Potem tylko schował twarz w dłonie i zaczął szlochać.

 

Stał tak długo. Dopiero po jakimś czasie ocknął się, gdy ktoś dotknął jego ramienia. To była Maria Magdalena. Podjęła go bez słowa pod rękę i prowadziła przez ciemny już ogród z powrotem do domu Józefa. Potem słyszał, jak Józef polecił swoim służącym przygotować dla niego i Jana izbę. Potem spał nerwowym snem przerywanym płaczem za Człowiekiem, który był mu najbliższy na świecie. Bliższy od żony i braci. Budził się z twarzą mokrą od łez i zasypiał znowu. Potem Jan opowiadał mu o wszystkim, co się działo w ciągu ostatniego dnia. Tłumaczył mu, jak to się mogło dokonać w tak krótkim czasie. Nie był w stanie tego wszystkiego słuchać, co Jan mówił. Nie był w stanie w ogóle rozmawiać z nim. Najchętniej wracał pod grobowiec. Stał tam, patrząc w kamień grobowy, który zamykał mu wszystko, co miał najdroższego dotąd na świecie. Czuł się samotny jak dziecko, które straciło matkę. Wstydził się wczorajszej ucieczki, nie rozumiejąc, jak mógł tak myśleć o Jezusie i o tym wszystkim, co wspólnie przeżyli. Nie wyobrażał sobie, jak potrafi dalej istnieć bez Jezusa.

W miarę upływu czasu nad żalem, który go przepełniał, zaczęło górować zdziwienie. Bo przecież jeżeli był na świecie jeden uczciwy człowiek, to był nim na pewno Jezus. Dlaczego Bóg dopuścił, by został zabity? Jeżeli był na świecie człowiek, który chciał pełnić wolę Bożą, to chciał ją pełnić na pewno Jezus. Dlaczego Bóg ukarał Go taką śmiercią? W Księgach świętych jest napisane: Biada temu, kto umiera na drzewie. Czy jest możliwe, żeby to się odnosiło także do Jezusa? A może wszystko jest całkiem inaczej. inaczej może Jezus ma rację, gdy swoimi naukami i leczeniem chorych uczył, że biedny i chory nie zawsze jest złym człowiekiem, a zdrowy i bogaty nie zawsze jest dobrym człowiekiem. I nieprawdą jest, że ten, kto w powodzeniu, ma błogosławieństwo Boże. A może nie zawsze ten jest zły, kto umiera na krzyżu, jak i nie zawsze ten jest dobry, który stoi pod krzyżem skazańca. Jeżeli Jezus chciał to powiedzieć, to powiedział aż nazbyt dobrze. Jezus przegrał ze Świątynią. Zgoda. Ale naprawdę nie miał żadnych szans w walce z nią. Porywanie się na nią było szaleństwem.

Gdy patrzył z perspektywy tych zdarzeń, które miały miejsce w ciągu ostatnich kilku godzin, na Świątynię, zobaczył ją jako wielką machinę działającą bez błędu, której istnienia nikt ani nic nie jest w stanie podważyć, dla której sprawa zlikwidowania Jezusa nie wymagała zbyt wielkiego wysiłku. Dotąd nie zdawał sobie sprawy z potęgi tej instytucji. Świątynia wyrastała ponad wszystko, przemyślana do ostatniego szczegółu: kapłani, żołnierze, słudzy, donosiciele, a przede wszystkim rzesze oddanych ludzi z rozmaitych warstw społeczeństwa, czujnych i bacznych na to, co nie jest po myśli i w interesie Świątyni – jedynego prawowitego przedstawiciela narodu żydowskiego. Świątynia, która ze swoją wszechmocną władzą na terenie Palestyny sięgała mackami na cały świat, aż po Rzym i cesarza, nie mówiąc o Piłacie. Zobaczył, jak szczelnie wokół nich rozbudowana była sieć obserwacyjna, jak kapłani wciąż z pomocą swoich ludzi patrzyli im na palce, jak wiedzieli o każdym kroku Jezusa. Zobaczył, po jakiej linie, nad jaką przepaścią cały czas Jezus wraz ze swoimi uczniami chodził.

Dokonał jeszcze jednego odkrycia. Jezus był tego wszystkiego świadomy od dawna, może nawet od samego początku. Jezus znał potęgę Świątyni i wiedział, co Mu grozi. Stąd te Jego przepowiednie o swojej śmierci. – A ja Mu wciąż zarzucałem, że przesadza. Wciąż podejrzewałem Go, że opanował Go strach. Tymczasem to On, a nie ja, chodził po ziemi. On był realistą. Jezus przegrał ze Świątynią. Ale czyż nie On miał rację? Czy w końcu nie jest tak, jak On uczył, że najważniejszym przykazaniem jest miłość Boga i bliźniego? Czy to może zginąć, dla czego On swoje życie oddał? Czy ten, który Go zrozumiał, może żyć inaczej? Patrzył otępiały na kamień grobu. Czasem pojawiali się w zasięgu jego wzroku jacyś ludzie. Byli różni. Byli tacy, którzy przychodzili i stali w ostrożnej, zgodnej z przepisami faryzeuszów odległości, nie dłużej niż przepisany czas, i odchodzili. Patrzył na to wszystko początkowo obojętnie. Ani go to nie interesowało, ani nie denerwowało, ani nie śmieszyło. Ich rzecz. Ale po chwili stwierdził znowu, że on by już tak nie potrafił, chociażby nawet tego chciał. Być może, że wkrótce wróci do Galilei i będzie tam łowił ryby do końca swojego życia. Ale nie potrafi już nigdy tak żyć, jak żył, zanim poznał Jezusa.

Obserwował w dalszym ciągu ludzi. Stwierdził, że nie jest osamotniony. Byli tacy, którzy przychodzili pod sam grób, stali, siadali na trawie, zostawali tak długo, jak im serce dyktowało. I to nie byli tylko ci najbliżsi, jak Magdalena czy Salome. Ci już nigdy nie będą pokornymi czcicielami Świątyni, posłusznymi sługami kapłanów czy faryzeuszów.

 

Było chyba południe, gdy wyrwał go z półsnu, półwspomnień odgłos wojskowych kroków. Najpierw zdawało mu się, że to złudzenie. Skąd tutaj wojsko? Ale instynktownie rzucił się w krzaki. Nie mylił się – to szli żołnierze rzymscy. Ukryty w gęstwinie oczekiwał, co będzie. Podeszli pod grób. Początkowo zdawało mu się, że chcą odwalić kamień. Nie. To było coś przeciwnego. Oni pieczętowali grób. Korzystając z tego, że byli zajęci, wycofał się w stronę domu Józefa. Nie chciał wchodzić od razu. Był pewny, że ktoś tam rozmawia w tej sprawie z Józefem. Odczekał jakiś czas. Potem upewnił się u któregoś ze służących: zapytał ostrożnie, czy Józef jest wolny, czy można wejść do niego. Służba Józefa była zarówno inteligentna, jak i bezczelna. Usłyszał odpowiedź:

– Nie bój się, możesz wejść. Już sobie poszli.

Wszedł. Józef miał strapioną minę. Tylko nie był pewien, jak zwykle gdy chodziło o Józefa, czy on udaje zmartwienie, czy też jest naprawdę zmartwiony. Ale w tym wypadku chyba ta pierwsza wersja wchodziła w grę. Najpierw Józef tłumaczył mu rozwlekle, szeroko i długo, jak to żołnierze opieczętowali grób Jezusa. – Po co mi to wszystko mówi, skoro wie, że ja to wiem. – Ale czekał cierpliwie na to, ku czemu Józef zdążał. Wreszcie doszło do niego zdanie, które go poderwało. Józef powiedział:

– Kapłani boją się, żeby ktoś nie porwał ciała Jezusa.

Oprzytomniał zupełnie.

– Porwał? Kto? Po co?

Józef podniósł na niego oczy:

– Wy. – Poprawił się: – My.

Zdziwił się, prawie nie dowierzał temu, co usłyszał:

– My? – spytał.

Józef się uśmiechnął:

– Uważasz, że was przeceniają?

Udawał, że ta ironia Józefa nie dotarła do niego.

– Po co mielibyśmy kraść ciało Jezusa? – wciąż tego rozumowania nie mógł pojąć.

– To wiedzą lepiej kapłani, może nawet lepiej niż wy. Podobno – ciągnął Józef tonem śledczego – Jezus kiedyś powiedział, ja tego nie słyszałem, ale tak mówią, że gdyby Go kapłani zabili, to On i tak zmartwychwstanie.

Teraz zaczęło mu dopiero coś świtać w głowie. Aha, tak. Rzeczywiście. Popatrzył niedowierzająco na Józefa:

– Ale po co mielibyśmy kraść ciało Jezusa?

Widział, jak Józef mimo całej umiejętności panowania nad sobą daje się ponieść zniecierpliwieniu:

– Po prostu moglibyście ukraść ciało Jezusa, a potem rozgłosić, że faktycznie tak jak zapowiedział, tak zmartwychwstał.

Nie zdążył jeszcze przyjąć tego wszystkiego, co usłyszał, gdy Józef wstał na znak, że rozmowa jest skończona. Wobec tego podniósł się, żeby odejść, gdy ten dotknął jego ręki:

– Ja cię bardzo przepraszam, ale mam jedną małą prośbę do ciebie…

Jeszcze Józef nie zaczął mówić, o co chodzi, a on się tego domyślił sam.

– Ty wiesz – ciągnął Józef – że ja cię do mojego domu zaprosiłem i powiedziałem, że możesz tak długo tu mieszkać, jak tylko zechcesz. Ale…

– Nie martw się – przerwał mu – ja już opuszczam twój dom. Byle tylko szabat przeszedł.

Widział, jak Józef skrzywił się z niechęcią na jego grubiaństwo, że śmiał mu przerwać w pół zdania, że dopowiedział to, co powinno pozostać niedopowiedziane. Niewiele sobie z tego robił. Józef wciąż trzymał jego rękę i kontynuował rozpoczętą myśl:

– Mnie tylko chodzi o twoje dobro. To będzie dla ciebie na pewno lepiej.

Wyszarpnął się. Był już w drzwiach, gdy dobiegł go głos Józefa:

– Aha, byłbym zapomniał…

Zatrzymał się w pół kroku przygotowany na kolejne uderzenie. Józef wytrzymał teatralnie pauzę, a potem rzucił od niechcenia:

– W Wieczerniku przebywa pewna grupa uczniów Jezusa.

– Kto? – spytał, nie odwracając się.

– Tego dokładnie nie wiem.

Wie, wie, ale znowu „z pewnych względów” nie chce mi powiedzieć – przebiegło mu przez myśl. Wyszedł do ogrodu. – I dziwny jest. Mówią, że to wielki przyjaciel Jezusa. Faktycznie, poszedł do Piłata. Faktycznie zajął się pogrzebem. A właściwie ma się wrażenie, że wprost przeciwnie, że to nieprzyjaciel. W każdym razie działa mi na nerwy. Poza tym jedno jest pewne, że stąd trzeba jak najszybciej odejść. Tylko co dalej? Najpierw trzeba się spotkać z resztą naszych ludzi. – Z wiadomości, że są w Wieczerniku, ucieszył się bardzo. I był Józefowi serdecznie za nią wdzięczny. – Ten gospodarz Wieczernika robił dobre wrażenie. Jeżeli im pozwolił na dalszy pobyt, to z tego wynika, że sprawdził się. – Najchętniej pobiegłby natychmiast do nich. Ale odległość od domu Józefa do Wieczernika kilkakrotnie przewyższała drogę szabatową. Wolał się nie narażać, mógłby go ktoś zobaczyć i oskarżyć o to, że łamie przepisy, że zbyt wiele kroków przemierzył w dzień święty. Oskarżą i zacznie się kłopot. – Przy okazji mogą ucierpieć i inni – dodał sobie na pociechę i usprawiedliwienie. – Gdybym był z Jezusem, nie miałbym takich oporów, poszlibyśmy i już. On by tutaj nie wahał się – myślał z żalem. – Tak jak On postępował, na to mnie już stać nie będzie.

Starał się ułożyć dokładny plan na dzień następny. A więc rano możliwie wcześnie trzeba pójść do Wieczernika porozmawiać z resztą, naradzić się, co robić. Ale tu się plan kończył. Galilea, kraina obiecana, do której tak tęsknił, oddalała się coraz bardziej. W miarę jak upływały godziny, zdawał sobie sprawę, że są plusy i minusy takiego kroku. Iść do Galilei, oczywiście, to byłoby najprzyjemniej. Tam go ciągnęło, tam jest jego świat, tam są jego ludzie. Ale równocześnie nie trzeba być zbyt bystrym, by wiedzieć, że w wypadku, gdy kapłani zechcą ich pochwycić, nie będzie dla nich nic łatwiejszego jak wysłać gońców do Galilei, zawiadomić wszystkie synagogi i wybrać uczniów Jezusa z ich własnych domów jak ryby z saka. W małym miasteczku ukryć się nie da. Człowiek wszystko wie o drugim człowieku. Wielkie miasto jest zawsze wielkim miastem. Łatwiej się zgubić. Z drugiej jednak strony Jerozolima to miasto obce, na każdym kroku czyha nieprzyjaciel, na każdym kroku jest jakieś zagrożenie.

To: co dalej robić? tkwiło w jego świadomości jak zadra przez cały dzień. – O tym wszystkim trzeba pomyśleć i porozmawiać spokojnie z naszymi ludźmi. – Nasuwało mu się połowiczne rozwiązanie. Najpierw jakiś czas pozostać w Jerozolimie, a potem wracać do Galilei, gdy już się wszystko uspokoi. To chyba byłoby najrozsądniejsze. Tylko jeżeli w Jerozolimie, to u kogo? U Józefa nie, bo on jest spalony. – Jak długo straż będzie pilnowała grobu, tego nie wiadomo, ale jedno jest pewne, że w tym czasie żaden z nas nie może tu przebywać. A po drugie, nawet gdyby żołnierzy tu nie było, Józef ma najwyraźniej dość naszego towarzystwa.

Nie przyznawał się do tego, ale wciąż nadsłuchiwał wieści z miasta, żywił cichą nadzieję, że coś się stanie. Nie, nie oczekiwał rozruchów, ale jakiegoś protestu, dowodu przywiązania do Nauczyciela z Nazaretu ze strony zgromadzonych tłumów. Miasto milczało. Początkowo pocieszał się tym, że to niewiedza, że wiadomość o wykonaniu wyroku śmierci na Jezusie nie dotarła jeszcze ani do pielgrzymów galilejskich, ani do przyjaciół judejskich Jezusa. Ale szybko doszedł do gorzkiego stwierdzenia, że tak nie jest, że ludzie po prostu się boją. – Co się mam im dziwić, im, którzy nie byli najbliższymi Jezusa, jeżeli ja sam się wczoraj bałem. Tak to już jest, dopóki była gra, dyskusje, utarczki Jezusa z kapłanami, faryzeuszami, doktorami w Piśmie – myślał z goryczą – gdzie Jezus wciąż zwyciężał, dopóty się wszyscy cieszyli, wszyscy szli za Nim. Dopóki żył, chodził, uzdrawiał, nauczał, miał całą sympatię za sobą. Ale teraz, gdy zginął, ludzie są sparaliżowani potęgą władzy kapłanów. Fakt, że Jezus mógł być przez nich skazany na śmierć – Jezus wielki cudotwórca, największy Nauczyciel – zaszokował wszystkich. A z drugiej strony świadomość, że wyrok śmierci został zatwierdzony przez Piłata, wywołała falę domysłów, że może tak jest, jak to mówią kapłani, że Jezus faktycznie dokonał jakichś straszliwych zbrodni czy przestępstw, które nie były znane ogółowi społeczeństwa, że On stanowił jakieś istotne zagrożenie dla bytu narodowego Izraela.

 

Tak jak to ustalił, miał zamiar w pierwszy dzień po szabacie z rana wyjść z domu. Chciał to zrobić, zanim zacznie się ruch w mieście. Godziny spędzone przy grobie Jezusa uważał za swoje z Nim pożegnanie. Położył się późno. Długo nie mógł zasnąć. Rozmawiał jakiś czas z Janem. W końcu zasnął, ale prawie natychmiast został ze snu wyrwany. Nie był w stanie się rozbudzić. Ktoś nim szarpał i usiłował mu coś wytłumaczyć. Wreszcie przebudził się. To była Maria Magdalena, cała zapłakana, błagała go, by wstał. Nie bardzo mógł zrozumieć, o co jej chodzi. Rozejrzał się. Było jeszcze ciemno. Wreszcie doszły do niego jej słowa:

– Porwano ciało Jezusa.

Dopiero teraz oprzytomniał:

– Już idę.

Ogarnął się naprędce, zbudził Jana. Powtórzył za Magdaleną:

– Porwano ciało Jezusa.

I wybiegł do ogrodu. Skierował się w stronę grobowca. Panował jeszcze mrok, ale na horyzoncie już jaśniało. W połowie drogi wyprzedził go Jan. Gdy przybiegł, zobaczył czerniejący otwór grobowca, obok odtoczony głaz i Jana, który najwidoczniej nie odważył się sam wejść do wnętrza. Jan powiedział przyciszonym głosem:

– Widać prześcieradło.

Chwilę stał, żeby trochę odpocząć. Rozglądał się, czy nie zobaczy czegoś osobliwego. Potem odsunął Jana i wszedł. Ogarnęła go cisza grobowca. Tuż przy wejściu leżały rozrzucone prześcieradła, w głębi niewiele można było widzieć. Jeszcze odnalazł chustę, która chyba przykrywała twarz Jezusa, zwiniętą osobno. I to wszystko. Ciała Jezusa na pewno nie było. Teraz wszedł Jan. Ledwo się obaj mieścili w ciasnej krypcie. Wyszli na zewnątrz. Popatrzył na Jana:

– Kto to mógł zrobić? – mówił trochę do niego, trochę do siebie, głośno myśląc. – Żołnierze? Gdzie są żołnierze, przecież powinni tu być.

Rozglądał się niepewnie. Kamień odtoczony, pieczęcie zerwane. Przychodziła refleksja:

– Nie, tego nie mogli zrobić żołnierze. Ale jeżeli to zrobił ktoś inny, to co ze strażą? Wymordowana? Gdzie ślady walki, gdzie zwłoki żołnierzy? A może to jakiś podstęp?

Nie umiał sobie na te pytania odpowiedzieć. Skwitował je stwierdzeniem:

– Trzeba wszystkich zawiadomić. Najpierw Józefa. Może ktoś coś wie, może ktoś coś widział.

Wracali powoli w stronę domu.

Słudzy już byli obudzeni, powiedzieli, że pan już wstał. Za chwilę wyszedł do nich Józef, jak zwykle ugrzeczniony, świeży, jakby się wybierał na spotkanie z najwyższym kapłanem. Poprosił jego – Piotra – do wnętrza. Nie, Jan na razie niech nie wchodzi, niech pozostanie na dworze. Bardzo go o to prosi.

Wszedł. Dopiero teraz spostrzegł, że Józef jest wyraźnie zaniepokojony. Zaproponował od razu Józefowi, żeby oglądnął grób i zobaczył, co się stało. Ten nie miał wcale na to ochoty, już zresztą wiedział wszystko o pustym grobie. – Jak on to wszystko od razu wie – pomyślał o nim z podziwem. Józef powiedział, że może później pójdzie do grobu, teraz woli wysłuchać, co on – Piotr – ma na ten temat do powiedzenia.

Drgnął:

– Co to znaczy „na ten temat”?

– Na temat tego pustego grobu.

Oburzył się:

– Przesłuchanie?

Józef uciekł ze wzrokiem:

– Czy ja powiedziałem, że przesłuchanie? Ja chcę się tylko dowiedzieć, co ty wiesz na ten temat.

Rozdrażniony zaczął mu więc opowiadać przebieg wydarzeń od momentu, gdy poszedł spać, poprzez zbudzenie go przez Marię, aż do powrotu do domu. Józef słuchał tego jak zawsze układny, napięty, prawie że notujący w pamięci każde jego słowo. Potem podniósł na niego wzrok i spytał:

– To wszystko?

– Wszystko.

– Czy jeszcze mogę cię o coś zapytać?

Już prawie wściekły odwarknął:

– Pytaj.

Józef znów spuścił oczy, zaczął słodko cedzić:

– Jeżeli zechcesz sobie przypomnieć, to ja ci wczoraj powiedziałem, że w domu, gdzie spożywaliście waszą ostatnią wieczerzę z naszym Mistrzem, przebywają uczniowie Jezusa.

Najbardziej go oburzyło to, że Józef śmie nazywać Jezusa „naszym Mistrzem”.

– Czy ty albo Jan – mówił dalej Józef – nie porozumiewaliście się z nimi? Byłeś u nich?

Nie wiedział, o co Józefowi chodzi:

– Kiedy mógłbym być u nich?

– Choćby dzisiejszej nocy.

– W nocy? Przecież to jeszcze szabat. Nie wolno takich dalekich dróg odbywać.

– No tak, ale Jezus nauczył nas przecież, że nie należy zwracać uwagi na drobiazgi: czy pójdziesz parę kroków więcej, czy mniej, to nieważne. Najważniejsze jest przykazanie miłości. Czy źle mówię?

Myślał, że go rozerwie wściekłość. – Ale ten Józef jest bezczelny. Teraz jednak zaczął coś rozumieć.

– Nie – odpowiedział, ledwie panując nad sobą. Poderwał się i odszedł. Jeszcze jeden uczeń Jezusa, jeszcze jeden faryzeusz, który śmie nazywać Jezusa swoim Mistrzem. – Ciekaw jestem tylko, jak długo będzie jeszcze tak Go nazywał i czy tak mówi o Nim w Sanhedrynie.

I wtedy, gdy cały wzburzony kierował się w stronę grobu Jezusa, zobaczył, jak z głębi ogrodu biegnie ku niemu Magdalena. Z rozwianymi włosami, z rozrzuconymi rękoma, roześmiana, rozradowana i prawie nieprzytomna ze szczęścia. Patrzył przerażony, co mogło się stać. Zwariowała! Wpadła na niego i rzuciła mu się na szyję:

– Widziałam Pana!

Zwariowała – wstrząsnął się. Spytał, wciąż nie dowierzając:

– Kogo? – może źle usłyszał.

– Jezusa – odpowiedziała.

Chwycił ją silnie za ramiona i potrząsnął:

– Opanuj się.

– Ależ tak, widziałam Go. – Popatrzyła na niego podejrzliwie. – Myślisz, że zwariowałam? Posłuchaj. – Próbowała się uspokoić, otarła oczy. – Gdzieś mi się zgubiły w ogrodzie Salome i Maria Jakubowa…

Przerwał jej:

– Jak to, to ty nie byłaś tutaj sama?

– Nie. Przyszłam z innymi niewiastami.

– Tak rano? Po co? – zdumiał się.

– Żeby namaścić ciało Jezusa.

– Namaścić ciało Jezusa?

– No tak. Po prostu w piątek wieczór było tak wszystko szybko, tak wszyscy się spieszyli, już słońce zachodziło, że na to nie było czasu. To myśmy sobie umyśliły wczoraj, jeszcze zresztą w piątek, że przyjdziemy w pierwszy dzień po szabacie i namaścimy ciało Jezusa, żeby pochować Go, jak przystało każdemu uczciwemu człowiekowi.

człowiekowi jednej strony przyznawał, że był w tym jakiś sens, z drugiej strony był zdziwiony, że ktoś mógł w ogóle na taki pomysł wpaść.

– A gdzie one są?

– Nie wiem.

– No, opowiadaj dalej.

– Aż patrzymy: kamień odwalony, a grób jest otwarty. Bardzośmy się przelękły. Bo co to może znaczyć? One zostały, a ja pobiegłam, żeby was zbudzić. Potem wróciłam do ogrodu. Podchodzę pod grób, nie ma już niewiast. Was jeszcze też nie było. Przyszło mi do głowy, że może Jego ciało jest gdzieś w pobliżu w krzakach, że może tylko ktoś chciał Go zbezcześcić. Szukam, szukam – bezskutecznie. Potem widziałam z daleka, że wy już jesteście. Również widziałam, gdyście odchodzili. Szukałam Go dalej. Nagle patrzę, idzie do mnie ogrodnik. Ten, który się tutaj kręcił przez cały wczorajszy dzień. Myślę sobie, że on powinien coś wiedzieć albo może nawet on sam to zrobił z jakichś powodów. Podchodzę w jego kierunku i wtedy widzę, że to chyba nie jest ogrodnik, tylko ktoś inny – wciąż był zmrok i niełatwo było rozróżnić. Trochę się wystraszyłam. Ale uciekać nie ma jak. Wobec tego pytam go: Panie, gdzie ukryłeś ciało Jezusa? Wtedy właśnie On powiedział do mnie: Mario. I poznałam, że to jest Mistrz.

Zaczęła szlochać z radości. Była cała roztrzęsiona. Nie potrafiła opanować drżenia rąk. Łzy płynęły jej po twarzy. Przygarnął ją do siebie:

– Uspokój się, uspokój się – powtarzał.

– Poczekaj, muszę skończyć. Jak On mi powiedział: „Mario”, gdy Go poznałam, wtedy upadłam Mu do stóp. A potem On zniknął.

– Jak to zniknął? – popatrzył na nią.

– Po prostu zniknął, już Go nie było – odpowiedziała niezmieszana.

– Jak był, to powinien być stale – próbował przyprowadzić ją do rozsądku.

– On powiedział, żebym Go nie zatrzymywała, bo musi iść do Ojca. Czy mogłam Go zatrzymywać? – zapytała z wyrzutem w głosie.

Nie wiedział, co jej na te naiwności odpowiedzieć.

– Chodźmy stąd – rzekł.

– Dokąd?

– Do domu, gdzie jedliśmy naszą ostatnią wieczerzę z Jezusem. Tam są nasi ludzie.

– Którzy?

– Czy ja wiem którzy? Wiem tylko od Józefa, że jacyś na nas czekają. Ale nie pójdziemy chyba razem, żeby nas nie zauważono.

– Boisz się? Kogo? – wykrzyknęła Magdalena. – Przecież Jezus żyje! Niech się oni boją.

Nie chciał z nią dyskutować. Zapytał tylko:

– Chcesz może to wszystko, co mi opowiedziałaś, powiedzieć Józefowi?

– Mogę – zgodziła się.

Weszła do domu, długo nie wychodziła. Czekał na nią, spacerując nerwowo. Kto to mógł zrobić, kto mógł ukraść ciało Jezusa? Przyszło mu do głowy, czy nie należałoby pójść wprost do kapłanów i donieść im o tym. – W ten sposób dam im do zrozumienia, że ja nie mam z tym nic wspólnego. – Ale bał się tam iść sam. – A jak nie uwierzą i oskarżą o naruszenie grobu? Nie. Wobec tego z kim? Józef nie pójdzie ze mną na pewno, choćby z tego prostego powodu, że patrzy na mnie tak, jakbym to ja sam zrobił.

Wreszcie wyszła Maria. Była znacznie spokojniejsza. Tylko uśmiechała się jakoś dziwnie, niedowierzająco. Podeszła do niego:

– Wiesz, co Józef mi powiedział?

– Chyba wiem. Powiedział ci, że to ty porwałaś ciało Jezusa – zażartował.

– Nie tak dokładnie – odrzekła poważnie – ale mniej więcej tak. Albo jeżeli nie ja, to ja uczestniczyłam w tym wszystkim, wraz z niewiastami i jeszcze tam nie wiem z kim. W każdym razie powinnam natychmiast mu to wszystko powiedzieć albo nawet powinnam iść do kapłanów i zdać im z tego sprawę.

No to nie tylko ja miałem taki zamiar, ale i Józef też – pomyślał ironicznie.

– I to już wszystko?

– Nie – zawahała się. Próbował mnie obrazić. Powiedział, żebym nie zmyślała i nie udawała szalonej, bo to wygląda nieprzekonywająco.

– No tak – żachnął się. – Tutaj Józef grubo się pomylił. Co innego mieć zwidy, a co innego kłamać.

– Jeszcze jedno. Chciał, abym mu przyrzekła, że nie powiem nic nikomu o tym, co jemu powiedziałam. Że nikomu, nawet naszym ludziom nie powiem, jeżeli – jak on to powiedział – już oni tego wcześniej lepiej nie wiedzą, że grób jest pusty i że Jezus żyje.

– A co ty na to?

– Co miałam mu powiedzieć. Popatrzyłam na niego jak na wariata. Jakim prawem on do mnie śmie tak mówić? Co za obyczaje? Wtedy zmiękł i powiedział, że dobrze, uczniom Jezusa wolno mi o tym opowiadać, zresztą, powtórzył, oni to samo wiedzą co i ty, ale nie mów, proszę – już nauczył się być uprzejmy – nikomu o tym więcej. Ale i tu się oparłam. Wtedy on dodał z pogróżką w głosie: Nie mów tego dla dobra was wszystkich, bo jeżeli kapłani dowiedzą się, że rozgłaszacie takie wiadomości, po prostu zmiotą was z powierzchni ziemi. No to ustąpiłam. Obiecałam, że w ciągu dnia dzisiejszego nikomu więcej nie powiem. Ale jeżeli chodzi o przyszłość, to nic nie mogę obiecać.

Wstyd mu było za Józefa.

– Chodźmy stąd wreszcie – zwrócił się w kierunku miasta. Nagle usłyszał za sobą głos Józefa:

– Chciałem z wami jeszcze parę słów zamienić.

Zatrzymał się z niechęcią. Józef stał w drzwiach. Podeszli do niego.

– Jeżeli wolno jeszcze o coś prosić, to chciałbym, żebyś ty, Piotrze, został jeszcze przez dzień dzisiejszy u mnie. A ty – rzekł do Magdaleny – idź do Wieczernika i zawiadom, że Piotr jest tutaj. Zgodnie z tym, jak umawialiśmy się, zgodnie z tym, co przyrzekłaś. Nic więcej nie mów.

Jakiż on jest sprytny – patrzył na niego z podziwem. – Na pewno wysłuchał całą naszą rozmowę, a teraz jeszcze chce, ażeby Maria przy mnie przyrzekła to, czego on od niej żądał.

– Dlaczego – spytał na wpół rozbawiony – ja mam zostać u ciebie?

– Boję się, żeby cię w drodze do Wieczernika nie zaaresztowano. Wolałbym, żebyś w dzień nie pokazywał się na ulicach. Zbyt jesteś znany, żebyś teraz mógł przejść spokojnie przez miasto. Doczekaj wieczora, potem pójdziesz. Tutaj ci nic nie grozi.

Nie bardzo wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Na razie zgodził się, choć wciąż wewnętrznie nie bardzo przekonany, że dobrze robi.

W ciągu dnia nic się nie działo. Józef starał się mu wciąż towarzyszyć. Jeśli odchodził, natychmiast zjawiał się ktoś ze służących. Powód został mu również wyjaśniony: wszystko w trosce o jego bezpieczeństwo. Ale pojął, w czym rzecz. Józef po prostu podejrzewał, że on, Piotr, wraz z innymi uczniami mają zamiar doprowadzić do zamachu, przewrotu czy innego jakiegoś szaleństwa w oparciu o fakt pustego grobu. Na zasadzie: nie udało się Jezusowi, to może uda się samym uczniom. To odkrycie początkowo go śmieszyło. Ale potem coraz jaśniej widział, że to nie jest nic śmiesznego. Tym bardziej, że był bezradny wobec tych podejrzeń. Tłumaczyć nie miało najmniejszego sensu. Owszem, nawet parę razy próbował, ale zawsze napotykał ten sam zimny, ironiczny uśmiech. Usprawiedliwianie się nic nie dawało. Poddał się, zrezygnował. Zresztą wiedział, że gdyby się nie zgodził, miałby natychmiast Józefa przeciwko sobie i reszcie uczniów Jezusa. A do tego nie chciał doprowadzić. Zbyt wiele Józef wiedział o nim i o nich wszystkich. Zbyt mocny jest Józef. Gdy przejdzie na stronę kapłanów, wszystko może się tragicznie skończyć. Jako jedyne wyjście widział po prostu dać się obserwować. Dla swojego dobra i dla dobra reszty. Niech się okaże, że nie ma nic w zanadrzu, że nie ma nic do ukrycia.

Chociaż Józef wszystko robił, aby mu uprzyjemnić ten pobyt, czuł się gorzej niż w areszcie. Myślał, że nie wytrzyma do wieczora. Jedyną zabawą, jaka mu pozostała, było dosłuchiwanie się tego, co działo się w domu Józefa. Chociaż umiejętnie odcięto go od dopływu jakichkolwiek wiadomości, to ze strzępków rozmów, które dochodziły do niego czy to przez ściany, czy przez okna, wiedział, że pojawiali się kapłani i Rzymianie, i to nie byle kto, ale ludzie wysokiej rangi. Próbował zapytać, co się dzieje. Spotykał się zawsze z milczeniem. Z tego, co dosłyszał, wynikało również, że jacyś ludzie z ulicy zaczęli dopytywać się o to, co się tu wydarzyło. Najwyraźniej wiadomość o pustym grobie mimo wszystkich usiłowań, by temu zapobiec, przeciekła do miasta. Nikt jednak z gapiów nie był dopuszczony do ogrodu. Wszystkie bramy stały pozamykane, służba miała najsurowsze polecenia, by nikomu nie zezwalać na wejście.

Wieczorem zapytał Józefa:

– Czy mogę uważać, że mój prywatny areszt jest skończony?

Józef uśmiechnął się, nic nie odpowiadając.

– Zdążyłeś się przekonać, że ja w tym wszystkim nie maczałem palców? – próbował zmusić Józefa do jakiejś deklaracji.

Znowu napotkał milczenie i nic niemówiący zimny uśmiech.

– Mogę już wracać do Wieczernika?

– Oczywiście, że możesz, zawsze mogłeś, pozostawałeś tutaj tylko dlatego, że chciałem cię uchronić przed niebezpieczeństwem.

Tym razem on się uśmiechnął ironicznie i nic nie odpowiedział.

 

Przez miasto przeszedł bez trudności. Prawie że biegł – taki był ciekawy, co tam zastanie. W Wieczerniku było więcej uczniów Jezusa niż tego się spodziewał. Ale to było jedyne pozytywne stwierdzenie. Poza tym było gorzej niż źle. Było wręcz tragicznie. Przygnębienie, smutek, cisza. Z wszystkich oczu wyzierał strach. Przyjęli go niechętnie, jakby tego, który był wszystkiemu winien. Wszystkiemu, to znaczy sytuacji, w jakiej się znaleźli. Wiedzieli dobrze, jak ich położenie jest trudne. Właściwie nawet nie było z kim rozmawiać. Do kogo zagadał, ten odpowiadał mu półsłówkami, przeważnie odwracali głowy na znak, że nie mają nic do powiedzenia. Nie miał pojęcia, co z tym dalej robić. Nie było wspólnej płaszczyzny, nie było szans na porozumienie.

Zorientował się szybko w sytuacji. Jego towarzysze w większości przybyli tutaj z Ogrodu Oliwnego zaraz po tragedii piątkowej i tutaj przetrwali szabat, unieruchomieni świętem. Dzisiaj rano niektórzy odeszli do Galilei, ale większość została, zatrzymana wiadomościami, które przyniosły kobiety. Po prostu bali się stąd ruszyć.

– A z drugiej strony, chociaż to tak nie wygląda – mówił mu Andrzej – czekali na ciebie, aby się naradzić, co dalej robić.

A więc czekali na niego. On w dalszym ciągu jest dla nich tym, który kieruje. Wobec tego zaczął im opowiadać wszystko, co do tego czasu przyszło mu do głowy na temat przyszłości. Choć czuł się tak, jakby przemawiał do ściany, mówił do nich, starając się nawiązać z nimi kontakt. Możliwie nie tragizując, powiedział im o rozmowie z Józefem, o tym, jakie niebezpieczeństwo zawisło nad nimi. Pusty grób to nie tylko fakt, ale powód do oskarżenia ich. Zbrodnia wykradzenia ciała to pierwszy zarzut. Drugi, że szerzą wiadomości o zmartwychwstałym Jezusie. Oczywiście najprościej byłoby wykryć tego, kto to uczynił. Ale ponieważ według wszelkiego prawdopodobieństwa zrobili to sami kapłani, praktycznie rzecz biorąc, nie ma żadnych możliwości działania.

To, co mówił, nie było dla nich żadną rewelacją, byli tego wszystkiego świadomi. Ale lepsze było nawet takie gadanie niż milczenie. Przedłożył im z kolei swoje racje za powrotem do Galilei i za pozostaniem w Jerozolimie. Zgadzali się z nim. Również z tym, że najmądrzej byłoby pozostać w mieście przez jakiś czas, żeby nie narażać siebie ani swoich rodzin. Rozumieli także to, że z jednej strony mają odcięty powrót do domów, a z drugiej strony – siedzą w obcym, nieprzyjaznym mieście, gdzie każde wyjście na ulicę, każde odezwanie się jest ryzykiem. Dom, w którym się znaleźli, jest spokojną wyspą, gospodarz jest im bardzo oddany, ale na jak długo? A nawet gdyby z jego strony nie groziło im żadne niebezpieczeństwo, to i tak trudno sobie wyobrazić, by ta kryjówka pozostała długi czas niezauważona przez kapłanów.

Sytuacja była tym gorsza, że byli odcięci od dopływu wiadomości z obozu kapłanów. Nie pojawili się – przynajmniej jak dotąd – dawni przyjaciele Jezusa. Najwidoczniej uważali się za przyjaciół tylko samego Jezusa, ale nie czuli się zbyt głęboko powiązani z Jego uczniami.

 

Tę rozmowę przerwało nagle dobijanie się do drzwi. Instynktownie rzucili się w jego stronę, jakby szukając u niego pomocy, ratunku, obrony. To była chwila, kiedy znowu poczuł się dowódcą tej grupy. Znowu poczuł się tym, który tu decyduje, który jest za wszystko odpowiedzialny. Ale ten moment zbliżenia skończył się, gdy otworzono drzwi. Okazało się, że to byli dwaj uczniowie, którzy z rana wyszli do Emaus, Kleofas z towarzyszem. Zmęczeni, zakurzeni, spoceni, ale ku zdumieniu wszystkich uszczęśliwieni i rozpromienieni.

– Spotkaliśmy Jezusa – powiedzieli prawie razem.

Zatrząsł się wewnętrznie. Co to ma znaczyć? Panując nad sobą, zapytał:

– Jak to wy mogliście Go spotkać? Przecież wy nie byliście przy grobie.

Reszta towarzyszy przysłuchiwała się tej rozmowie z dezaprobatą.

– Nie byliśmy przy grobie. Myśmy szli do domu – odpowiedział Kleofas z nutą wstydu w głosie.

– No i co?

– Nic, szliśmy spokojnie w kierunku Galilei i pomyśleliśmy, że najlepsza droga będzie wiodła przez Emaus…

– Ale ja was pytam o Jezusa – przerwał zniecierpliwiony.

– Zaraz, zaraz będzie i o Jezusie. Byliśmy zmartwieni, narzekaliśmy i samiśmy siebie pytali, jak to mogło się wszystko stać. Wtedy Nauczyciel do nas podszedł.

– Jak to podszedł? – zdenerwował się. Zupełnie zwariowali.

– Zwyczajnie. Myśmy szli, wielu ludzi szło, bo przecież wracają po święcie do domu, mężczyźni, kobiety, dzieci. Wtedy zbliżył się do nas Nauczyciel i zaczął iść z nami.

– A wy co na to?

– My nic. Bo myśmy Go nie poznali.

– No, jeżeliście Go nie poznali – mówił spokojnie, opanowując narastająca złość – to czemu twierdzicie, że to był On? – chciał wyłapać nieścisłości w ich relacji.

– On do nas podszedł i zaczął rozmawiać. Spytał nas, czemu jesteśmy tacy smutni. Myśmy się Go zapytali, czy wie, co się zdarzyło w Jerozolimie. I opowiedzieliśmy o Jezusie z Nazaretu, który był bardzo potężny w mowie i w czynie wobec Boga i całego ludu, jak Go przedniejsi kapłani wydali na śmierć i ukrzyżowali.

To, co słyszał, było dla niego tak nieprawdopodobne, że namyślał się, czy im nie przerwać i nie wyśmiać ich. Ale opanował się. – Niech ciągną dalej, zobaczymy, do czego zmierzają. – Oni wciąż niewzruszeni, z tą samą naiwnością opowiadali:

– I mówiliśmy, że wszyscy się spodziewali, że On odkupi nasz naród, i o tym, że już trzeci dzień od tego czasu, jak umarł, i że przeraziły nas niewiasty, które rano były u grobu i nie znalazły Jego ciała. Ale opowiadały nam, że miały widzenie aniołów, którzy mówią, że Jezus żyje.

Tu im przerwał:

– O jakich to niewiastach mówicie?

– O Salome, o tych wszystkich, które były u grobu rano.

– Ja nic nie wiem o jakimś widzeniu.

– A to możesz się dowiedzieć. Są tu na górze – ktoś mu odpowiedział. – Razem z innymi niewiastami. Jak zwykle paplają.

– Dobrze, to się spytam potem. – Wtedy nagle przyszło mu do głowy podejrzenie: – Coś się poza mną dzieje. To nie jest jakaś zbiorowa halucynacja, ale to wszystko jest umówione. – Przestał słuchać tej naiwnej, nietrzymającej się całości opowiastki. Był wstrząśnięty swoim odkryciem. A więc Józef ma rację. To jest niewątpliwie akcja powzięta przez grupę ludzi, którzy chcą doprowadzić do jakiegoś zamieszania czy buntu przeciwko kapłanom. Tylko kto to jest? Jak na razie mamy tych dwóch, parę niewiast i Marię Magdaleną. – Najbardziej w tym wszystkim nie pasowała mu Maria. A może? Może i ją zdołano przekonać, aby się do spisku dołączyła. Bo w końcu o wszystko można podejrzewać Kleofasa i jego towarzysza, ale nie o to, że ulegli histerii albo halucynacji. Patrzył na ich usta wymawiające poszczególne słowa i nie wierzył w nic, co mówili. Jakby nie mówili. Jakby mówili coś przeciwnego.

Zmusił się do słuchania. Spytał:

– I co dalej?

– Potem nam powiedział, że nie jesteśmy całkiem mądrzy, bo przecież to już wcześniej prorocy przepowiedzieli, i mówił nam wszystko po kolei od samego Mojżesza i co po Mojżeszu było napisane o Mesjaszu, i jeszcze później.

– I wyście Go wtedy rozpoznali?

– Nie, nawet wtedy nie rozpoznaliśmy Go.

– A kiedy?

– Dopiero wtedy, kiedy byliśmy już w Emaus. My tam się zawsze zatrzymujemy bardzo chętnie w pewnej gospodzie, żeby zjeść wieczerzę. On chciał iść dalej. Powiedziałem do Niego: Zostań z nami, Panie, bo ma się już ku wieczorowi i dzień się nachylił. Zgodził się. Weszliśmy. Sala była pusta. Poprosiłem Go do stołu, gdzie zwykle siadamy. Byliśmy tylko we trzech. I wtedy Go poznaliśmy.

– Jak to wtedy?

– Wtedy, gdy wziął chleb, błogosławił, łamał i podawał nam.

– No i co? – spytał napięty.

– No i nic. On zniknął.

– Jak to zniknął?!

– Nie było Go więcej, już znowu byliśmy sami we dwóch.

– I to wszystko? – spytał rozczarowany.

– Wszystko.

– To jak długo widzieliście Go?

Popatrzyli na siebie, nie bardzo wiedzieli, co powiedzieć.

– Jak długo to mogło być? – spytał Kleofas swojego towarzysza.

– Jak długo? – zastanowił się tamten. – Może długo, może krótko, tego się nie da powiedzieć. Wiem tylko tyle, że byłem szczęśliwy. Czy to jest ważne, jak długo widzieliśmy Go? Najważniejsze, że Go widzieliśmy.

Jak na spisek nie było to zbyt przekonujące. Spróbował więc naciskać:

– A co wam powiedział? Żebyście z tym poszli do kapłanów, czy też do ludzi, i głosili, że widzieliście Go?

– Nie, o tym zupełnie nic nie mówił.

Wciąż podejrzliwie na nich patrzył:

– I co dalej?

– Wstaliśmy natychmiast od stołu i wróciliśmy do Jerozolimy, żeby wam to wszystko opowiedzieć.

 

Wiedział, że więcej od nich nie wydusi; odszedł. Reszta uczniów doczekać się nie mogła, kiedy skończy rozmawiać z przybyszami. Teraz, gdy wycofał się, rzucili się na nich, dopytując o szczegóły.

Aha. Teraz niewiasty. Trzeba porozmawiać jeszcze z nimi. Poprosił kogoś, aby je przywołał z góry. Przyszły w grupie, jak stado kur, pogodne, spokojne, wcale nie spłoszone tym, że on chciał z nimi rozmawiać.

– Jak to było?

– Rano wczas, zanim wzeszło słońce, poszłyśmy do grobu, żeby namaścić ciało Jezusa – zaczęła pierwsza.

Włączyła się druga, jakby chciała uniknąć nieporozumienia:

– Kiedy ciało Jezusa zostało zdjęte z krzyża, nie było czasu, aby je namaścić, bo słońce zachodziło i zbliżał się szabat.

– A nie wiecie o tym, że na trzeci dzień nie wolno dotykać ciała zmarłego? – zapytał.

– Nie na trzeci dzień. Szabat się nie liczy.

– Skąd ty taka uczona w przepisach faryzejskich?

– A czy tak nie jest napisane? – poparła ją Salome.

Nic nie odpowiedział.

– Zresztą czy ważne są takie przepisy – dodała Salome pojednawczo.

– Opowiadajcie dalej – przerwał jej.

– Gdyśmy tak szły, mówiłyśmy do siebie: Któż nam odsunie kamień u drzwi grobowych? Bo ten kamień był bardzo wielki. I naraz patrzymy i widzimy, że kamień jest odwalony. Najpierw nie zbliżałyśmy się. Potem chciałyśmy się dowiedzieć, co jest z ciałem Jezusa. Zaglądamy, a tam po prawej stronie siedzi chłopiec. Był ubrany w białą szatę. I zdziwiłyśmy się: co tu robi jakiś chłopiec. A on rzekł do nas: „Nie lękajcie się. Szukacie Jezusa Nazaretańskiego ukrzyżowanego. Powstał, i powiedzcie uczniom Jego i Piotrowi, że was uprzedzi, nie ma Go tu, oto miejsce, gdzie Go położono. Ale idźcie do Galilei. Tam Go ujrzycie, jak wam powiedział”. Wtedy dopiero przejął nas strach. Bośmy zrozumiały, że to nie jest żaden chłopiec, tylko Anioł. Natychmiast uciekłyśmy od grobowca.

Chociaż niewątpliwie opowiedziały tę historię któryś tam już raz, mówiły wciąż jeszcze podniecone, uzupełniając się nawzajem.

– Co było potem?

– Potem chciałyśmy komuś to powiedzieć i poszłyśmy do Józefa. Najpierw szukałyśmy ciebie i Jana, ale nie zastałyśmy was w waszej izbie.

Musieliśmy się rozminąć – przeszło mu przez myśl. – I powiedziałyście to wszystko Józefowi? – zapytał.

– Tak.

Aha. To on był taki mądry w rozmowie ze mną, bo od nich się dowiedział. A nie zdradził się z tym ani jednym słowem.

– On nas najpierw zwymyślał i zakazał nam o tym mówić nawet naszym ludziom. Posłuchałyśmy go. Ale potem przyszłyśmy tutaj i opowiedziałyśmy to wszystkim, bo przecież Jezus tak polecił.

– A co oni na to? – rzucił na pozór obojętnie.

– Nic. Nie uwierzyli. Przelękli się tylko, że ktoś porwał ciało Jezusa.

– I nikt się tym nie ucieszył?

– Nikt.

Nie dawał za wygraną:

– Żaden z uczniów?

– Żaden.

Ślad urywał się, rozmywał, niknął. Uliczka, która powinna go zaprowadzić prosto do spiskowców, okazywała się ślepa. Odprawił niewiasty. Skupił się na obserwowaniu tego, co się dzieje w Wieczerniku. Cień euforii, a przynajmniej zainteresowania, które wybuchnęło po przyjściu tych dwóch z Emaus, opadł zupełnie. Wróciło przygnębienie. Tamci wciąż usiłowali przekonać resztę o tym, jak było w drodze do Emaus. Dochodziło do niego, jak po raz któryś z rzędu prawie słowo w słowo opowiadali, co im się w drodze przydarzyło, jak Jezus szedł z nimi i Pismo im wyjaśniał, jak Go poznali po łamaniu chleba. – Jeżeli spiskowcy takimi metodami chcą doprowadzić nas do jakiejś akcji, to się grubo mylą. A może tylko trafili na kiepskich współpracowników. Najpierw Magdalena, potem niewiasty, teraz oni. Niewiasty jak niewiasty, ale to są uczniowie i wcale nie tacy zapaleni, wprost przeciwnie, sami przyznawali, że chcieli wracać do domu. – Nie, nie rozumiał tego.

Nie umiał się znaleźć w tym wszystkim. Zajął się przygotowaniem wieczerzy. Zresztą ten obowiązek przede wszystkim do niego teraz należał. To mu bardzo odpowiadało w tej sytuacji. Chciał, by wszyscy choć na chwilę zapomnieli o nim: o jego obecności. – Niech im się zdaje, że mnie nie ma, że nie słyszę, że się nie interesuję tym, co sobie opowiadają. Spiskowcy się muszą jakoś zdradzić. Gdzieś dosłyszę ten ton, który mnie doprowadzi do ludzi organizujących to wszystko. – Wychodził i znowu wracał do izby po krótkiej lub dłuższej nieobecności, wciąż udając całkowite zaabsorbowanie przygotowywaniem posiłku. Niestety, uczciwie musiał przyznać, że nic nie wyczuł, co by potwierdziło jego podejrzenia. Jeżeli był spisek, to na pewno zgromadzeni w tej sali nic z tym nie mają wspólnego.

Było już całkiem ciemno, polecił, żeby zapalono kaganki oliwne, ale lepiej mniej niż więcej.

Gdy tak patrzył na nich, przypomniała mu się burza na morzu. Tak jak tam, tak i tu – ten sam strach i przerażenie. Wokół morze nienawiści, które w każdej chwili jest w stanie ich zniszczyć. Czuł się, jak wtedy przy sterze, odpowiedzialny za nich wszystkich, za to, co się działo. Odpowiedzialny, a równocześnie bezradny. Tylko wtedy na dziobie łodzi spał Jezus. I dlatego było inaczej.

Poprosił ich z ciężkim sercem, by zajmowali miejsca przy stole. Przed trzema dniami było podobnie jak teraz. Spostrzegł, że zachowali te same miejsca, co przy ostatniej wieczerzy. Miejsce Jezusa pozostało wolne. Nikt nie śmiał go zająć. Trzeba zaczynać wieczerzę. Powinna być, tak jak ich Jezus uczył, ofiarą z życia Bogu składaną. Powinna ich wszystkich zjednoczyć. Już był czas, by wstać, odmówić hymn i łamać chleb. To zawsze spełniał Jezus. Teraz na niego spada ta godność i ten obowiązek. Wszyscy jego uważają za gospodarza. Ale jak spożywać tę wieczerzę, gdy wspólne przestało być wspólne. Gdy są rozbici, gdy jeden patrzy wilkiem na drugiego, a każdy chce ratować tylko własną skórę i uciec do swojego domu. To nie miało żadnego sensu. Lecz co można zrobić innego. Był bezradny. Żal, który tkwił w głębi jego świadomości, znowu wystąpił z całą siłą: – Po coś odszedł. Jak mogłeś nas tak pozostawić.

Nagle poprzez cichy rozgwar, jaki trwał przy stole, dobiegł go od strony drzwi znajomy głos:

– Pokój wam.

Nie, to niemożliwe. Zdawało mi się. – Przestał oddychać, by lepiej słyszeć. Złudzenie? Ale nie, to nie tylko on słyszał. Rozejrzał się. Inni też słyszeli. W mroku bielały napięte twarze zwrócone w stronę wejścia. W sali zaległa cisza. Wpatrywał się w czerniejący prostokąt drzwi. Wciąż nic nie widział. Było bardzo mroczno. Kaganki oliwne z trudem przełamywały ciemność. Wytrzeszczał oczy aż do bólu. Wtedy usłyszał, usłyszeli wszyscy, wyraźny Jego głos:

– Pokój wam.