Biblioteka


I ty jesteś bigotem, i ty jesteś dewotką



I TY JESTEŚ BIGOTEM, I TY JESTEŚ DEWOTKĄ

Przychodzę, żeby cię ostrzec. Ja, obciążony tym samym zagrożeniem co ty, tkwiący w tym samym, w czym ty tkwisz. Nie tylko ostrzec. Chcę ci zarzucić. Co i sobie zarzucę. Że jesteś dewotką, że jesteś bigotem. Każdy, ale to naprawdę każdy. Przynajmniej w jakiejś części twojego człowieczeństwa. I niech się nikt nie broni, mówiąc: „No tak, znam taką dewotkę w parafii, nawet parę. Znam takich bigotów w okolicy, nawet paru”. Nieprawda. To o każdego z nas chodzi. Niezależnie od tego czyś profesorem czy dzieckiem, ministrantem czy matką przełożoną, dyrektorem czy furtianką, wikarym czy proboszczem – wszystko jedno – jesteś zagrożony tym, że z czasem staniesz się gdy się nie będziesz pilnował – jeszcze bardziej niż teraz bigotem czy dewotką.

1. Mechanizacja życia

Sprawa dewocji czy bigoterii to również sprawa instytucjonalizacji życia, którą człowiek sobie buduje, a nazywając to bardziej czytelnie: mechanizacji życia. Dokonujemy tego w tym celu, aby się odciążyć, aby nie robić za każdym razem takiego samego wysiłku.

Takich instytucji mamy chociażby w życiu osobistym niezmiernie dużo. Począwszy od tego, jakim ruchem wstać z łóżka – żeby było bezboleśnie, jak trzymać szczoteczkę do zębów – żeby było najpraktyczniej, jak wyciskać pastę z tubki – żeby było najszybciej, gdzie zostawiać grzebień – żeby się nie zagubił, jak się czesać – żeby było najładniej, jak siadać do wspólnego stołu – żeby nie robić niepotrzebnego zamieszania, co jeść na śniadanie – żeby było najzdrowiej. Wszystko automatyzmy, przyzwyczajenia – wypracowane, wynalezione, wyrobione przez lata, udoskonalane co raz jakimiś nowymi pomysłami, usprawniane, ażeby z jak najmniejszą stratą energii, sił, czasu uzyskiwać jak najszybciej najlepszy efekt – choćby dojeżdżać do szkoły, do miejsca pracy ulicami, gdzie najmniej tłoku, którędy najszybszy przejazd samochodem, tramwajem czy autobusem. Do tego należy sposób schodzenia po schodach czy otwierania windy.

I słusznie: Powinieneś zmechanizować jak największą ilość swoich działań, w których nie jesteś potrzebny, które możesz wykonać na wpół automatycznie. Ale tylko na to, ale tylko dlatego, że tuż obok, że za chwilę czekają cię czynności, gdzie będzie potrzebna pełna twoja obecność, kiedy koncentracja twojej uwagi, twojej świadomości, odpowiedzialności, decyzji, rozstrzygnięć musi być maksymalna.

Można to zobaczyć na przykładzie prowadzenia samochodu. Przekładasz biegi prawie automatycznie. Włączasz kierunkowskazy prawie automatycznie. Aby skoncentrować się na tym, co się dzieje na trasie.

Tak jest również w czynnościach związanych z domem rodzinnym jak i z pracą zawodową. Wciąż to samo. Oszczędzasz siebie tam, gdzie nie musisz być, na to abyś w pełni był tam, gdzie twoja obecność jest nieodzowna, twoja myśl, pomysł, inwencja, wynalazczość, fantazja, wyobraźnia, świeżość, wrażliwość jest oczekiwana, konieczna. Na to, żebyś był w takich sferach działań prawdziwie twórczy, a nie powtarzał bez końca tej samej kliszy, którąś kiedyś wynalazł, ale wciąż szedł naprzód. Na przykład wtedy, gdy przygotowujesz wykład, lekcję szkolną, piszesz wypracowanie domowe, artykuł, robisz projekt, podejmujesz ważną decyzję związaną z twoim życiem osobistym, rodzinnym czy zawodowym.

Ale tuż zaraz pojawia się zagrożenie płynące z naszego lenistwa, wygodnictwa, niechęci do nowego wysiłku. Najchętniej zmechanizowalibyśmy wszystkie nasze działania. I już mówisz „dzień dobry”, „dobry wieczór”, „dobranoc”, „do zobaczenia”, „do widzenia”, „do usłyszenia”, „how are you”, „I am fine”, „haben Sie gut geschlafen”, „danke”, „ganz gut”, „commen alles vous”, „jak ci leci”, „co słychać”, „wszystko w porządku”, „szacunek”, „cześć”, „czołem”, „jak zdrowie”, „uszanowanie”. Pytamy zdawkowo, odpowiadamy zdawkowo, mechanicznie, żeby coś powiedzieć. Jeżeli nawet jest jeszcze do wytłumaczenia takie przelotne spotkanie, to przecież istnieje niebezpieczeństwo, że do takiej formy zdawkowej ograniczy się wszelki nasz kontakt z ludźmi, że nigdy nie dojdzie do prawdziwej rozmowy, że nie otworzymy się na nich – czy to z lenistwa, czy ze strachu, z pogardy czy z egoizmu.

Ta tendencja do mechanizacji zagraża również naszej twórczości. Zagraża więc tym dziedzinom życia, których mechanizacja nie powinna dotyczyć. Również zagarnia modlitwy, Msze święte, nabożeństwa, sprowadzając je do rzędu: myć się, czyścić zęby, mówić pacierz, iść spać.

2. Mechanizacja religijności

Bardzo charakterystyczne są słowa określające modlitwę ranną i wieczorną: „odmówić pacierz”, „zmówić pacierz”. Jak również słowa określające sprawowanie Mszy świętej. Chociażby właśnie to słowo „sprawowanie”. A inne to „odprawianie”, „celebrowanie”, „uczestniczenie”, poza tym: „obecność na Mszy świętej”, „bycie na Mszy świętej”. Wyrażają one właśnie fakt mechanizacji. Warto zauważyć, że wciąż zaznaczany jest w nich mniejszy czy większy dystans, jaki mamy do tego obrzędu. Wciąż czuje się w tych słowach odległość. Nawet gdy szacunek, to jednak jakąś obcość. Z wszystkich najbliższe słowo, najbardziej człowiecze, to „uczestnictwo”.

A tymczasem na obszarze pacierza jak i Mszy świętej może rozegrać się nasza przygoda życiowa. Przygoda, bo możemy z pomocą modlitwy i Mszy świętej intensywnie siebie rozwijać.

Powiedzmy rzecz oczywistą a przecież taką, którą należy powiedzieć: Odmawiając pacierz, powinieneś traktować wyuczone na pamięć teksty jako swoją modlitwę. A więc nie „odmawiać” pacierza ale modlić się pacierzem. Dla celebransa warunkiem korzystania ze Mszy świętej jest traktowanie jej jako modlitwy. A więc Mszy świętej nie należy odprawiać, nie celebrować ale nią się modlić. Nie tylko odczytywać. „A przecież czytać musimy” – ktoś powie. Odpowiadamy: Ale traktować teksty jako swoją modlitwę.

A gdy chodzi o uczestnika świeckiego Mszy świętej? Po pierwsze, powinieneś być tego świadomy, że to nie celebrans „sobie” odmawia modlitwy, to nie on za ciebie odmawia modlitwy, a nawet nie w twoim imieniu, ale to ty odmawiasz – ty się masz identyfikować z modlitwami, które on odmawia, tak jak sam celebrans również ma się z nimi utożsamiać. To są jego modlitwy – to są twoje modlitwy. Ty się masz identyfikować z całą liturgią mszalną, tak jak sakramentalną czy parasakramentalną. Co to znaczy? To znaczy, że nie masz recytować dla recytowania, ale to masz być ty, który się tym tekstem modlisz, który się w tym tekście odnajdujesz, który traktujesz go jako wyraz twoich wewnętrznych przeżyć. To nie celebrans zwraca się do Boga, ale ty osobiście zwracasz się do Boga. Celebrans nie odczytuje tekstów, które mu mszał dyktuje, ale całym sercem modli się nimi. Ty jako uczestnik tego obrzędu podłączasz się do jego serdecznej modlitwy – aż tak, że traktujesz ją jako swoją. Bo inaczej jesteś tylko widzem, który obserwuje w teatrze, który obserwuje, co się dzieje w powieści. A naprawdę – ty masz być współtwórcą Mszy świętej, to o ciebie chodzi.

Dzisiaj ludzie nieustannie narzekają na brak czasu, klękają do pacierza w ostatniej chwili, aby wypełnić swój obowiązek, recytują w pośpiechu, nie myśląc o tym, co mówią, a o tym, co mają zrobić po pacierzu. Czasem przyłapują się na tym, że już za chwilę nie pamiętają, czy ten pacierz odmówili, czy nie. A więc pacierz nie może być zmechanizowany – na miarę mycia się czy kąpania. To musi być czynność, w której ty masz być cały. Maksymalnie obecny, skupiony całą swoją osobowością. Wyciszony, uspokojony.

Podobnie ze Mszą świętą. Ludzie wpadają do kościoła na Mszę świętą w ostatniej chwili albo nawet spóźniają się. Czyli wchodzą w liturgię mszalną nieprzygotowani. Czasem opamiętanie następuje przy wychodzeniu z kościoła albo nie następuje wcale. I tak coraz bardziej mechanizują Mszę świętą, zbywają ją.

W ten sposób znowu otrzymujemy odpowiedź na pytanie, co to znaczy być dewotką czy bigotem. To znaczy uważać, że wystarczy „przyjść do kościoła”, że wystarczy „zmówić pacierz”, że wystarczy „się przeżegnać”. I tylko tyle. A nie dążyć do tego, by być w tej czynności całym sobą.

Czy jest możliwe nie być bigotem, nie być dewotką? Po pierwsze, musisz wiedzieć, o co chodzi. Jakie zagrożenia na ciebie czyhają. W coś już wpadł, w czym już tkwisz. Jakie skorupy, skamieliny w tobie są już ukształtowane. A po drugie, trzeba walczyć o autentyczność. Wyrywać się z tego zeskorupienia w strumień gorącej lawy, w źródło żywej wody, abyś był żywy, abyś był żyjący a nie umarły. Boś umarły, gdy klękasz – i nic. Gdy się żegnasz – i nic. Gdy mówisz „Ojcze nasz” – i nic. Już umarłeś. Już jesteś dewot, już jesteś dewotka. Wtedy, gdy uważasz, że ci to wystarcza. A żyjesz, gdy się z tego wyrywasz. Gdy chcesz być autentyczny, gdy chcesz być obecny w tych słowach, w tych gestach – w tych przyklęknięciach, w tych biciach się w piersi, gdy wtedy naprawdę żałujesz. Ta walka o autentyczność to walka o chrześcijaństwo. Bo tylko wtedy jesteś naprawdę chrześcijaninem, jesteś naprawdę religijny.

3. Aby się nawrócić

Nie jesteś bigotem ani dewotką, gdy przychodzisz do kościoła na Mszę świętą na to, żeby się nawrócić. Nie jesteś, gdy klękasz do pacierza – albo nie klękasz a mówisz pacierz, a modlisz się – aby się nawrócić.

Nie myśl, że się pomyliłem, że powinienem powiedzieć całkiem odwrotnie: ty przychodzisz do kościoła dlatego, że jesteś nawrócony; a więc, „modlę się dlatego, że jestem nawrócony; gdyby było inaczej, gdybym nie był nawrócony, to bym się nie modlił, to by mnie w kościele nie było, a gdy przyszedłem, to świadczy o tym, że jestem nawrócony”. A więc nie! Ty przychodzisz do kościoła, ty klękasz do pacierza, aby się nawrócić.

To również odnosi się do celebransa. Przychodzisz do kościoła na Mszę świętą, żeby się nawrócić. Ty który jutro, który w niedzielę będziesz odprawiał Mszę święta, idziesz po to, aby się nawrócić. Siebie. Nie kogoś. Najpierw siebie. Potem kogoś nawrócić.

Bo co to znaczy nawrócić się?

Nawrócić się, to zobaczyć to, czegoś nie widział. Przeczytać to, czegoś dotąd nie czytał. To usłyszeć to, czegoś nie słyszał. To przeżyć to, czegoś dotąd nie przeżył.

„Jak to mam przeczytać to, czegom nie czytał dotąd?” odpowie mi celebrans. – Biorę drugi albo trzeci tekst Mszy świętej – przeważnie drugi, bo to krótszy, trzeci w niedzielę, czwarty prawie nigdy, pierwszy też prawie nigdy, bo za długi, może jeszcze od czasu do czasu coś wyszukam. A drugi i trzeci znam na pamięć, nie muszę nawet patrzyć do mszału.

Jak to usłyszeć, czego dotąd nie słyszałem? Odpowie mi świecki uczestnik Mszy świętej: „To wszystko znam na pamięć: te teksty, które ksiądz odczytuje z mszału, znamy na pamięć. Co mam usłyszeć, czegom nie słyszał? A może chodzi o czytania mszalne? Ze Starego Testamentu, z Nowego Testamentu? Znam się na tym. Idą cykle. W jednym roku A, w drugim roku B, w trzecim roku C. Wiem to dobrze. Co mam usłyszeć, czegom nie słyszał?”

Co powiedzieć? Twój pacierz, twoja Msza święta przyszły do nas z głębi wieków jak skarb najdroższy, z którym nie wiemy do końca, co zrobić, jak go potraktować, wykorzystać, uruchomić a przynajmniej odczuć. Bo gdybyśmy go potrafili odczuć, to wszystko inne byłoby łatwe. Jednak o to nam trudno. Tłumaczymy się, żeśmy go nie stworzyli. Ale przecież jest utworzony przez naszych braci, naszych poprzedników w wierze. A więc nasz. Tak jak nasz jest orzeł biały, sztandar biało-czerwony, hymn narodowy, jak polska czy światowa kultura. Będzie nas kształtować, na ile po nią sięgniemy, na ile ją sobie przyswoimy.

Otrzymaliśmy skarb pacierza, skarb Mszy świętej, która jest słowem Bożym w akcji. Owszem, to nie jest twoje dzieło. Tyś jej nie zbudował. to ci przekazano. Otrzymałeś ten skarb liturgiczny: powtórzenie Ostatniej Wieczerzy, która uobecnia życie i śmierć Jezusa. I nie bardzo wiesz, co z nim zrobić. Ty – celebrans, ty – wierny. Masz obrzęd, misternie zbudowany z najświętszych tekstów Pisma Świętego, z najgłębszych modlitw Kościoła. Składanka stulana od czasów pierwszej gminy jerozolimskiej aż do Soboru Watykańskiego II a nawet jeszcze dalej, bo już po Soborze zostały wprowadzone jakieś drobne, drobniuteńkie ale zmiany.

To podobnie jak katedra wawelska, która wyrasta z początków romańskich – choć przecież gotycka – a zawiera elementy późniejsze: renesansowe, barokowe, klasyczne, secesyjne, neogotyckie, nowoczesne wkomponowane w całość tak, że nie tylko nie przeszkadzają ale ubogacają.

Mamy ten skarb najdroższy i wciąż nie bardzo wiemy, co z nim zrobić. A więc klepiemy: „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Mario”, „Dziesięcioro Bożych Przykazań”, „Wierzę w Boga Ojca”. Klepiemy: „Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu”, „Panie, zmiłuj się nad nami”, „Chwała na wysokości Bogu”, „Wierzę w jednego Boga”, „Święty, święty, święty”, „Wyznajemy Twoje zmartwychwstanie i oczekujemy Twojego przyjścia”, „Ojcze nasz”, „Baranku Boży” – klepiemy, klepiemy, klepiemy. Już wiesz, co to znaczy dewocja? Już wiesz, co to znaczy bigoteria?

Jak się ratować?

4. Rozbijanie bursztynów

Tajemnica przeczytania, czegoś nie czytał – chociaż znasz ten tekst prawie na pamięć – usłyszenia tego, czegoś nie słyszał – chociaż wciąż to słyszysz – leży w tekście. Tekst jest wielowarstwowy, wielopokładowy. Możesz sięgać do jego głębi nieskończoną, praktycznie rzecz biorąc, ilość razy i zawsze coś możesz znaleźć nowego.

Jeżeli chce się zrobić nalewkę z bursztynu, to trzeba wziąć surowe bursztyny, wsypać do flaszki, zalać spirytusem i niech stoi. Po jakimś czasie odlewasz nalewkę i używasz zgodnie z przepisami, na przykład jedna kropla na jedną szklankę. I pijesz. A to robi ci dobrze na to czy na owo. Gdy chcesz zrobić z tych bursztynów drugą nalewkę, to postępujesz identycznie, ale wiedz, że ta nalewka już nie będzie taka mocna. Trzecia nalewka czy dziesiąta już się nie uda.

Co należy robić? Trzeba wyrzucić bursztyny? Nie. Trzeba dokonać operacji. wysypać je z flaszki na stół, wziąć po kolei kawałek bursztynu i rozbić go młoteczkiem. Dopiero wtedy wrzucić bursztyny z powrotem do flaszki, zalać spirytusem i będzie prawie jak nowe.

Te bursztyny to słowa Pisma Świętego, to słowa, które składają się na całość Mszy świętej, sakramentów, twoich modlitw rannych i wieczornych, nabożeństw kościelnych. Powiedzmy dokładnie: Są fragmentami Pisma Świętego albo na nim bazują. Ale to słowa nie twoje – przekazano ci je, nauczono cię ich na pamięć, podobnie jak nauczono cię, jak masz się zachowywać podczas Mszy świętej. Jaka jest dalsza droga postępowania? Trzeba wziąć młoteczek i każdy bursztyn rozbijać.

A rozbijanie bursztynów to usiłowanie zrozumienia tego, co mówisz.

I tak – gdy odmawiasz „Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu”, to przerwij i odpowiedz mi: Czy ty robisz to, co mówisz? Czy ty naprawdę spowiadasz się Bogu Wszechmogącemu? Gdy klepiesz: „i wam, bracia i siostry”, to spytaj siebie: Chwileczkę, stary, poczekaj, naprawdę spowiadasz się braciom i siostrom? Wyznajesz im swoje winy? Przyznajesz się do swoich grzechów? Prosisz o przebaczenie? Obiecujesz poprawę? Chcesz tej poprawy, zmiany w twoim życiu?

Weź kolejny kryształ bursztynu i rozbijaj go młoteczkiem. Nie wszystkie od razu, bo sobie nie poradzisz, nie ogarniesz, nie dasz rady. A więc, po kolei. Albo po kolei, albo na wyrywki. Ale nie wszystkie naraz.

Gdy się urodziłeś, to od pierwszej chwili twojej świadomości zacząłeś przyjmować bursztyny słów, gestów, zwyczajów. Bursztyny przechodzone, nie twoje. Wszystkie. I znak krzyża, i „Boziu”, i uklęknięcie. Słowo „Jezus” i słowo „sakrament”. Nic z tego nie rozumiałeś. A przynajmniej bardzo niewiele. Posługiwałeś się nimi – bo tak robili inni, bo tak się nauczyłeś, bo nie było innego wyjścia – i do dziś budujesz z nich zdania, podmioty, orzeczenia, imiesłowy, przysłówki, różne formy. Tego cię uczyli w domu, tego cię uczyli w szkole, żeby składnia była prawidłowa i tworzyła logiczne zdanie. I już mówisz, rozmawiasz, wyjaśniasz, odpowiadasz, tłumaczysz, piszesz zadania, wypracowania, listy, artykuły, prace naukowe, książki. Również zachowujesz się tak, jak cię tego nauczono, wytresowano, wygimnastykowano, siadasz, kładziesz ręce, trzymasz się wyprostowany, kłaniasz się, wymijasz, przepuszczasz. Boś się tak tego wszystkiego perfekcyjnie nauczył.

Jeżeli jednak nie rozbijasz bursztynów, jakimi są słowa, to korzystasz z nich minimalnie albo wcale. Żyjesz na niby. Zdaje ci się, że coś rozumiesz. z tego co mówisz, z tego co wykonujesz. Zdaje ci się, że jesteś kulturalny albo nawet za takiego jesteś uważany. A naprawdę żyjesz na niby. A naprawdę tak do końca nic nie rozumiesz.

Stąd też nie masz innego wyjścia. Czeka cię praca rozbijania bursztynów – słów, zwyczajów, obrzędów, gestów, zwrotów, zachowań. Żeby nie były przechodzone ale twoje. Jak to robić? Należy pytać. Wciąż pytać: „Co to znaczy? Jak to należy rozumieć? O co chodzi? W czym rzecz?” Pytać – siebie, ludzi, pytać książek. Oczywiście nie wszystko naraz, bo sobie nie poradzisz. Pytaj o sprawy, które cię szczególnie niepokoją, ciekawią. Pytaj o sprawy węzłowe, które – podejrzewasz – stanowią klucz do zrozumienia wielu tajemnic. I ciesz się z każdego odkrycia.

To jest twoje rozbijanie, które powinno trwać całe życie. Wciąż pytaj siebie, co to znaczy – to, co ja mówię. Jak to należy rozumieć. O co tu chodzi. Jaka jest treść tego słowa. I bądź przekonany, że gdy już wreszcie zrozumiesz, względnie gdy będzie ci się tak zdawało, że zrozumiałeś dokładnie i do końca, to naprawdę rozumiesz tylko trochę. Do śmierci ci wystarczy roboty, żeby rozbijać bursztyny słów – rozumieć je, przyjmować w siebie, przejmować się nimi, żeby one stały się twoimi, żeby wrosły w twoją osobową rzeczywistość, żebyś się prawdziwie nimi posługiwał, wyrażał, słuchał, rozumiał, modlił. Albo dokładniej mówiąc: ażeby Bóg, który jest niesiony przez słowa mądre, prawdziwe, ważne, piękne, święte zamieszkał w tobie, żebyś się z Nim utożsamił, żebyś był Boży, żebyś był prawdziwie synem Bożym.

5. Ty jako rzeka

A druga tajemnica czytania tego, czegoś nie czytał, choć znasz na pamięć, słyszenia tego, czegoś nie słyszał, choć słyszałeś tysiąc razy, widzenia tego, czegoś nie widział, choć wpatrujesz się w to ciągle – tkwi w tajemnicy naszego człowieczeństwa. Starożytne powiedzenie mówi: „Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”. I nie tylko dlatego, że rzeka się zmienia, bo woda wciąż płynie, ale dlatego, że z upływem czasu my się zmieniamy.

Ty, który przychodzisz po tygodniu do kościoła na Mszę świętą niedzielną, jesteś już innym człowiekiem niż byłeś tydzień temu. Przewaliło się przez ciebie całe siedmiodniowe życie – mnóstwo informacji, problemów, spraw, doznań, doświadczeń, przeżyć. Nie tylko w skali osobistej ale w skali twojej rodziny, twojej pracy zawodowej, życia narodu, życia świata. Jesteś innym człowiekiem. I ty, ten nowy człowiek, inaczej czytasz to, co czytałeś przed siedmiu dniami, inaczej słyszysz to samo niż słyszałeś tydzień temu. Innych szukasz rozwiązań, co innego cię interesuje, inaczej rozumiesz to, co jest do ciebie mówione. Inaczej cię to słowo dotyka, inaczej o nie zawadzasz, inaczej się o nie potykasz.

Ksiądz kardynał Meissner zwierzał się na spotkaniu z uczestnikami Dni Wrocławskich w 1995 roku, jak go uderzyła scena z niewiastą, która dotknęła szaty Jezusa i została uzdrowiona. Zobaczył, że ta scena koresponduje ze sceną z Dziejów Apostolskich: gdy po Wniebowstąpieniu Pańskim apostołowie szli, a ludzie wynosili chorych, aby choć cień padł na leżących na noszach, a wtedy ci powracali do zdrowia. A to go doprowadziło do odkrycia, że w osobach apostołów ci ludzie dotykali samego Kościoła. Innymi słowy, ks. kardynał Meissner zobaczył to, czego dotąd nie widział, usłyszał to, czego dotąd nie słyszał.

Tajemnica zobaczenia, usłyszenia leży w tajemnicy Pisma. W jego wielowarstwowości, wieloznaczności, głębi, do której możesz sięgać nieskończoną ilość razy. To po pierwsze. I po drugie, bo dzisiaj jesteś już kim innym niż byłeś wczoraj, a tym bardziej tydzień temu czy rok temu. Idziesz na Mszę świętą, aby zostać dotknięty – może jak muśnięciem motyla, może jak przepłynięciem mgły przez ciebie, a czasem jak uderzeniem obucha w łeb, które cię zwala z nóg. I wtedy mówisz sobie: Żyłem dotąd niepotrzebnie, w ciemności , głupio, nie jak człowiek, nie zdając sobie z tego sprawy, co dziś mnie olśniło, co mną wstrząsnęło. Bo zdaje ci się, jakby ziemia zakołysała ci się pod nogami, gdyś usłyszał, gdyś zobaczył. Może wtedy gdyś był w kościele na Mszy świętej, może wtedy gdy modlił się w domu, gdyś czytał Pismo Święte albo jakąś książkę religijną czy nie religijną, gdyś rozmawiał, niespodziewanie dla siebie zobaczyłeś prawdę, usłyszałeś głosy anielskie.

A więc na to przychodzisz do kościoła. Żebyś się nawrócił. Żebyś to zobaczył, żebyś to usłyszał.

Dlatego też, gdy idziesz do kościoła, to z góry zakładaj, że zobaczysz, że usłyszysz coś nowego, czegoś dotąd nie słyszał. Nawet gdyby nie było kazania. A może jeszcze wyraźniej trzeba powiedzieć: chciej tego, pragnij tego, tęsknij za niedzielną Mszą świętą, „jak jeleń do źródła wód”. Oczekuj, spodziewaj się, obiecuj sobie, że zostaniesz przyjęty, nakarmiony słowem Bożym na dziś, na jutro i na dalszą twoją drogę.

Po to idziesz do kościoła. Ty któryś celebrans, ty któryś uczestnik. Żebyś się nawrócił. Ale również klękasz w domu do pacierza, po to bierzesz różaniec. Po to idziesz na nabożeństwo majowe, czerwcowe, październikowe, po to się modlisz w kącie swojego domu. Nie tylko żeby Boga wielbić – owszem, też – nie tylko żeby Mu powiedzieć, że Go kochasz – owszem, też. Ale gdy nawet jesteś w stanie to powiedzieć, to znaczy, że już jesteś nawrócony. To jest właśnie to nowe zobaczenie – gdy to powiesz autentycznie, z głębi swojego serca, prawdziwie. To znaczy, żeś Go zobaczył, żeś Go dotknął. Jak ta niewiasta dotknęła Jezusa, będąc chorą.

Już wiesz, co to znaczy być bigotem? Już wiesz, co to znaczy być dewotką? Gdybyś wszedł do kościoła i wyszedł z niego takim samym, jakim byłeś, to twoja klęska. To śmiałbym powiedzieć: Niepotrzebnieś tam wszedł. Przegrałeś. Straciłeś czas. Gdybyś przyszedł do ołtarza i odszedł od ołtarza – ty celebrans, ty uczestnik – i nic nie zobaczyłeś, nic nie usłyszałeś, nic nie przeżyłeś. Wtedy jesteś bigotem, wtedy jesteś dewotką.

6. Ocalić odkrycie

Co zrobić, żeby nie stracić tego, coś zdobył – spytasz. Co z tym zrobić, jak postępować?

Przychodzisz na Mszę świętą, żeby się nawrócić. Zobaczyć, zrozumieć, przejąć się, przyjąć w siebie, zjednoczyć się z Bogiem, którego niesie słowo. I gdy zobaczysz, i gdy usłyszysz, i gdy przeżyjesz, to nie trać tego, to żyj tą prawdą. Żyj niesiony słowem, któreś usłyszał. Tą głębią,, która się przed tobą otwarła. Tym światłem, które cię napełniło. Bo na to jet zobaczenie, żebyś żył tym, coś zobaczył. Bo na to jest usłyszenie, żebyś żył tym, coś usłyszał. A potem idź dalej.

Tak kiedyś skarżył mi się ksiądz: „Ja to odkryłem. I staram się, żeby moje słowa w czasie sprawowania sakramentów świętych były piękne. Żeby dźwięczały. Wypowiadam je jak najlepiej. Ale wtedy Msza święta trwa za długo. I ludzie odchodzą. Mówią, że w drugim kościele to trwa krócej”.

Wobec tego powiedzmy coś więcej, co może jeszcze przedłuży twoją Mszę świętą: Zastanów się, czy nie zatrzymałeś się na tym etapie? A przecież trzeba iść dalej. Wobec tego pozwól, że cię przepytam. Czy wykorzystujesz wszystkie możliwości, jakie Msza święta stwarza? Jakie mszał proponuje? A więc, czy na wejście mówisz parę słów? Czy zanim zaczniesz mówić teksty pokutne, spróbujesz ludzi przygotować lepiej do tego, co się będzie za chwilę działo? Bo przecież sam to wiesz najlepiej: ludzie przychodzą na styk. Niektórzy nawet wchodzą do kościoła, gdy ty już jesteś przy ołtarzu. Nie zdążyli się więc przygotować do tego, co się już zaczyna. Wobec tego przed Mszą świętą powiedz parę słów. Jakie to będzie dzisiaj spotkanie z Jezusem – opowiedz w paru zdaniach o Ewangelii świętej, która będzie czytana. Że to Pan Jezus uzdrawia trędowatego i dzisiaj spotykamy się z Nim my, trędowaci – bo każdy z nas jest jakoś trędowaty – spotykamy Jezusa, który może nas uzdrowić. Uobecnij tę Jezusową postać, żeby zaistniała od samego początku twojej Mszy świętej, w tym obrzędzie, który rozgrywa się nie tylko przed wiernymi ale i przed tobą – celebransem – i w tobie.

A dalej, gdy dojdzie do Czytań, to gdy wymieniasz, za kogo ta Msza święta jest odprawiana, powiesz, że na przykład za zmarłą Zofię, to gdy to Msza święta w dzień powszedni, może poproś kogoś z rodziny Zofii do odczytania Lekcji z Pisma Świętego Starego czy Nowego Testamentu, która jest wyznaczona na dany dzień. Bo przecież to jest nie tylko twoja Msza święta, również uczestników, a z nich najbardziej tych, którzy prosili o modlitwę za Zofię. Ale to jest Msza święta również dla reszty obecnych w kościele. Wobec tego nie wahaj się, aby spytać czytającego, kto to jest Zofia. Kim jest dla niego – matką, babką, siostrą. Jak dawno zmarła?

Po Ewangelii świętej zawsze mów kazanie. A więc nie tylko w niedziele i święta ale zawsze. Czyli w każdy dzień powszedni. I nawet wtedy, gdy tylko kilka osób jest w kościele. Oczywiście kazanie króciutkie, żeby zbyt nie przedłużać. W założeniu ma to być prawdziwa homilia, a więc na temat przeczytanej Ewangelii. Opowiedz o swoim odkryciu. Podziel się nim ze swoimi słuchaczami. Tym, co sam w tym tekście zobaczyłeś, co cię zafrapowało, zaszokowało, co stanowi przedmiot twojego zachwytu. I podziel się tym ze swoimi siostrami i braćmi. Ale długość twojej homilii w zasadzie nie powinna przekraczać długości Ewangelii przeczytanej. Czasem to będzie kazanie na temat pory roku kościelnego, wigilii, święta czy jakiegoś wydarzenia w życiu Kościoła. Czasem o świętej czy o świętym, który jest patronem dnia.

Proponuję, abyś pilnował w czasie kanonu miejsca, gdzie wolno ci wymienić, za kogo dzisiejsza Msza święta jest odprawiana. A więc wymień i w tym miejscu, że za Zofię. A może dodaj, że chcesz się modlić, chcesz tę Mszę świętą ofiarować za wszystkich zmarłych z tej rodziny i że chcesz prosić Boga tą Mszą świętą o błogosławieństwo Jego dla wszystkich żyjących z tej rodziny. Ale, ażeby nie poczuli się obco wierni zgromadzeni w kościele, dołącz do tej intencji również modlitwę za wszystkich tych, którzy są obecni w kościele – że prosisz Boga o błogosławieństwo dla nich i dla ich bliskich, zwłaszcza dla tych, którzy potrzebują szczególnej pomocy Bożej, a dla ich zmarłych prosisz o światłość wiekuistą.

Przy obrzędzie przekazania sobie znaku pokoju – też możesz się jakoś zwrócić do ludzi. Nawiąż do treści Ewangelii świętej. Do myśli, która była leitmotivem Mszy świętej.

Na końcu Mszy świętej, już po błogosławieństwie, podziękuj za przyjście, za wspólną modlitwę. Życz dobrego dnia, niedzieli, tygodnia. Wypunktuj jakiś ważny dzień, który przypada w najbliższym czasie. Zaproponuj przyjście do kościoła w dzień powszedni, gdy jest jakaś ku temu szczególna okazja.

Wciąż mam na myśli słowo „autentyczny”. I życzę ci, niech ci ono towarzyszy od początku do końca całej Mszy świętej. Żeby to nie było tak, że w zakrystii wkładasz na siebie maskę celebransa – razem z albą i ornatem – a potem ją zdejmujesz i znowu jesteś sobą. A więc nie. masz być wciąż sobą. Żeby to nie było celebrowanie Mszy świętej. Nawet nie sprawowanie Mszy świętej. Bo to są słowa niedobre. Obce. Dalekie. Ale żebyś uczestniczył we Mszy świętej. tak ty jako celebrans, tak ty jako świecki. I żebyś w ten sposób szedł do tego tajemniczego Boga, który jest i chce być Bratem twoim, Ojcem twoim, Przyjacielem.

Wciąż usiłuj oswoić sobie Mszę świętą. Tak jak to Lis kiedyś mówił do Małego Księcia: „Musisz mnie sobie oswoić”. Spróbuj oswoić Mszę świętą. Tak jak próbuj oswoić Pismo Święte.

7. Mentalność półinteligenta

Natanael, gdy usłyszał, że Jezus jest Mesjaszem, powiedział charakterystyczne zdanie: „Czyż może być co dobrego z Nazaretu?” (J 1, 46). Tłumacząc na polskie: Zapyziałe miasteczko w przeklętym kraju galilejskim, nazywanym krajem pogan, bo zamieszkałym przez mieszankę Asyryjczyków i Izraelitów, w którym się nic nie dzieje.

Byłem w latach sześćdziesiątych w Nazarecie, kiedy przygotowywano grunt pod budowę tej bazyliki, która stoi obecnie. Trafiłem na czas, kiedy odsłonięto wzgórze pełne jaskiń, spośród których jedna była wskazywana przez najstarszą tradycję, że tam mieszkała Święta Rodzina. Nie wyróżniała się w zasadzie od innych jaskiń, w których mieszkali sąsiedzi czy krewni. Jaskinie w brązowo-czerwonej ziemi, które kiedyś były wykańczane murowaną ścianą, zamykającą je od przodu, zaopatrzoną w otwór okienny i wejściowy. Jezus, który chodzi z pewnością codziennie, przynajmniej raz na dzień, do synagogi, aby słuchać Pisma Świętego. Jezus, który po powrocie zadaje pytania swojej Matce i św. Józefowi.

Tak myślę o ludziach, mieszkańcach takich miasteczek i wsi, ludziach dorosłych, dzieciach i młodzieży, tak myślę o księżach, którzy mieszkają i pracują w zapyziałych wsiach, w zapyziałych polskich miasteczkach. Myślę o ludziach, którzy tam żyją – tam gdzie się nic nie dzieje. Bar na rogu, budka z piwem, nudzący się przed domami starzy ludzie. To mniej więcej Nazaret.

Jezusowi nie wystarczyło pytanie swojej Matki ani św. Józefa, nie wystarczało pytanie swoich kuzynów, swoich kuzynek, wujków, ciotek, swoich kolegów starszych, młodszych a nawet ich rodziców. Gdy przybywa pierwszy raz do świątyni, stawia uczonym w Piśmie pytania. Nie potrafił sam sobie odpowiedzieć na nie? Nie był w stanie zbudować sobie własnymi rękami opinii na mniej lub więcej ważne tematy? A może to tylko tak na żart? A sam i tak wszystko lepiej wiedział? Nie, to są pytania człowieka, który ma problem.

Czy ty masz problemy i ty też pytasz? Jesteś tym młodziutkim Jezusem, który przychodzi pytać mądrzejszych od siebie? Który szuka w książkach odpowiedzi na swoje pytania? Jeżeli tak, to chwała ci. Człowiek, który ma problemy. Który ma w sobie niepokój. Który jest chory z powodu swego niepokoju. „Nie przyszedłem do zdrowych, ale do źle się mających”. Czy ty umiesz pytać, czy ty masz problemy. Bo gdy nie masz problemów, to po co przychodzisz do kościoła? Bo jeżeli wszystko wiesz lepiej i znasz prawdę, to po co czytasz Pismo Święte? Jezus wołał: „Ja jestem Światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światłość życia” (J 8, 12). „Jeśli kto jest spragniony, a wierzy we Mnie, niech przyjdzie do Mnie i pije. Jak rzekło Pismo: Strumienie wody żywej popłyną z Jego wnętrza” (J 7, 37-38).

Tylko czy ty pytasz naprawdę? Bo może wiesz wszystko lepiej. Ale wtedy zdawaj sobie sprawę, że to jest mentalność bigotów i dewotek. To jest mentalność półinteligencka. Mentalność człowieka, który wszystko wie lepiej, który o nic nie pyta, a gdy pyta to i tak na niby. Który nie czeka na oświecenie. Który nie czeka na to, że coś więcej zobaczy, że coś więcej usłyszy, że coś więcej przeżyje. Który już wszystko widział, wszystko słyszał i wszystko przeżył, który nie ma żadnych wątpliwości – to jest mentalność półinteligenta, mentalność bigota i dewotki.

8. Mentalność byłego bohatera

Mówimy wciąż o autentyzmie, który jest odwrotnością wszystkowiedzącego posągu, szczelnie, hermetycznie zamkniętego na świat, na drugich ludzi.

Tylko należy wskazać na drobne niebezpieczeństwo, z którego trzeba sobie zdawać sprawę. Że trzeba być autentycznym do końca. Do śmierci. Żeby w którymś momencie nie uznać, że już można z tym skończyć. Innymi słowy: Gdy odkryjesz Amerykę, nie wolno ci stwierdzić, że teraz już możesz sobie powiedzieć pas, że osiągnąłeś to, o czym marzyłeś – odkryłeś prawdę, wyszedłeś na szczyt, jesteś nawrócony, zachwycony, usatysfakcjonowany i możesz spocząć na laurach. To jest pozycja bigota i dewotki.

Bo naprawdę, nigdy nie ma ostatecznego nawrócenia. Jest nawrócenie na dzisiaj. A jutro musisz się nawrócić jeszcze raz. A pojutrze trzeba, byś się nawrócił po raz kolejny. I tak dalej. Naszą kondycją jest droga a nie dom. Musisz się wciąż nawracać. I tragedią twoją byłoby, gdybyś powiedział: Jestem nawrócony.

Słyszałem o takiej kobiecie, która – będąc niechrześcijanką – otrzymała polecenie powtarzania dwóch słów: „Ojcze nasz” na zasadzie mantry. W którymś momencie zaskoczyła i odkryła Boga chrześcijańskiego: Boga który jest miłością. A teraz z tym swoim szczęściem obchodzi świat i o tym opowiada. Ale osobiście mnie to niepokoi. I chciałbym się dowiedzieć, czy jutro nawróciła się? A pojutrze nawróciła się? A jeszcze pojutrze też się nawróciła? Bo jeżeli się nawróciła dziesięć lat temu i z tym się obnosi, i żyje wciąż tamtym wydarzeniem, to ja się pytam: jak długo tak można, a co z nią teraz, a co będzie z nią jutro, a co pojutrze.

Podobnie, słyszałem o takim jazzmenie, który przeżył nawrócenie. gdzieś natrafiłem na jego wyznania, opublikowane w jakiejś gazecie. Otarłem się o niego w radiu. Ale nie natrafiłem na niego osobiście. Podobno wydał książkę na ten temat. Opowiada na spotkaniach z młodzieżą o tym, co przeżył. A ja coraz bardziej boję się o niego. Jak długo może powtarzać – aż sam sobie obrzydnie?

Przypomina mi takich wielkich bohaterów, którzy obnoszą się ze swoimi orderami, opowiadając, jak był dzielny w bitwie takiej czy śmakiej. Ale przyznam, że mnie to mało interesuje. Mnie bardziej interesuje jego teraźniejszość. Czy on jest dzisiaj w dalszym ciągu taki bardzo dzielny. Czy jest teraz w dalszym ciągu taki bohater. Bo jeżeli się tylko obnosi z swoim bohaterstwem sprzed wielu lat, to jest po prostu żałosne. Owszem, byłeś świetny. Ale marzę o tym, czekam na potwierdzenie, że i obecnie jesteś świetny.

Był taki krakowski malarz o nazwisku Jerzy Kossak. To z tej rodziny Kossaków. Największy z nich to Juliusz, potem Wojciech i wreszcie Jerzy. Wszyscy malowali konie, żołnierzy, bitwy. Kiedyś Jerzy Kossak namalował średniej wielkości obrazek: przy studni dziewczyna, ułan i koń. tak mniej więcej do pasa. I trafił. Nagle ten obraz stał się sławny. I publikowany, i chwalony. Potem namalował drugi taki sam i trzeci, i dziesiąty. A potem już się śmieli z niego, że to taki malarz od dziewczyny, ułana i łba końskiego. I można było te obrazki kupić za grosze.

To grozi każdemu. Tobie też. Że gdy kiedyś coś odkryjesz, zobaczysz, przeżyjesz, to wtedy zaczniesz powielać, powtarzać. I tak to wielkie, wspaniałe wydarzenie będzie twoją tragedią, katastrofą, bo zahamuje twój rozwój. Przytrzyma cię, przyszpili. I nie oderwiesz się od tego. Z lenistwa, z próżności. A tu trzeba iść wciąż dalej do przodu. Spytasz: „Tak wciąż do przodu, tak wciąż w drodze, bez oddechu?” Już ci wyjaśniam: Odpoczniesz w biegu. „Jak można odpoczywać w biegu? Nie wolno przystanąć?” Nie wolno.

Kiedyś, będąc wikarym w parafii, gdzie wielu pracowało wikarych, zastałem zwyczaj, że jeden ksiądz mówił kazania w niedziele na wszystkich dziesięciu Mszach świętych. Prawdziwe szaleństwo. Czegoś podobnego nigdy nie przeżyłem. Ale wytłumaczono mi, że to idzie per turnum. „Powiesz w jedną niedzielę dziesięć kazań. Powtórzysz to samo kazanie. Żaden wielki wysiłek. A potem masz spokój przez następne cztery niedziele”. A tymczasem przy piątym kazaniu nie wiedziałem, co mówię. Przy dziesiątym byłem nieprzytomny i ogłupiały zupełnie. Powiedziałem sobie: pierwszy i ostatni raz.

Nie powtórzę kazania w życiu. Bo przecież nie jestem nagraną płytą. Jeżeli mówię kazanie, to dlatego że chcę mówić, że chcę się czymś podzielić, że coś mnie zachwyciło czy przeraziło, że chcę o tym koniecznie powiedzieć bliskim mnie ludziom. Coś zobaczyłem, coś usłyszałem, coś mnie dotknęło. I to mówię. I to jest autentyczne. ale powtarzanie traktuję jak zdradę tej świętości, która się we mnie stała, tej łaski której doświadczyłem. Że to jest na eksport, na sprzedaż, że to jest nie dzielenie się a powielanie. A różnica jest zasadnicza. Nie wolno ci być płytą, którą zawsze możesz odegrać, gdy ktoś o to poprosi albo tego zażąda. I nieprawdą jest, że powtórzenie jest z mniejszym wysiłkiem albo nawet bez wysiłku.

Tu przypomina mi się stwierdzenie japońskich fachowców, że robotnik, który podpiera łopatę, tak samo się męczy jak robotnik, który intensywnie pracuje. A nawet ten, który intensywnie pracuje, gdy się zmęczy, to ta praca twórcza jest równocześnie tworzeniem jego samego. I po takiej pracy wychodzi bogatszy niż ten, który nic nie robił i pozornie jest wypoczęty.

9. Mentalność cwaniaka

Jednym z największych wstrząsów, jakie miały miejsce w Kościele, był Luter. Dużo by tu na ten temat mówić. Ale między innymi sprawa poszła o odpusty. Że za odmówioną modlitwę można uzyskać odpust siedmiu tygodni, siedmiu dni, za czyn, za ofiarę złożoną na Kościół, za inną modlitwę – odpust siedmiu miesięcy, a za jeszcze inną – siedmiu lat, a za jeszcze inną – na przykład za modlitwę nad grobem w Dzień Zaduszny – odpust zupełny.

Na dobrą sprawę, gdyby poszedł ten spór nie w takich emocjach i nie z takich pozycji, gdyby jedna i druga strona usiadła w miłości wzajemnej, to by się po prostu dogadali. Bo ten spór wyglądał na to, że i jedni i drudzy do końca nie rozumieli, o co chodzi. Ani strona katolicka, ani protestancka. A prawda jest taka, że Kościół w swojej mądrości, zdając sobie sprawę z ważności niektórych obrzędów, modlitw, czynów, wskazuje palcem, żebyśmy korzystali z tej formy, która pomoże nam uświęcić się, przez którą wzrośnie w nas miłość. I tak należy rozumieć modlitwę, przyjście na cmentarz, przyjście do kościoła, pomoc ubogiemu czy nawet ofiarę złożoną na Kościół. Bo to jest też czyn zbawienny, gdy pieniądze, które mógłbym użyć na tysiące innych celów swoich osobistych, składa, bezinteresownie dla tych, którzy pomocy potrzebują.

Z tym, że możemy obserwować, jak odpusty zaczęły być nadużywane. My, małe cwaniaczki – mówmy innymi słowami: bigoci i dewotki – zaczynamy zliczać sobie, ile to zarobiliśmy lat, miesięcy, tygodni, dni odpustu, ile odpustów zupełnych nagromadziliśmy, jak to możemy być spokojni o nasze własne zbawienie.

Zresztą tę mentalność cwaniaczków obserwować możemy przy innych okazjach. Chociażby w związku z pierwszymi piątkami miesiąca, które to nabożeństwo przekazała światu św. Małgorzata Maria Alacoque. Cześć Serca Jezusowego, idea wynagradzania za swoje grzechy, za grzechy swoich braci, idea dziewięciu Pierwszych Piątków miesiąca. Ale myśmy natychmiast sobie obliczyli i wykoncypowali – że gdy odprawię dziewięć Pierwszych Piątków miesiąca, to mam zapewnione zbawienie. To potem, niezależnie od tego jak bym żył, i tak jestem zbawiony. Usiłujemy manipulować Panem Bogiem, tworzyć sobie mechanizmy zabezpieczające naszą sprawę jakby kuchennymi schodami, jakby nawet poza Panem Bogiem, na własną rękę czy nawet na przekór Niemu.

Podobnie z praktyką Mszy świętych gregoriańskich. Znowu to samo. Czy to znaczy, że Msze święte nie pomagają naszym zmarłym? Na pewno pomagają. Ale postawienie sprawy takie, że wystarczy mi zamówić sobie serię trzydziestu Mszy świętych i mam załatwioną sprawę zbawienia – to ukazuje znowu mentalność bigotów i dewotek.

Czepianie się jakichś detali i interpretowanie ich na własną korzyść, po linii swoich zachcianek czy pragnień, zapominając o Objawieniu Bożym, które mówi, że Bóg jest Miłością i ten, który chce się z Nim zjednoczyć, musi kochać i Boga, i człowieka. Bez tego nic się nie da zrobić. Nie pomogą żadne mechanizmy ani sposoby, żadne chwyty, które by nam „sprawę załatwiły”.