5 listopada 2006
31. NIEDZIELA ZWYKŁA


„A bliźniego – jak siebie”


     W mojej klasie gimnazjum Nowodworskiego był Żyd – Meersohn. Był również protestant. Był i chłopak ze wsi, Bryła – bo reszta to była mieszczuchy. Ale byliśmy jedną klasą. Choć podzieleni na nacjonalistów, faszystów, komunistów, socjalistów, demokratów, kapitalistów – i dyskutowaliśmy, jaki ustrój jest najbardziej korzystny dla naszego narodu i państwa polskiego. Gdy się argumenty intelektualne skończyły, dochodziło do walki wręcz. Ale kochaliśmy się jak bracia! Nie było Żyda, nie było protestanta, nie było chłopaka ze wsi – byliśmy braćmi.
     Mieliśmy wychowawcę „Antosia”, Niklińskiego, który potrafił nam robić awanturę z takim krzykiem, że drzazgi leciały, aż prasnął swoim notesem o ziemię, upominając nas! Ale wiedzieliśmy, że nas kocha. I myśmy go kochali.
     Mieliśmy dyrektora Lewickiego – który od czasu do czasu przychodził do naszej klasy i stwierdzał uparcie, że nasza klasa jest najgorsza w całym gimnazjum. Ale wiedzieliśmy, że nas kocha.
     Bo tajemnicą, bo kluczem do wychowania jest zawsze to samo – to, co się nazywa miłością.


* * *


     Meersohn po latach przyjechał do Polski. Z TelAwiwu. Wziął książkę telefoniczną i po kolei szukał nas po alfabecie. Wakacje były. Chłopcy powyjeżdżali z Krakowa. Zresztą, rozproszyli się po świecie. Natrafił na Kazka Czajkę. Zaprosił go na kawę do Noworolskiego – i pogadali, jakby się widzieli ostatni raz wczoraj.