18 października 2009
29. NIEDZIELA ZWYKŁA


Kto by chciał być pierwszym


     W New Delhi zainteresował mnie zapach. Słodki jakiś dziwny zapach. Szedłem za tym zapachem, żeby odkryć jego źródło. Jeszcze jedna uliczka, jeszcze jedna uliczka pomiędzy domami. Aż wreszcie domy się skończyły i wyszedłem na ogromne pole zabudowane budkami z tektury i deseczek, paczek z owoców. Slums. Aż po widnokrąg. To było kilkadziesiąt, kilkaset hektarów zabudowanych tymi domkami z tektury. Tak było nie tylko w New Delhi, ale w Kalkucie, w Bombaju, w mniejszych miastach niż te wielkie kolosy. Część ludzi mieszka w normalnych murowanych domach, a część mieszka w budkach. Prawie po połowie. To ludzie, którzy jedzą raz dziennie, raz na dwa dni, raz na trzy dni, raz na tydzień. A potem umierają. Z głodu. Gdy szedłem normalnymi ulicami New Delhi czy innych miast, to leżeli pod murem, przykryci białą szatą. Czy już umarli, czy dopiero umierają? Patrzyłem bezradny. Wstydziłem się siebie samego, że ja przechodzę, a obok mnie leży człowiek, który może kona z głodu.
     Pojawiła się siostra Teresa w Kalkucie, która zbierała tych ludzi leżących pod murem do swojej „umieralni”. „Nie umieralnia – mówiła do mnie swoim zdartym głosem – ale chcemy, żeby uratować ich, jeżeli się tylko da albo przynajmniej żeby mogli godnie umrzeć, jak ludzie”.
     Zastanawiając się nad problemami, które nękają społeczeństwo hinduskie, dosłyszałem, że ten kontynent czy subkontynent mógłby się wyżywić, tylko brakuje wykształconych ludzi. Procent analfabetów jest ogromny. I widziałem ten kolosalny wysiłek Kościoła katolickiego, prowadzącego szkoły podstawowe i zawodowe. Chodziłem po tych szkołach, widziałem tę pracę misjonarzy i efekty, jakie to dawało – zupełnie nadzwyczajne.
     Inny problem zaobserwowałem w Japonii. Tu tęsknota za społecznością. Społeczność eucharystyczna, społeczność parafialna. Wyrwać człowieka zamurowanego samotnością, otworzyć go na drugiego człowieka, który obok niego żyje, otworzyć męża na żonę, żonę na męża, rodziców na dzieci, dzieci na rodziców, kolegów, koleżanki. Otworzyć. Niech się nagadają, niech się wygadają, niech się dzielą swoimi zmartwieniami, swoimi radościami, swoimi kłopotami, swoimi tragediami. Niech mówią. Niech się radzą, niech się wspomagają wzajemnie. Taki jest Kościół japoński. Po Mszy świętej ludzie nie idą do domu, ale do parafii – na herbatę. Wszyscy, dosłownie wszyscy idą do domu parafialnego i tam piją herbatę, jedzą słone ciasteczka i gadają, i gadają, i gadają! Jak ludzie. I to jest urok chrześcijaństwa dla Japończyków.
     Dla Koreańczyków jest znowu co innego. Południowo-koreański Kościół przeżywa okres fenomenalnego rozwoju. Rocznie sto tysięcy ludzi dorosłych przyjmuje chrzest. Chrześcijaństwo jest dopiero od 200 lat w Korei. Seminaria duchowne pękają w szwach. Ten naród budujący demokrację odkrył chrześcijaństwo jako autentyczną drogę wiodącą do tego celu. Chrześcijaństwo żyje rozmaitymi organizacjami. „Legiony Maryi” na przykład. Nie wiedziałem, co to jest, nie spotkałem tego w Europie, a tam to stowarzyszenie robi furorę. Na lotnisku, na którym papież miał odprawiać Mszę świętą, spotkałem pastora ewangelickiego. Powiedział mi: „My przyjdziemy do Europy, żeby was nawrócić na chrześcijaństwo”. Zdumiałem się. On, który co dopiero przyjął chrzest, przyjdzie do Europy, żeby nawrócić nas, którzy mamy chrześcijaństwo od dwóch tysięcy lat, a przynajmniej my, Polacy, od tysiąca lat.
     Mówię o tym dlatego, żebyśmy sobie nie wyobrażali misjonarzy jako tych, którzy na siłę namawiają pogan na przyjęcie chrztu świętego. To jest zupełnie inna sprawa. Oni proszą o chrzest, proszą o włączenie ich do Kościoła, bo go potrzebują. —–
     To się działo w Nowej Gwinei. Siedziałem na ławce na polanie w buszu, czekając na początek Mszy świętej papieskiej. Obok polskiego misjonarza, utaplanego w błocie tak jak ja. Pytam go, czy jest zadowolony ze swojej pracy. On mi powiedział: „Pierwszy rok – myślałem, że ucieknę, że nie wytrzymam. A teraz już bym nie ruszył się stąd nigdy, bo czuję się potrzebny”. Pytam się, jak długo już tu pracuje. „Ponad 10 lat”.
     Mam przyjaciela – Czesław Zgudziak, z Dębnik w Krakowie. Chodziliśmy do tej samej szkoły podstawowej. Wstąpił do salwatorianów, był przełożonym prowincjalnym salwatorianów w Polsce. Gdy skończyła się jego kadencja, pojechał do Afryki. I wrósł. Przeżywał wszystko, co tylko tam w Afryce można przeżyć – łącznie z nagonką rządową na białych i na chrześcijan, gdy były niepowodzenia gospodarcze. Chcieli go zamordować. A wybudował piękny szpital, gdzie była czysta pościel i gdzie dawał chorym lekarstwa, czego nie robiły szpitale państwowe. Wybudował szkołę, wybudował przedszkole. Chcieli go zamordować. Bo biały, bo chrześcijanin, bo ksiądz. Powiedział im: „To mnie zamordujcie. Ale pamiętajcie, że gdy zachorujecie, nie przyjmę was do szpitala ani nie przyjmę waszych dzieci do szkoły”. Doszło do nich i dali mu spokój. Rozchorował się na malarię. Uratowali go w szpitalu europejskim, bo go wyrwali z jego Afryki. Ale wrócił. Bo sobie nie wyobraża życia poza Afryką. Uratowali go po raz drugi, zakazując powrotu do Afryki.
     Przyjechał do Polski, pracował w Warszawie w ośrodku przygotowującym misjonarzy do pracy misyjnej. Ale i tak go to nie zadowoliło, chciał wracać do Afryki. Pojechał w końcu do Vancouver w Kanadzie. Tam był proboszczem. Teraz jest emerytem. I tęskni za Afryką.