Druga nauka rekolekcyjna




2.  DROGA KRZYŻOWA 
24 marca 2009


     1.  Nasz krzyż
     Przyszła do mnie kobieta, do rozmównicy. Była poważna, nawet jakoś zrozpaczona. To się okazało prawdą. Wybuchnęła płaczem:
     – Brat mi umarł. Ukochany, jedyny. Brat mi umarł. A prosiłam Boga, żeby go uratował. Prosiłam Boga o litość nad nim, nade mną. Zostałam sama na świecie, jak palec. Dlaczego Pan Bóg nie wysłuchał mojej prośby? Dlaczego brat mój umarł? Niech mi ksiądz odpowie.
     Powiedziałem:
     – Pani też umrze. I to wkrótce.
     – Dlaczego wkrótce? Ja nie jestem taka stara – obruszyła się.
     – Wkrótce. Co to jest 10 lat, 20 lat, 30 lat, nawet 40 lat gdyby przyszło pani żyć. Co to jest? Jak biegnie szybko czas – jak przelatują godziny w ciągu dnia, jak przelatują dni w ciągu tygodnia, jak przelatują tygodnie w ciągu miesiąca, jak przelatują lata – to pani chyba doświadcza. Pani prędzej umrze niż się pani spodziewa. Tylko trzeba jeszcze ponieść krzyż. Dodatkowy krzyż brata na swoje barki wziąć, iść dalej w życie.
     Bo każdy ma swój krzyż. Jeden, niepowtarzalny, jedyny pod słońcem. Pani też ma taki jedyny krzyż, jedyny pod słońcem. I trzeba go nieść. Do momentu śmierci. Bo pani jest skazana na śmierć. Tak jak ja, tak jak każdy człowiek. Nawet to jest złe słowo „skazana”, złe słowo „przeznaczona”. Skierowana ku śmierci. Aby zacząć życie niebiańskie.


     2.  Matka
     Każdy niesie krzyż. Każdy inaczej krzyż niesie. Każdy ma inne podejście do krzyża. Krzyże są rozmaite – choroba, opieka nad starym człowiekiem, oszczerstwa, potępienie, brak szacunku, podejrzenia. Krzyże są rozmaite – samotność, opuszczenie, zdrada, pozostawienie nas na uboczu, odsunięcie się. Krzyże są rozmaite – ciężka praca, bieda, ubóstwo, za mało pieniędzy na co dzień, na miesiąc, na rok, aby żyć godnie, bez problemu. Każdy ma swój krzyż.
     Tylko pod krzyżem upadamy. Nie dajemy rady. Załamaliśmy się. Krzyż za ciężki. Nie potrafimy go unieść. Popadamy w rozpacz; w odrętwienie; w beznadzieję; w wyczerpanie. Upadamy pod krzyżem.


     Inne są upadki okresu młodzieńczego. Pyszałkowatość, brak doświadczenia, zarozumialstwo, pewność siebie, zbytnia pewność siebie. Inne są upadki pierwsze, młodzieńcze, oparte o samodzielność, o dojrzałość uzyskaną co dopiero. Żeby z nich wyjść. Żeby się opamiętać, żeby wyjść na prostą, potrzeba pomocy.
     I tutaj jedyny człowiek w swoim rodzaju to matka. Niezastąpiony. Przez nikogo innego. Matka, która kocha, która jest cierpliwa, wyrozumiała. Nie zapomni, nie opuści, zawsze przyjmie, pomoże – jak tylko do niej się zwrócić, a nawet gdy się nie zwracamy, pomaga. Matka na naszej drodze – życiowej, którą nazywamy krzyżową. Dźwignie nas z upadku.


     Inne są upadki wieku dojrzałego. Gdy zawiodły obliczenia, zawiodły kompromisy, zawiodły umowy – podpisane. Zawiodły obietnice, zawiodły przyjaźnie. To jest katastrofa – materialna, finansowa, ale przede wszystkim duchowa. To jest zerwanie przyjaźni, zaufania do drugiego człowieka.
     Potrzeba pomocy od kogoś, kto nie zawiedzie, na którym się nie możemy pomylić i nie pomylimy się. Potrzeba człowieka, ludzi, na których będziemy mogli budować naszą przyszłość, żeby wyjść na prostą.
     Do tego potrzebny jest Cyrenejczyk. Doświadczony, życiowo dojrzały. Bez entuzjazmu przystępuje do człowieka potrzebującego, z praktyką, z pewnością siebie, z wyrozumiałością swojego rodzaju. Cyrenejczyk. Jest potrzebny na naszej drodze.


     3.  Weronika
     Inne upadki są człowieka starego. Gdy dożyjesz – gdy ominiesz wszystkie katastrofy, wypadki; gdy dożyjesz – przetrzymasz wszystkie choroby, ciężkie i lekkie, tysiąc razy; gdy dożyjesz – nie zostałeś przejechany przez samochód, tramwaj, ciężarówkę, pociąg, nie spadłeś z piętra dziesiątego, piętnastego, trzeciego, nie wyrzucił cię nikt; gdy dożyłeś wieku podeszłego, wtedy masz inne problemy. Brak sił! I z tym się musisz liczyć, ty, który jesteś teraz młody, ty który jesteś teraz dojrzały – że to, na czym ci zależało: żeby pożyć dłużej, dłużej niż twoi koledzy, którzy już odeszli, twoje koleżanki które już odeszły, dłużej – bo jeszcze masz dużo do zrobienia, bo jeszcze stać cię na bardzo wiele. I dobrze, że tak myślisz o sobie, że jesteś wymagający od siebie, że liczysz na twoje możliwości.
     Ale równocześnie bierz i to pod uwagę, że jesteś słabszy. Fizycznie słabszy. Już nie przeskoczysz, już nie pobiegniesz, już nie dobiegniesz. Już musisz się wycofać z rozmaitych czynności, z rozmaitych sportów. Bo już nie poradzisz. Już się nie możesz narażać. Już cię nie stać na złamanie nogi, na złamanie ręki. Bo to może być katastrofa życiowa totalna.
     Jest potrzebna teraz Weronika. Nie pomaga materialnie, fizycznie, ale duchowo. Litość – bez pogardy. Litość – ze współczuciem. Litość – z miłością. Litość nad naszą biedą, nad naszą nieporadnością, nad naszą rozpaczą, nad naszym zniechęceniem, nad naszym upadkiem. Weronika. Taką Weronikę namalował Rouault – najpiękniejsza dziewczyna świata namalowana prawie od niechcenia, jednym pociągnięciem pędzla. Ta, która otrze twarz spoconą ze strachu, z wysiłku, z przerażenia. Doda ci wiary w siebie, wytrwałości, cierpliwości. Weronika.


     4.  Starość
     Aż wreszcie przyjdzie czas na szpital. Już nie pomoże leczenie domowe. Już nie pomogą koledzy lekarze. Trzeba iść do szpitala. Trzeba się wyleczyć. Porobić całą serię badań – tego nie da się w domu. I wtedy przekonasz się, co to znaczy być niczym. Co to znaczy być nikim. Co to znaczy być rzeczą, przedmiotem. Nie podmiotem. Przedmiotem, który zawadza. Im starszy będziesz, tym bardziej będziesz zawadzający, tym bardziej będziesz traktowany z pogardą – że już nie ma miejsca na ciebie na tym świecie. „Tyle lat? Co pan chce jeszcze”. „Tyle lat? Co pani sobie jeszcze wyobraża”. Nie należą się drogie lekarstwa, nie należą się drogie zabiegi w tym wieku.
     Leżeć w kilkuosobowej sali. Nieprzespane noce – mimo środków nasennych. Całe życie przetacza się przed oczami. Mnóstwo spraw niezałatwionych, niedogadanych, niedokończonych. Bolą do głębi błędy popełnione. Przewracasz się na łóżku tam i z powrotem, nie możesz sobie poradzić. Z głupstw, które porobiłeś, z nonsensów, na które się zdecydowałeś – chociaż ewidentnie były głupie.


     Aż przyjdzie czas, gdy czujesz, że położyli na ciebie kreskę. Krechę. Jesteś na straty. Jesteś przeznaczony na śmierć. Im prędzej, tym lepiej.
     To wtedy, kiedy już naprawdę nie mamy sił. Kiedy się kończy nasz bieg życia. Kiedy się zbliża śmierć. Jeszcze jakieś resztki sił telepią się w nas. Ale to już naprawdę resztki sił. Już jesteśmy wykończeni.
     I czujesz się bezwładny. Już ci się trudniej przewrócić na drugą stronę, na bok. Już ci trudniej głowę skręcić na prawo czy na lewo, trudniej ci rękę podnieść.
     Traktują cię naprawdę jak rzecz. Bez wstydu. Odbierają ci godność człowieczą. Jak ciało – nie jak człowieka.
     To już jest nasz koniec. Już nawet nam nie zależy na tym, co z nami robią. Nawet odzierają nas ze wszystkich zasłon człowieczych. Jesteśmy dla nich człowiekiem umierającym. Lepiej by było, żebyśmy umarli jak najprędzej – dla nich. Traktują nas jak przedmiot.
     Gdzieś się zagubili przyjaciele, gdzieś zniknęły koleżeństwa, gdzieś się podziały znajomości, gdzieś się zawieruszyły. Jesteś sam. Jeszcze ktoś wpadnie na chwilę, ale się spieszy. „To tak ja tylko na moment, ale się spieszę”. Jeszcze się świat spieszy – ty już się nie spieszysz.


     Aż przyjdzie twoje ukrzyżowanie. Teraz już naprawdę nie możesz się ruszyć. Teraz jesteś już przykuty do łóżka, zdany na łaskę i niełaskę pielęgniarek. Tak ci potrzebna jest obecność kochających cię przyjaciół. Niech nic nie mówią. Niech stoją, niech przysiądą. I niech patrzą na ciebie. Niech będą obecni.
     Już jesteśmy unieruchomieni. Nie jesteśmy w stanie podnieść nogi ani podnieść ręki. Nie jesteśmy w stanie obrócić głowy. Jesteśmy wykończeni. Sił brakło. Zbliża się śmierć.
     I czy potrafimy się zdobyć wtedy na radość – że za chwileczkę, że za moment, że może za sekundę spotkamy się z Bogiem, który nas przyjmie, jak przyjął dobry ojciec swojego syna marnotrawnego; który nas przyjmie, jak swoje dziecko dobry Ojciec.
     Czy nas będzie stać na to, żeby nie utracić nadziei na spotkanie z Bogiem?


     5.  Niebo
     Aż nadejdzie śmierć. Czujesz, że przychodzi. Już mówić jest ci trudno. Tylko z największym wysiłkiem. Jeszcze gdy byłeś sprawny, rozporządziłeś twoim niewielkim majątkiem. Pozostała troska o najbliższych. Jak oni dadzą sobie radę bez ciebie. Kto się nimi zaopiekuje, gdy braknie ciebie. Prawie że słyszysz słowa Jezusa skierowane do umiłowanego ucznia: „Oto Matka twoja”. Ale to już za późno. Już nie stać cię na taki wysiłek. Czujesz, że śmierć jest blisko. Tracisz poczucie rzeczywistości. Tracisz świadomość, przytomność, odzyskujesz, nie wiesz, gdzie jesteś. Przypomina ci się, żeś widział czy słyszał, czyś oglądał na filmie Umieralnię Matki Teresy z Kalkuty. I scena: siostra zakonna trzyma dłoń staruszeczki – wyschła twarz, przymrużone oczy czy nawet nieprzytomne. Podchodzisz, pytasz się: „Siostro, co się dzieje?”. „Umiera” – słyszysz.
     I ty chciałbyś w tym momencie twojej śmierci, żeby ciebie ktoś wziął za rękę i przytrzymał w przyjacielskim uścisku i powiedział: „Jestem przy tobie”. Jestem przy tobie! Miłością swoją, litością swoją. Trzymaj się! Jeszcze krok i jesteś w niebie. – Żeby ci to ktoś powiedział! „Jeszcze krok i jesteś w niebie”.
     Wielu ludzi umierało przy mnie. Przy wielu śmierciach byłem obecny. Wielu ludzi trzymałem za rękę, trzymałem za głowę. Wielu ludzi cierpiących bardzo, wielu ludzi nie cierpiących wcale – bo nieprzytomni.
     Jaką śmierć ci Pan Bóg wyznaczył?
     Dlaczego taką śmierć właśnie?! – O tym się dowiesz za chwilę, jak znajdziesz się po drugiej stronie rzeki. Jak znajdziesz się w Świetle, w Miłości, w Pięknie. W niebie.


     Wojtek Szeląg – ten z okładki «I nie opuszczę cię» – powiedział: „A jeżeli przyjdę do nieba i niebo nie będzie takie, jak Ksiądz to opowiedział w rozmaitych książkach, również w książce «Ale miałem ciekawe życie», to pójdę do Pana Boga i powiem: Panie Boże, ja chcę mieć takie niebo, jakie ksiądz Maliński opisał w książkach”. Powiedziałem mu: „Stary, to co ja opisałem w książce, to jest małe piwo. To, co zastanę, co zastaniemy po śmierci w niebie, to jest tysiąc razy cudowniejsze niż to, co napisałem”.


     Bo nie chcę, żebyśmy, którzy przychodzimy na pogrzeb – znajomy czy nieznajomy – stali przy trumnie jak ludzie nieśmiertelni! Żegnali tego, którego ciało jest w trumnie, jak ludzie nieśmiertelni! My pójdziemy za chwilę również tą samą drogą.
     Bo jesteśmy stworzeni do nieba. Do szczęścia wiecznego.
     I w to wierzymy! I po to żyjemy! I na to jesteśmy ludźmi.
     Staramy się być ludźmi. Chcemy być ludźmi.