REKOLEKCJE ADWENTOWE 1. 14 XII 2009




REKOLEKCJE ADWENTOWE
1.
14 XII 2009


1.   Spotkałem się z księdzem arcybiskupem Kondrusiewiczem jeszcze wtedy, kiedy był metropolitą moskiewskim. Na zebraniu księży pracujących w Moskwie.
     W Londynie zobaczyłem arcybiskupa takiego samego, jakiego widziałem w Moskwie – w starej sutannie, w zniszczonych butach, o zmęczonej twarzy. Mówił o życiu w Związku Radzieckim – bo tam jeszcze ten stan trwał. Mówił przykładami, które stanowiły niejaki symbol rzeczywistości radzieckiej. Opowiadał, jak to w jednej parafii „wolą ludu” postanowiono zburzyć kościół katolicki. Nie pomogły protesty najodważniejszych – kościół zburzono. Gruz wywożono na wysypisko furmankami. Za każdym wozem biegły dzieci i wybierały cegły. I niosły do swojego domu. Każdy jedną cegłę. A potem w niedziele odprawiali po domach quasi Mszę świętą. Quasi – bo to była Msza bez księdza. Modlitwy albo z mszalika, gdy ktoś go miał, a tak, to były modlitwy „z głowy”, co kto pamiętał. Ale na stole, przykrytym białym obrusem, stała cegła – symbol kościoła.


2.   My nie umiemy się cieszyć szczęściem, które mamy. Nie umiemy się modlić w kościele, w którym w sposób szczególny mieszka Bóg. Przypomina nam o tym kropielnica, wieczna lampka, wystrój kościoła – że to przedsionek nieba. Przypomina nam o tym Eucharystia.
     I tu dochodzimy do naszej największej świętości, z którą sobie nie zawsze umiemy poradzić, która nad nami jaśnieje jak zorza polarna. A my prawie bezsilni. Nie umiemy się modlić Mszą świętą. Uciekamy się w powtarzanie modlitw znanych na pamięć, wyuczonych od dziecka, boimy się modlić po swojemu, cieszyć się po swojemu tym świętym obrzędem. Od pierwszej modlitwy wstępnej – „Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu”. Uciekamy w schematy, w teksy wyuczone na pamięć, które nas nie niepokoją. Nie boimy się już ich, bośmy przywykli, bo nic od nas nie żądają, niczego nie wymagają.
     Przeoczamy najważniejszy fakt, że to sakrament miłości. Że w tym sakramencie w sposób najgłębszy jednoczyć się możemy z Bogiem i z bliźnimi naszymi przez Jezusa Chrystusa.
     „Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu”. To ma być przygotowanie. Gwarancja, że sakrament będzie przeżyty, że sakrament będzie przyjęty. Że przeprosimy Boga za nasze grzechy. Ale jak przepraszać, skoro to znamy na pamięć, wyuczony tekst – pusty, nic niemówiący. Czasem przedrze się do naszej świadomości jakimś słowem, ale zbytnio się o to nie staramy – nie chcemy się krępować, wobec tego lepiej klepać! No to klepiemy. Bo nie mamy się do czego przygotowywać. Do Komunii świętej nie idziemy. Nie żebyśmy nie mogli. Ale to mniej kosztuje! To mniejszy wysiłek! To mniejsze ryzyko! Bo a nuż będzie świętokradztwo przez nas uczynione. Że nieprzygotowani, że z grzechem ciężkim – który to jest grzech ciężki? – że nie obrazimy Pana Boga, gdy nie pójdziemy do Komunii świętej niż żebyśmy przystąpili do Komunii świętej i popełnili świętokradztwo. Wobec tego nie ryzykować.


3.   „A oto kobieta, która prowadziła w mieście grzeszne życie, dowiedziawszy się, że Jezus jest gościem w domu faryzeusza, przyniosła flakon alabastrowy olejku i stanąwszy z tyłu, płacząc, zaczęła łzami oblewać Jego nogi i włosami swojej głowy je wycierać. Potem całowała Jego stopy i namaszczała je olejkiem”. Jezus rzekł: „Szymonie, widzisz tę kobietę? Wszedłem do twego domu, a nie podałeś Mi wody do nóg, ona zaś łzami oblała moje stopy i swymi włosami je otarła. Nie dałeś Mi pocałunku, a ona, odkąd wszedłem, nie przestaje całować nóg moich. Głowy nie namaściłeś Mi oliwą, ona za olejkiem namaściła moje nogi. Dlatego powiadam ci: odpuszczone są jej liczne grzechy, ponieważ bardzo umiłowała. Do niej zaś rzekł: twoje grzechy są odpuszczone”.
     Czy po naszym „spowiadam się Bogu”, odklepanym jak w niedzielę czy w dzień powszedni, czy Jezus nam mówi: „Odpuszczone są twoje grzechy, ponieważ bardzo umiłowałeś, bardzo umiłowałaś”?
     A to jest warunek, jedyna droga, która się nazywa drogą chrześcijańską – droga miłości, żeby otrzymać odpuszczenie grzechów: należy kochać – Boga, bliźniego i siebie samego. Nie pomogą żadne schematy, paciorki, teksty na pamięć wyuczone, odklepane – nawet wyraźnie, odśpiewane – nawet głośno. Musi być miłość. Zachwyt, podziw. Miłość Boga, bliźniego i siebie samego.
     To może zmienić, żeby znikła modlitewka na samym początku Mszy świętej: „spowiadam się”, żeby zamieniła się w prawdziwy żal. Żeby ksiądz swoimi słowami powiedział to, co czuje! Bo chyba on coś czuje! Jeżeli jest księdzem, jeżeli się zgłosił do tej posługi, to chyba on lepiej rozumie i niech nas poderwie – do miłości Boga i bliźniego. Jak się to robi, żeby kochać!
     I ten stan jakiegoś radosnego zawstydzenia powinien nam towarzyszyć cały czas trwania Mszy świętej. Nie wolno zbyć tego przeżycia wyrecytowaniem formułki: „Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu”. Nawiasem mówiąc, w tej odmawianej modlitewce przeszkadzają słowa na wyrost: „żem zgrzeszył bardzo”. Dlaczego „bardzo”. Skąd to kolejne słowo na wyrost. „Spowiadam się i wam, bracia i siostry” – przecież tego publicznego wyznania nie ma. A więc już w samym tekście jest jakaś przesada, która przeszkadza w autentyczności tej modlitwy przez nas recytowanej.
     I co to znaczy słowo „spowiadam się”. Przecież chodzi o akt miłości.
     Podobnie jest, gdy przystępujemy do spowiedzi w konfesjonale. Jeżeli miłości, żalu nie ma, bezradne jest rozgrzeszenie, które udzieli nam spowiednik, jeżeli z naszej strony nie ma miłości, jeżeli nie ma zawstydzenia, przeproszenia. W przeciwnym razie dochodzi do klęski. Spowiedź jest nieważna. Grzechy nie są odpuszczone. Bóg jest bezsilny wobec naszej zatwardziałości, obojętności, bezmyślności.
     Niech ten wstęp do mszy świętej będzie prawdziwym wstępem. Jak wschodzące słońce, jak księżyc na bezchmurnym niebie. Niech to będzie prawdziwe przygotowanie do Najświętszej Ofiary.


4.   Bo przyszedł Jezus do Betanii i wyszła Mu naprzeciw Maria. Usiadł na ławce, ona na trawie u Jego stóp, a On mówił do niej. Aż tego pozazdrościła Marta, siostra rodzona. „Mistrzu, nic sobie z tego nie robisz, że ja mam całą troskę o dom, a ona siedzi tutaj i słucha Ciebie?”. Ale to święto! To nie zawsze jest dzień powszedni. On przyszedł! To święto. „Ona najlepszą cząstkę wybrała” – odpowiada Jezus.
     No to niech ksiądz coś zrobi na początek Mszy świętej, żeby nas ruszyć. Niech zaśpiewa, niech coś opowie, niech jakoś się pomodli. Od serca! Z głębi swojej duszy. A będziemy śpiewać, klaskać z nim.
     Wygląda na to, że dla nas największe święto, największa uroczystość, najwyższe obrzędy, Msza święta jest wciąż niezrozumiana. I ludzie, którzy kończą pobyt w kościele na Mszy świętej, wychodzą tacy sami, jak weszli! My, uczestnicy tego sakramentu miłości, wychodzimy tak samo zgaszeni, jak przyszliśmy.
     Jeden błysk był – przekazanie sobie znaku pokoju. Bo ksiądz się odważył powiedzieć w kościele katolickim: „Uśmiechnijcie się do siebie, zamiast podać sobie rękę”. A uśmiech w kościele katolickim jest zakazany prawie jak grzech. A śmianie się w kościele katolickim – prawie świętokradztwo.
     I trzeba to zmienić, najwyższy czas, bo przecież życie nam przeleci i największe wartości, najświętsze obrzędy pozostają przez nas nietknięte, niezrozumiałe, obce – i smutne.
     Wspominam Tokio. Po Mszy świętej prawie wszyscy – a właściwie trzeba powiedzieć: wszyscy – którzy uczestniczyli we Mszy świętej niedzielnej, przechodzą do pomieszczeń na plebanii, która jest połączona z kościołem szerokim chodnikiem. Idę i ja. A na plebanii gwar. Ludzie rozmawiają, śmieją się, żartują, piją herbatę – zieloną oczywiście, przegryzają ciasteczkami – słonymi oczywiście; dzieci turlają się po podłogach, bawiąc się po swojemu. I to trwa i trwa. A w tym gwarze, w tej gęstwinie ludzkiej poruszają się księża. Włączają się do rozmowy, śmieją się ze swoimi parafianami, żartują, cieszą się. I ta herbata, ta radość, która panuje na plebanii, jest w logicznym ciągu, w konstytutywnym ciągu ze Mszą świętą. Jest wynikiem, jest skutkiem Mszy świętej.
     A u nas ludzie po prostu wracają do domu. Jeżeli się zdarzają grupki zatrzymujące się po wyjściu z kościoła i rozmawiające ze sobą, to wyjątek. A to powinna być reguła. Jeżeli już nie idziemy na parafie, tylko zostajemy na dziedzińcu, na cmentarzu – jak to się mówiło dawniej – kościelnym, to widać, że Msza święta zadziałała, że promieniuje na te rozmowy przed kościołem.