REKOLEKCJE WIELKANOCNE 2013



 REKOLEKCJE WIELKANOCNE 2013

(WYGŁOSZONE PRZEZ KS. MIECZYSŁAWA MALIŃSKIEGO
W 5. NIEDZIELĘ WIELKIEGO POSTU)

     Przeżywamy rok wiary. Wiara – podstawowa, egzystencjalna prawda. Musimy się nad nią zatrzymać i postawić sobie odpowiedź na pytanie: Co to znaczy wierzyć w Boga?
To co innego niż zaufać Bogu, niż zawierzyć Bogu, niż wierzyć, że Bóg istnieje, być przekonanym, że Bóg istnieje, wiedzieć, że Bóg istnieje. Ale to jeszcze są pytania i odpowiedzi niewyczerpujące tematu, nietrafiające w istotę rzeczy.
Wierzyć w Boga to znaczy iść przez życie złączonym z Nim duchem swoim – tak jak On jest Duchem. Wierzyć w Boga to znaczy iść przez życie razem z Nim. Iść przez dobro i nieszczęścia, radości i smutki, powodzenie i klęskę. Nawet nie: wpatrzony w Niego, ale zjednoczony z Nim w sposób tak bezwzględny, że nawet nie rozróżniać siebie od Niego, Jego od siebie. To myśleć Jego myśleniem, to cierpieć nie w samotności, ale z Nim razem, mieć kłopoty, niezałatwione sprawy, ciężkie dylematy, problemy nie do rozwiązania na swojej drodze i być przekonanym w tym wszystkim, że nie jesteś sam, nie w samotności, ale zawsze z Nim. Cieszyć się rozwiązaniem pozytywnym, mieć satysfakcję, mieć uznanie od ludzi, sam nie wiesz jak – czy ty osobiście, czy Bóg, który tobą kierował, a najpewniej to sukcesy są waszym sukcesem, was obojga: Jego i twoim. Wam się należą uznania, podziw, satysfakcja, pochwały, wyróżnienia za rozwiązane problemy, za odkrycia dokonane, za sukcesy uznane. Idziecie razem – Bóg i ty, ty i Bóg. Prawie nie wiesz, co jest natchnieniem Bożym, a co jest twoim pomysłem, twoim rozwiązaniem, twoim sukcesem. Bo jesteś z Nim związany tak do szpiku kości, do ostatniej kropli krwi, do ostatniego oddechu. I każde zmartwienie, które zostało uspokojone, każdy okrzyk bólu, któregoś doznał, to wszystko nie jest twoje ani Jego, ale was obydwu – Boga i twoje.
Jeszcze jest jeden „ktoś”, kto wam ciągle towarzyszy. To jest szatan. Odpędzany przez ciebie i przez Niego, wykpiwany, traktowany z pobłażliwością pełną satysfakcji – nie ustępuje. Nieprzerwanie ci towarzyszy, czekając na twoją samotność, na twoje odejście od Boga, na twoją samowolę, kiedy mówisz, że obejdziesz się bez Bożej pomocy. On – szatan przedostaje się do ciebie przez tę szparę i pustoszy twoje kontakty z twoim Bogiem. Wpędza cię w samotność. Albo, co gorsza, w towarzystwo swoje – zło, pogardę, potępienie, wyśmianie. Otacza cię kręgiem gorszych niż on sam złych duchów. I wmawiają w ciebie, że zemsta jest prawdziwą prawdą życiową, że pogarda jest najlepszą zapłatą za upokorzenia, które cię spotkały, że zazdrość jest najlepszą windą do bogactwa, a bogactwo daje ci świat cały do twojej dyspozycji. Wszystko załatwia pieniądz, byle było go dużo, wtedy możesz iść przez życie spokojny o całą swoją teraźniejszość i przyszłość.
Ale może cię uratować jakieś nieszczęście albo jakiś sukces – że się przebudzisz. Że zapragniesz zrzucić ze siebie wszystko to, czym obrosłeś przez swoje ostatnie życie i wzruszy cię Jezus, który oddał swoje życie na posługiwanie ludziom z miłości.
I zapragniesz powrócić do dawnego życia. Do dni, tygodni, miesięcy, lat, kiedyś chodził z Bogiem spleciony braterskim uściskiem, słuchając nauki Jego Syna nad Jeziorem Genezaret, w świątyni jerozolimskiej albo na przyjęciu u Szymona faryzeusza, gdy uratowana cudzołożnica płakała u Jego stóp. I wrócisz w objęcia twego Boga, żeby już nigdy nie oderwać się od Niego, tylko iść do końca swego życia razem z Nim.
On ci przebaczy wszystko, wszystkie twoje winy, gdyś szalał w zdobywaniu pieniędzy, a On czekał wytrwale, kiedy się opamiętasz i dorośniesz do świętości. I poczujesz znowu serdeczny uścisk Boga, który cię przyjął jak syna marnotrawnego.

     A były jakieś działania szatana, które miały przynieść owoce grzechu.
Na początku ostatniej klasy licealnej, a więc przed samą maturą, okazało się, że do klasy dołączy jeszcze jeden chłopiec, który – jak się po cichu dowiadywano – został wyrzucony z liceum, do którego uczęszczał. Nikt go nie znał, a równocześnie całe miasto huczało jego wyczynami. Zajął miejsce w klasie i zaczął czuć się jak u siebie w domu. Ale z tym było jeszcze pół biedy. Na przerwach trwały wciąż konszachty z nowymi kolegami. Nasz bohater nie zbliżał się do nich, choć nie podobało mu się to wszystko. Aliści zdarzyło się po paru dniach, że gdy wracał ze sklepu, gdzie robił jakieś drobne zakupy, które zleciła mu mama, spotkał go na ulicy. Okazało się, że on mieszka w pobliżu. Nieoczekiwanie postawił mu propozycję, żeby przyszedł do niego do domu w sobotę, bo rodzina wtedy wyjeżdża na cały weekend i dom jest do dyspozycji, a on chce wykorzystać tę okazję i urządzić przyjęcie, które by rozpoczynało jego pobyt w nowym liceum. Słuchał tego na poły bez zaangażowania, ale we wnętrzu jego aż tętniło z niepokoju. A tymczasem padały następne zdania:
– Zabawimy się.
– W co? – zdołał zapytać.
– W słoneczko. Mieszkanie jest duże, pomieszczą się wszyscy, których zaproszę.
– A co rodzice na to?
– Ich się nawet nie spytam.
– Mamy dużo do roboty – odpowiedział mu. – W soboty także. Nie wiem, czy będę mógł przyjść. Tym bardziej, że słyszę, że ma się odbyć słoneczko. Nie chciałbym się w to angażować. Na razie cześć, idę do domu.
Zdawało mu się, że sprawę zamknął, ale w jego wnętrzu zadrżało. Słyszał o tej zabawie – jeśli to można nazwać zabawą – nigdy w niej nie uczestniczył, ostrzegany przed nią przez rodziców, znajomych, a nade wszystko przez jego Przyjaciela najdroższego, Boga samego. Ale drążyła go ciekawość. I ta przepychanka nie skończyła się. Czekał na sobotę. Jego Bóg, który towarzyszył mu w tych rozterkach, ostrzegał go, aby nie igrał z ogniem, bo sam może spłonąć.
Postanowił nie iść.
Ale w sobotę po południu przyszła jego koleżanka.
– Przysłał mnie do ciebie gospodarz tego wieczoru. Przyjdź. Ja zgodziłam się tylko pod warunkiem, że ty będziesz.
To była ostra gra. Tu nie można się było wykręcać.
– Odpowiedz mu, że nie przyjdę.
Powiedział to wbrew sobie, wbrew szatanowi, z którego obecności zdał sobie sprawę.
– To ja też nie mogę zostać – dołączyła się koleżanka.
Na drugi dzień była niedziela. Dopiero w poniedziałek, gdy wszedł do klasy, sala huczała. Wytrzymał śmiechy i naigrawania się z niego, że zrezygnował z takiego interesującego wydarzenia. Nie odpowiadał, ale w jego wnętrzu trwał przyjazny spokój. „Nowy” zachowywał się w klasie prowokatorsko. Autentycznie nie skrywał okazania mu pogardy. Ale następne dni miały swoje kłopoty i o tamtym incydencie prawie nie wspominały.
Dopiero po kilku tygodniach klasę przeciągnął okrzyk:
– A ty jesteś w ciąży! Od kiedy?
– Od słoneczka.
– Z kim?
– Było ich ośmiu.
– Chcesz tego dziecka?
– Chcę się go pozbyć, tylko mi się nie udaje.
Teraz włączył się on i zaproponował, znając sprawę do głębi:
– Zwariowałaś. Urodź go, a ja go wezmę. Znam rodzinę, która jest bezdzietna i chętnie wezmą twoje dziecko.
Mówił to, trzymając się swojego Przyjaciela Boga, cały uspokojony.

Znamy go z poprzedniego spotkania – poeta polski, Jan Kasprowicz. Wiersz pod tytułem „Przeprosiny Boga”. Zakończenie:

„Ja sobie rachuję – rzekł jeden –
Że przecież Go odnajdziemy,
Choć rzucił naszą chałupę
Nic nie mówięcy, niemy”.

„Zaś moja kalkulacja –
Tak drugi się wątpić ośmieli –
Że chyba nie ma Go wcale,
Nie znajdzie się do niedzieli”.

Poklepał ich po ramieniu
I tak im od razu powie:
„Po co się włóczyć po świecie,
Wracamy, staruszkowie!

Zajrzyjmy sobie po drodze
Do Pietra lub do Jakuba,
A potem zagramy w karty,
To będzie najlepsza rachuba”.

„Dyć to nasz Pan Bóg, o raty!
O przepraszamy Cię mile
Za głupią myśl naszą, że mógłbyś
Rzucić nas choćby na chwilę”.

Ale mamy Franciszka. To na cześć jego – na cześć Bogu przez nas złożoną odczytam fragment „Kwiatków” świętego Franciszka:
„Kiedy święty Franciszek szedł raz porą zimową z bratem Leonem z Perudżii do Świętej Panny Maryi Anielskiej, a ogromne zimno dokuczało im wielce, zawołał na brata Leona, który szedł przodem, i rzekł: „Bracie Leonie, choćby bracia mniejsi dawali wszędzie wielkie przykłady świętości i zbudowania, mimo to zapisz i zapamiętaj sobie pilnie, że nie jest to jeszcze radość doskonała”. Kiedy święty Franciszek uszedł nieco drogi, zawołał nań po raz wtóry: „O bracie Leonie, choćby brat mniejszy wracał wzrok ślepym i chromych czynił prostymi, wypędzał czarty, wracał słuch głuchym i chód bezwładnym, mowę niemym i – co większą jest rzeczą – wskrzeszał takich, co byli martwi przez dni cztery, zapisz sobie, że nie to jest radość doskonała”. I uszedłszy nieco, krzyknął znów głośno: „O bracie Leonie, gdyby brat mniejszy znał wszystkie języki i wszystkie nauki, i wszystkie pisma tak, że umiałby prorokować i odsłaniać nie tylko rzeczy przyszłe, lecz także tajemnice sumień i dusz, zapisz, że nie to jest radość doskonała”. Uszedłszy nieco dalej, zawołał święty Franciszek jeszcze głośniej: „O bracie Leonie, owieczko Boża, choćby brat mniejszy mówił językiem aniołów i znał koleje gwiazd i moce ziół, i choćby mu objawiły się wszystkie skarby ziemi, i choćby poznał właściwości ptaków i ryb, i zwierząt wszystkich, i ludzi, i drzew, i skał, i korzeni, i wód, zapisz, że nie to jest radość doskonała”. I uszedłszy jeszcze nieco, zawołał święty Franciszek głośno: „O bracie Leonie, choćby brat mniejszy umiał tak dobrze kazać, że nawróciłby wszystkich niewiernych na wiarę Chrystusową, zapisz, że nie to jest jeszcze radość doskonała”. I kiedy mówiąc tak uszedł ze dwie mile, brat Leon z wielkim zadziwem zapytał: „Ojcze, błagam cię na miłość boską, powiedz mi, co jest radość doskonała?” A święty Franciszek tak rzecze: „Kiedy staniemy u Panny Maryi Anielskiej deszczem zmoczeni, zlodowaciali od zimna, błotem ochlapani i zgnębieni głodem i zapukamy do bramy klasztoru, a odźwierny wyjdzie gniewny i rzeknie: »Coście za jedni?« – a my powiemy: »Jesteśmy dwaj z braci waszej«, a on powie: »Kłamiecie, wyście raczej dwaj łotrzykowie, którzy włóczą się świat oszukując, i okradacie biednych z jałmużny, precz stąd«, i nie otworzy nam, i każe stać na śniegu i deszczu, zziębniętym i głodnym, aż do nocy; wówczas, jeśli takie obelgi i taką srogość, i taką odprawę zniesiemy cierpliwie, bez oburzenia i szemrania, i pomyślimy z pokorą i miłością, że odźwierny ten zna nas dobrze, lecz Bóg przeciw nam mówić mu każe, o bracie Leonie, zapisz, że to jest radość doskonała. I jeśli dalej pukać będziemy, a on wyjdzie wzburzony i jak nicponiów natrętnych wypędzi nas lżąc i policzkując, i powie: »Ruszajcie stąd, opryszki nikczemne, idźcie do szpitala, bowiem nie dostaniecie tu jedzenia ani noclegu«, jeśli zniesiemy to cierpliwie i pogodnie, i z miłością, o bracie Leonie, zapisz, że to jest radość doskonała. I jeśli mimo to, uciśnieni głodem i zimnem, i nocą, dalej pukać będziemy i wołać, i prosić, płacząc rzewnie, by dla miłości Boga otwarli nam chociaż i wpuścili do sieni, a ów, jeszcze wścieklejszy, powie: »A to bezwstydne hultaje; dam ja im, jak na to zasługują«, i wyjdzie z kijem sękatym, chwyci nas za kaptur i ciśnie o ziemię, i wytarza w śniegu, i będzie bić raz po raz tym kijem – jeśli to wszystko zniesiemy pogodnie, myśląc o mękach Chrystusa błogosławionego, które winniśmy ścierpieć dla miłości Jego, o bracie Leonie, zapisz, że to jest radość doskonała. Przeto słuchaj końca, bracie Leonie. Ponad wszystkimi łaski i dary Ducha Świętego, których Chrystus udziela przyjaciołom swoim, jest pokonanie samego siebie i chętne dla miłości Chrystusa znoszenie mąk, krzywd, obelg i udręczeń. Z żadnych bowiem innych darów Bożych nie możem się chlubić, gdyż nie są nasze, jeno Boże. Przeto mówi Apostoł: »Cóż masz, co nie pochodzi od Boga? a jeśli od Niego pochodzi, przecz się tym chlubisz, jakby pochodziło od ciebie?« Lecz krzyżem udręki i utrapienia możem się chlubić; nasz bowiem jest. I przeto mówi Apostoł:: »Będę się chlubić jedynie krzyżem Pana naszego, Jezusa Chrystusa«”.

Tak mi się zdaje, że rozpoczyna się nowa era, nowa epoka, nowy rozdział historii ludzkości. Bóg nas prowadzi trudną drogą. Trudną tym bardziej, że przez nas nieodgadniętą.
Na drodze naszego życia pojawiły się trzy ważne postacie.
Jan Paweł II, Polak, pasterz zachwycający prostotą, mądrością, serdecznością. Potknęli się ludzie o niego. A przynajmniej powinniśmy się potknąć o niego. I to nie na wczoraj, na przedwczoraj, na ileś miesięcy, ileś lat temu, tylko na nasze życie, które jest krótkie i w nim się potrafiło wydarzyć to, że Polak został namiestnikiem Chrystusowym. I to Polak uznany, o którym mówią, że mu się należało. Tak jakby mówili: Naród polski – to mu się należało.
Potem przyszedł z sąsiedniego narodu Benedykt XVI. Zdał sobie z tego sprawę, że jeżeli przy swoim stanie zdrowia nie odejdzie wobec narastających trudności, na które natrafi, o których my pojęcia nie mamy, to może dojść do katastrofy.
I przyszedł nowy pasterz, o którym mówią: drugi Wojtyła. Któremu nie zależy na tym, że nie ma butów czerwonych, tylko w butach czarnych chodzi; który jeździł tramwajami, będąc arcybiskupem, prymasem Argentyny, który oddał swój pałac biskupi dla biednych, który chce być taki, jak każdy, i tak się porozumiewa ze swoim otoczeniem, jak z grupą starych przyjaciół.
To są jakieś słupy graniczne, które są postawione w nurcie naszego życia. I nam nie może nie zależeć na tym. To nie jest wszystko jedno. To są wydarzenia jak słupy milowe, które naznaczają nowy prąd, nowy kierunek, nowe krajobrazy, nowe trudności, nowe błogosławieństwa. Ale to jest epoka, która jest nie tylko na świecie, ale w każdym z nas powinna być epoką.

     Dziękuję państwu, żeście przyszli dzisiaj. Chociaż mróz. Ryzykowaliście. Doceniam to. I szanuję to. Że jesteśmy razem. Bo to też nie przypadek, żeśmy się spotkali w życiu. Że razem martwimy się, cieszymy się, gratulujemy sobie, zawstydzamy się, zawstydzeni jesteśmy.
Ta kawalkada przeżyć przetacza się przez nas codziennie. I trzeba w tym uczestniczyć. Trzeba się opowiadać za światłem, za prawdą, za uczciwością. Trzeba rozróżniać monety prawdziwe od fałszywych. Nie dajmy się oszukiwać. Podejmujmy kroki rozsądne, po badaniach sprawy, na ile nas stać na to, dogłębnych.
Być narodem, to znaczy być mądrym narodem. I musimy zasługiwać przed Bogiem na taką nazwę.
Jesteśmy nieprzewidywalni. Dla przykładu: rekordy Małysza, nowe gwiazdy na horyzoncie naszego narciarstwa powstają; albo rok 2012 – mistrzostwa w piłce nożnej. Był dziennikarz, który nawoływał w prasie angielskiej, żeby nie jechać do Polski, bo można stracić życie, bo bandyci, złodzieje i zbrodniarze chodzą po ulicach. A my, sami spłoszeni tymi i podobnymi do tych wiadomościami, martwiliśmy się, że nasi chłopcy – jak ich nazywają „kibole” – zaczną rozrabiać na boisku, będą rzucane rakiety na trawę boiska i mecze będą przerzucane z miejsca na miejsce, że będzie wielka kompromitacja – nie tej grupy młodzieży fanatycznej, tylko całego naszego narodu. I na pierwszy mecz było policji i wojska tyle ściągnięte, żeby w razie czego ratować sytuację. I nic się nie stało! Nie padła żadna rakieta na trawę boiska, nie doszło do żadnych mordów, bijatyk. A przyjmowaliśmy gości nieznanych na obiady do siebie, do naszych polskich domów, wyjeżdżali od nas oczarowani gościnnością, otwartością, dobrocią, naszą polską kuchnią. Nic się nie stało. Nie skompromitowaliśmy się jako naród, który nie potrafi nawet meczu piłki nożnej oglądać.