REKOLEKCJE WIELKOPOSTNE 2006 (1)






WIELKI  POST  2006

REKOLEKCJE  PAPIESKIE


NAUKA  PIERWSZA


 1. To było słoneczne popołudnie, ale już dość późne, nie było skwaru. Szliśmy tylko w dwójkę – na Prehybę. Niewiele było rozmów, raczej milczenie.
     Zadzwonił do mnie z Krakowa – do Rabki – żebym sobie wygospodarował parę dni, to pójdziemy w góry, tak jak zresztą robiliśmy to innymi razami podobnie, tak jak mieliśmy robić to jeszcze w dalszym ciągu, szereg razy.
     Tym razem była Prehyba.
     I moje odkrycie. Odkrycie jego tajemnicy. Bo w którymś momencie oderwał się ode mnie, skręcił w bok, pod kątem prostym do ścieżki, którą szliśmy, w trawy – wysokie tam – i klęknął na oba kolana, głowę pochylił, i tak został. Długą chwilę.
     Byłem zaskoczony, bo dotąd nigdy czegoś podobnego nie przeżyłem. Ale to mi otworzyło oczy na całą jego przyszłość, którą mieliśmy razem, wspólnie iść.
     Już wiedziałem, jak należy rozumieć to jego ciągnięcie do przyrody – to było ciągnięcie do Boga, który jest obecny w przyrodzie.
     Jego kontemplacja Boga poprzez drogę pieszą czy na kajakach, czy na rowerach. Ale nie kontemplowanie w ten sposób, że się bierze krzesło, siada się i gapi się w świat; kładzie się na leżaku i gapi się w świat. To jest kontakt bezpośredni. Trzeba nogami iść po tej ziemi, pływać w wodzie, sunąć na nartach po śniegu. Oczami dotykać drzew, nieba, czarnej kopuły nieba w nocy. Trzeba zetknąć się bezpośrednio z tym, co jest przyrodą, co jest Bogiem obecnym w przyrodzie.
     Potem już było wciąż podobnie. Szliśmy w dwójkę albo – coraz częściej – z młodzieżą, którą ciągnął na wyprawy, na wycieczki, na narty, na kajaki.
     Ludzie obserwujący jego życie z zewnątrz mogli powiedzieć: „Lubi wycieczki. Lubi narty. Lubi kajaki i wodę pod kilem”.
     A to było coś więcej, nie tylko lubienie wycieczek. To była miłość Boga, który jest w przyrodzie.
     Już będąc arcybiskupem, w soboty jeździł do Kalwarii. Na Dróżki. Chodził na te Dróżki, które znał na pamięć od dziecka, modlił się „dróżkowymi” modlitwami – ale to były wzgórza, to był las, to była trawa. To był Bóg, mieszkający w przyrodzie.
     Gdy nie miał czasu na to, żeby jechać do Kalwarii, to szedł na Bielany. Podwoził go kierowca, pan Mucha, który nieraz mi mówił: „Ja tak się boję puszczać go samego, ale on nie chce, żebym szedł z nim razem. A on idzie w ciemność, tą Aleją Kasztanową w górę. Ja nie wiem, czy tam nie spotka jakiegoś bandziora”.
     On chciał Boga spotkać i w nocy.
     Podczas soboru, kiedy był weekend wolny, jechaliśmy nad morze. To był wrzesień, październik. Pusta plaża. Włosi uważają ten czas za niemożliwy do wejścia do wody – bo za zimno. Dla nas, Polaków, to jest ciepła woda i ciepły czas.
     Pływał dobrze. I na długie dystanse. Był silny. Gdy wracał – byliśmy tylko w trójkę: kardynał, ksiądz Alojzy Cader i ja – owijał się kocem szczelnie, z głową, w kłębuszek. I wtedy wiedzieliśmy, że należy milczeć, że musi być cisza. Bo on chce ciszy.
     Płynął daleko. Razu pewnego – to było na plaży watykańskiej, bo jest i taka, popłynął daleko – podbiegł do mnie prałat watykański, mówi, żebym coś zrobił, bo arcybiskup popłynął tak daleko, że już go nie widać, a może się co stało? Trzeba go ratować, ewentualnie zabezpieczyć. Powiedziałem: „Popłynął, to i wróci”. Dobrze pływał. Daleko pływał. Chciał się spotkać z potęgą morza.
     Podczas soboru, gdy przychodził weekend, czasem szliśmy w świat. A to na Mentorellę, gdzie w górach zaciszny klasztor księży zmartwychwstańców obok sanktuarium maryjnego, albo jechaliśmy na Terminillo na narty. Razu pewnego zastaliśmy zawieruchę: śnieg, wiatr, świata nie widać. Ksiądz Cader, patrząc przez okno schroniska, powiedział: „Ja rezygnuję”. „Ja też nie jadę” – powtórzyłem za Alojzem. „Ja jadę” – Karol zadecydował i poszedł w ten huragan. Długo go nie było. Aż wrócił, z twarzą zaczerwienioną od wiatru, zmęczony ale i radosny.
     Kiedyś w lecie już – w Castel Gandolfo – gdy przyszedłem, czekaliśmy na niego przed obiadem, wchodził rozgrzany, w białej sutannie, bez koloratki, bez pasa, w trampkach na nogach, do stołu, uśmiechnięty, szczęśliwy, zadowolony po bieganiu.
     Po latach, gdy już choroba znacznie się posunęła, przy wyjściu z jego jadalni mówię do niego: „Bieganie – nie, narty – nie, wycieczki – nie. To wszystko się skończyło. Co ci pozostało?”. Mówi do mnie: „Pływanie w basenie. Jeszcze wolno mi pływać. Jeszcze mogę pływać”. I pływał.
     Bo wiedział, że to nie tylko trzeba siedzieć na stołku albo kłaść się na leżaku, ale trzeba mieć kontakt z rzeczywistością przyrody, z rzeczywistością swojego organizmu. Bo Bóg jest i w nas.


 2. Ale druga sprawa ważna w jego życiu modlitewnym, w jego kontaktach z Bogiem, to Msza święta.
     Pamiętam jego prymicyjną Mszę świętą, którą odprawiał w kaplicy Świętego Leonarda na Wawelu. Pierwszego listopada otrzymał święcenia kapłańskie. To był drugi listopada – Dzień Zaduszny. Był listopadowy dzień – pochmurny, mglisty, mokry, zimny. I ta Msza święta z księdzem Kazimierzem Figlewiczem jako jego manuductorem. Parę osób towarzyszących. Służyłem mu do Mszy świętej – jako kleryk na trzecim roku teologii.
     Po pięćdziesięciu latach mówi do mnie po obiedzie na Watykanie: „Tylko nie zapomnij przyjść, gdy będę odprawiał Mszę świętą u Świętego Leonarda na 50-lecie moich prymicji. Ty jesteś chyba jedyny żyjący z tych, którzy byli na tej Mszy świętej”. Odpowiedziałem: „Nie pamiętam, kto jeszcze tam był”. Karol potwierdził: „Tak, na pewno. Jesteś ostatni”. Odpowiedziałem: „Przyjdę, jak mnie puszczą”. „Wpuszczą cię, wpuszczą cię”.
     Wróciłem do Krakowa, zadzwoniłem do Kurii, do człowieka który rządził wtedy przyjazdem Ojca świętego. Usłyszałem odpowiedź: „Nawet gdyby prezydent Kwaśniewski poprosił mnie o bilet, to by nie dostał”. Nie, to nie. Ale po paru dniach strzeliło mi coś do głowy i zadzwoniłem do księdza infułata Bielańskiego na Wawel, czy może on coś wie na ten temat więcej. A ksiądz prałat Bielański powiedział: „Bilet czeka tu na księdza u mnie, na biurku”. Pomyślałem: „Watykańska służba jednak działa”.
     I byłem na tej Mszy świętej w 50-lecie jego Mszy świętej prymicyjnej. W kaplicy Świętego Leonarda. Nie było tłoku, było przestrzennie. Czekaliśmy na niego trochę. Wszedł, podszedł do mnie, dotknął się mojego ramienia, powiedział: „No, Mietek jest, to jest w porządku”. Odprawiał Mszę świętą tak jak wtedy, tylko już nie było księdza Figlewicza.
     Tak sobie pomyślałem: Ma za sobą takie Msze święte, jakich świat nie widział. Dla milionów ludzi zgromadzonych na lotniskach, na błoniach, na placach. Z dygnitarzami najwyższej rangi krajowymi i światowymi. A jednak zatęsknił za tą Mszą świętą prymicyjną u Świętego Leonarda.
     Msza święta dla niego była modlitwą numer jeden. Rano, gdy przychodziłem do Watykanu na Mszę świętą, zaproszony przez niego, w dzień powszedni, zastawałem go już na klęczniku. Przygotowywał się do Mszy świętej. Czekał na nią. Potem długo po Mszy świętej klęczał na klęczniku i dziękował Bogu za Mszę świętą.
     I przedłużona Msza święta przez Najświętszy Sakrament. Gdy był arcybiskupem Krakowa i przeniósł się na Franciszkańską 3, poprosił, żeby mu przerobiono klęcznik w kaplicy tak, żeby można było na nim, klęcząc, pisać, czytać. Po brewiarzu, który odmawiał rano o szóstej godzinie u Franciszkanów, naprzeciwko jego rezydencji, przychodził do swojej kaplicy, odprawiał Mszę świętą. Potem szedł na śniadanie, po śniadaniu wracał do kaplicy i tam pozostawał do jedenastej. Nikt nie przeszkadzał mu w tej modlitwie. Specyficznej modlitwie. W modlitwie-czytaniu, w modlitwie-pisaniu, w modlitwie-myśleniu, w modlitwie-rozważaniu – przed Najświętszym Sakramentem.


 3. Tajemnica jego życia modlitewnego.
     Przyjechałem kiedyś za nim do Warszawy, na Miodową – coś mnie pogoniło, że musiałem to zrobić. On był na Konferencji Episkopatu u Prymasa. Zaszedłem, była przerwa w obradach. Nie mogłem go znaleźć. Wreszcie któryś z biskupów mi powiedział: „Jest w kaplicy, odprawia drogę krzyżową, tak jak codziennie”. Odprawia drogę krzyżową, tak jak codziennie. Wszedłem. Stał przed kolejną stacją. Z pochyloną głową. Krótko tak trwał, potem przechodził do następnej stacji, w tej samej pozycji – stojąc, z pochyloną głową – krótką chwilę, potem do następnej stacji i tak od jednej do drugiej stacji przeszedł. Aż wreszcie doczekałem go na korytarzu.
     Rozdawał różańce. Tak spowszedniało to rozdawanie. Kto był u niego na audiencji, dostawał różaniec. Do niektórych to dociekło – że ten różaniec otrzymał od Papieża na to, żeby się na nim modlić.
     Spotkałem taką Amerykankę w Stanach: „Myśmy już wyrzucili różańce. Myśmy wyrzucili gipsowe Matki Boskie Fatimskie, Matki Boskie z Lourdes – na śmietnik. Myśmy są już dalej niż wy. Nie Matka Boska, tylko Jezus Chrystus. I tylko Jezus Chrystus. Matka Boska niepotrzebna”. Słuchałem. Zaskoczony. „A teraz wróciliśmy do różańca. Wygrzebaliśmy Matki Boskie wyrzucone do śmietnika. Postawiliśmy Je na swoim miejscu. A to dzięki niemu. On nie narzekał na nas, nie robił nam awantury, żeśmy bluźniercy albo świętokradcy. Tylko modlił się na różańcu – i był wielki. Tylko modlił się przed figurą Matki Boskiej. Jeździł do sanktuariów maryjnych, a to do Fatimskiej czy w Lourdes – i był wielki. I jest wielki. Tym nas przekonał. Do Matki Boskiej, do modlitwy różańcowej. I do wielu innych rzeczy”.
     Gdy miało dojść do pielgrzymki Papieża do Niemiec, zaiskrzyło. Niemcy byli na „nie”. Od początku. Z rozmaitych powodów. Że tradycjonalista, że konserwatysta. Że nie chce się zgodzić na to, na owo, na tamto. Ani na aborcję, ani na związki małżeńskie księży. Byli na „nie”. A poza tym wszystkim, co mówiono przeciwko Papieżowi w Niemczech, jeszcze towarzyszyło stwierdzenie – to Polak.
     I przyjechał. Na tablicach plakatowych, na murach jeszcze wisiały plakaty: „Papstbesuch? – Nein, danke”. „Odwiedziny papieskie? – Nie, dziękuję”. To było nawiązanie do poprzednich protestów: „Atomkraftwerk? – Nein, danke” – coś może pomyliłem, ale chodziło o atomową elektrownię, że dziękują za nią, wolą nie. Tak samo dziękują za wizytę papieską, wolą nie.
     I przekonała Niemców jego twarz. Twarz modlącego się człowieka. Twarz rozmodlonego człowieka. Twarz pełna Bożej obecności, jeżeli tak to wolno nazwać. Kamery telewizyjne nie odrywały się z jego twarzy, nieustannie trzymały jego twarz „na muszce”, nieustannie pokazywały jego twarz. I ta twarz przekonała Niemców. Zachwyciła Niemców. To nie była twarz urzędnika, jaką spodziewali się zobaczyć, ale twarz mistyka. To była twarz człowieka modlącego się. Zwłaszcza podczas Mszy świętych dla tysięcznych rzesz, gdy śpiewali chórzyści Kyrie elejson, Gloria, Credo jego twarz stawała się jak gdyby wniebowziętą? Zasypiającą? Zamodloną? Nieobecną? Jak to nazwać. Twarz nieziemska. Oczy przymknięte, prawie zamknięte. Czy śpi? Czy drzemie? Czy zamodlony? Twarz papieska nawróciła Niemców.
     Tak mi się przypomniało wtedy to, czego nas uczył Jan Tyranowski. Czego mnie uczył Jan Tyranowski, gdy należałem do jego Różańca Żywego. Jeżeli mnie uczył – raz w tygodniu przez godzinę, to uczył również Wojtyłę – raz w tygodniu przez godzinę. Uczył na pewno tego samego jego, czego i mnie uczył, a mnie uczył modlitwy kontemplatywnej.
     Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że Bóg jest przy nas, że Bóg jest w nas, że Bóg nam towarzyszy. Zdać sobie sprawę z tego – mówił Jan Tyranowski – to jest złe wyrażenie. Trzeba to odczuć, to trzeba przeżyć, tym się trzeba zachwycić, tym trzeba być wstrząśniętym. Jak nowo narodzony przyjąć tę prawdę: Bóg jest we mnie, Bóg jest przy mnie. Ja jestem w Bogu! I wtedy nie potrzeba się modlić słowami Ojczenaszów ani Zdrowasiek, nie potrzeba modlitwy litanijnej ani żadnej innej, tylko przy tym jednym fakcie zostać – że Bóg jest przy mnie, że Bóg jest we mnie, że Bóg jest moim towarzyszem. I tak trwać. Jak najdłużej. Aż się światło zobaczy! Aż się odczuje przenikliwie Boga obecność.
     Nie: wiedzieć, nie: zdawać sobie z tego sprawę, ale przeżyć ten fakt.


          Być bliżej Ciebie chcę,
          O Boże mój,
          Z Tobą przez życie lżej
          Nieść krzyża znój.
                  Ty w sercu moim trwasz
                  Z miłością Stwórcy ziem.
                  Tulisz w ojcowski płaszcz,
                  Chroniąc mnie w nim