W zakończeniu autor pisze:
„A my? My patrzymy na ten wielki spektakl, który prowadzi nasz polski Papież, rozumiejąc – nie rozumiejąc, co się przed nami dzieje. Oby przynajmniej choć trochę przeczuwając. Czy tylko tyle? A przecież on swoim działaniem wskazuje nam drogę: nową drogę naszego chrześcijaństwa, naszego człowieczeństwa. Wskazuje z zaproszeniem, aby nią podążać. Trzeba więc wybierać się z nim w podróże, trzeba do odbytych podróży powracać. Nie tylko na to, aby przysłuchiwać się jego kazaniom. Ale najpierw, aby poznawać naszych braci – jak żyją, co myślą, jaką historię mają za sobą. Naszych braci na innych kontynentach, a także żyjących w Europie. A nawet całkiem bliskich, za ścianą. Może łatwiej będzie w ten sposób ich rozumieć, tworzyć z nimi coraz większą jedność – uznać ich za swoich braci.
Chciałem, aby temu celowi posłużyła ta książka”.
I rzeczywiście temu celowi służy znakomicie. Jest to bowiem nie sucha relacja z pobytu Papieża w różnych krajach, lecz szereg barwnych reportaży, które czyta się w większości jak fascynującą powieść, a które równocześnie przekazują i istotne elementy papieskich pielgrzymek, i bogatą wiedzę o odwiedzanych przez Ojca Świętego państwach.
MEKSYK
25 stycznia – 1 lutego 1979
Niby wiedziałem, że Jan Paweł I miał jechać do Meksyku na Konferencję Episkopatów Południowej i Środkowej Ameryki, a więc konsekwentnie i Jan Paweł II. Mimo wszystko wiadomość o podróży Papieża do Meksyku jest dla mnie totalnym zaskoczeniem. Przecież dopiero co zaczął pontyfikat. Siadam na fotelu, opieram głowę, zamykam oczy. Meksyk. Snują się ciągi skojarzeń.
Meksyk. Człowiek w sombrero siedzący w bezwładzie – na zasadzie kota, który jest tak długo na luzie, dopóki nie trzeba skoczyć. Mały, krępy, równocześnie zwinny zwinnością jaszczurki. Pod sombrerem twarz ciemna, szeroka, o ptasich rysach. Nad mięsistymi ustami wąski czarny wąs. Spod sombrera włosy granatowoczarne, opadające na niski kark. Oczy na wpół przymknięte – niby nieruchome, a obserwujące bystro, podejrzliwie, niby pokornie pokorą chłopa pańszczyźnianego, ale równocześnie ironicznie, agresywnie.
Człowiek w sombrero siedzący bez ruchu, bo każdy ruch wymaga wysiłku, a wysiłek to nowa porcja potu na twarzy i na grzbiecie. Twarz jakby naoliwiona, natarta tłuszczem i wciąż spotniała. Człowiek w sombrero siedzący w cieniu rozłożystego kaktusa wielkiego jak drzewo, którego tajemnicą prywatną jest, jak potrafił tak uróść, jak potrafi tak żyć wbity w ziemię piaszczystą i skalistą, bez śladu żadnej innej roślinności. Nad wypaloną ziemią wypłowiałe niebo. Wypłowiałe od ciągnących się miesiącami dni bez deszczu, w zawieszonym powietrzu, bez najmniejszego podmuchu wiatru.