STRONA GŁÓWNA / KSIĄŻKI / „ŚWIĘCI NA NASZE DNI” TOM 1

„Święci na nasze dni” tom 1



Jest tak, że osobowość człowieka – że świętość człowieka kształtuje się w zderzeniu z tym, co się wokół dzieje, w zaangażowaniu w sprawy poszczególnych ludzi, społeczeństw czy narodów.
Wybraliśmy takich Świętych, którzy stali się w sposób szczególny reprezentantami swojego wieku. Bo któż to jest Święty czy Błogosławiony, dlaczego tych właśnie ludzi Kościół wyniósł na ołtarze?
To ci, którzy dla swojego pokolenia, ale również dla przyszłych wieków stali się drogowskazami i pokazali swoim życiem, co znaczy być chrześcijaninem – Stanisław Szczepanowski, Jacek Odrowąż, Królowa Jadwiga, Jan Kanty, Kazimierz Jagiellończyk, Stanisław Kostka, Andrzej Bobola…





Zobacz fragment publikacji

ŚWIĘTY NA KAŻDE ZAWOŁANIE
Święty Jacek

   Obudził go krzyk:
– Gore!
Zerwał się z posłania. Odrzucił kożuch, którym był przykryty. Izba pełna była czerwonego migocącego światła. Runął do okna, pchnął je na oścież. Płonął kościół. Wtargnęło mroźne powietrze, trzask płonącego drzewa i pokrzykiwania ludzi. Już był w drzwiach. Miał na sobie habit. Położył się w nim wieczorem, tak jak to czynił już od wielu dni. Z głębi ciemności wypadały jakieś postacie z konewkami, z cebrzykami, z wiadrami wody i chlustały wodą w ogień. Bez skutku. „Jeżeli nie ugasił pożaru śnieg leżący grubą warstwą na dachu kościoła, nic nie pomoże” – pomyślał. Nagle dostrzegł brata zakonnego uwijającego się z wiadrem wśród ludzi i wtedy przypomniał sobie. Podbiegł do niego.
– Hej, bracie!
Ten usłyszał go wreszcie, gdy zawołał po raz któryś, i przystanął.
– A wzięliście Najświętszy Sakrament z tabernakulum?
Zobaczył przerażenie w oczach i już wiedział. Gdy brat wyjąkał: – nie… już był daleko od niego. Biegł w kierunku czarnej czeluści drzwi kościelnych otoczonych wiankiem ognia. Posłyszał z tyłu jeszcze okrzyk brata:
– Ojcze Jacku! Ojcze Jacku! Ja już idę, zostańcie! To moja wina!
Tuż przed drzwiami opamiętał się. Narzucił na głowę kaptur. Wyrwał konewkę z wodą komuś, aby chlusnąć nią w płomienie. Wylał ją sobie całą na głowę, na kaptur i ramiona, na ręce, aż poczuł jak lodowaty strumień spływa mu za kołnierz i po piersiach, i teraz dopiero wskoczył w morze ognia. Już cały kościół płonął jak polano wyschłe za piecem. Ogień huczał tu jak w tysiącu kominów. Rwał w górę. Osłaniając oczy ramieniem pędził do ołtarza smagany językami płomieni. Parzyły go jak pokrzywy, w które kiedyś wpadł, gdy był jeszcze dzieckiem.