Biblioteka




14. MY, KATOLICY

      1. Tak utkwiło mi zdanie, że hinduiści nie uważają chrześcijaństwa za religię, ale za organizację charytatywną. Z jednej strony można to uznać za komplement, bo cóż to znaczy: po prostu to, że ludzie troszczą się bezinteresownie o drugich ludzi, o tych, którzy potrzebują pomocy – tak jak tego nauczył nas Chrystus Pan, że dla chrześcijan największym przykazaniem jest miłość. Ale z drugiej strony zabrzmiało mi to groźnie. Tym bardziej w zestawieniu z realiami, z którymi się zetknąłem.

W niedzielę były w kościele dwie Msze święte. O 4.30 rano – pamiętam, że była jeszcze ciemna noc – i o 6. Niby dlatego, że potem jest bardzo gorąco. Kościół okropny – wielka hala od wieków niemalowana, ze straszydłami ogromnych skrzydeł wiatraków na suficie, skąpo oświetlona. Na swoistym podium – ołtarz. Nad nim mocno „przechodzona” papieroplastyka, chyba z uroczystości pierwszokomunijnej. Po obu stronach ołtarza, w pewnym oddaleniu, dwie figury gipsowe różnej wielkości, wymalowane na cukierkowe kolory: Jedna – znacznie większa – to Matka Boska Fatimska. Druga – mniejsza – to figura św. Józefa z Dzieciątkiem na ręku. Po Mszy świętej kościół zamknięto na głucho.

Przy śniadaniu spytano się mnie uprzejmie, jakie mam życzenia. Powiedziałem: meczet, świątynia hinduistyczna i buddyjska. Ale tej ostatniej tu nie było. „Są bardziej na północy Indii, tu nie” – objaśniono mnie.

Najpierw był meczet, bo bliżej. Przemknęliśmy obok zaryglowanego kościoła, stojącego na kamienistym placu i przez zatłoczone ulice dojechaliśmy dżipem do meczetu. A meczet piękny, biały, z białym murem otaczającym całość. I ruch. Ludzie się kręcą wokół budynku, siedzą, rozmawiają, jedzą. Jakiś nawiedzony coś tam wykrzykuje, ale nikt sobie z tego nic nie robi. Zdejmuję buty, wchodzę do środka. A wewnątrz dzieje się, a dzieje.Niby nie tłum, nie gęsto, ale jest wielu. Podłoga wysłana dywanami wytłumia szmer głosów, wysoki sufit niesie chłód. Rozglądam się. Wielorakość zachowań, wielorakość działań. Najbardziej rzucają się w oczy małe kręgi na parę, najwyżej kilka osób – słuchają, a jeden tłumaczy, oczywiście Koran. Przy uważniejszym przyglądaniu się widzę, że najwięcej jest modlących się indywidualnie. Przeważnie w pozycji siedzącej, z nogami skrzyżowanymi, zastygli czy lekko kiwający się. Są i liturgowie – nazwijmy ich tak. Rozdzielają wiernym wodę święconą i olej.

Wychodzę rozżalony na Kościół katolicki, na księży, na siebie, na katolicyzm. Przecież to niedziela, a więc dla mahometan dzień powszedni – ich dzień święty to piątek – a tylu w meczecie. Za to kościół zamknięty na głucho.

Podjeżdżamy do świątyni hinduistycznej. Gigantyczna budowla, wyrastająca jak kamienne wzgórze ponad zabudowę miasteczka. Dopiero gdy jestem bliżej, widzę, że to kamienne wzniesienie to kompozycja rzeźbiarska, na którą składają się tysiące i dziesiątki tysięcy figurek ludzi i zwierząt, surrealistycznych, tworzących harmonijną całość.

Tutaj nas nie wpuszczono. Przy drzwiach stoją strażnicy z kijami. Najpierw należy dokonać kąpieli oczyszczającej w pobliskim basenie – takich paru mogłem aktualnie oglądać – a dopiero potem, oblekłszy się w białą szatę, wchodzi się do świątyni. Oczywiście najpierw trzeba być hinduistą.

Ale wszędzie indziej, gdzie wystarczyło zdjąć buty, wchodziłem. I wszędzie byli wierni i kapłani. O każdej porze dnia. Wszędzie coś się działo. Dokonywały się jakieś ceremonie. Czasem bardzo proste: przekazywanie przez kapłana przychodzącemu światła w postaci kaganka albo zapalanie kaganka pielgrzyma od płomienia, który się palił w świątyni. Ale co najważniejsze, wszędzie napotykałem modlących się. Siedzieli na posadzce ze skrzyżowanymi nogami i trwali w skupieniu, często z zapalonym kagankiem na tacce, na której znajdowały się symboliczne dary. Czasem z jakimś tekstem w dłoni.

Wróciłem koło południa do klasztoru. Przejechaliśmy obok kościoła na kamiennym placu, zamkniętego na wszystkie spusty. Popatrzyłem na niego jak na wyrzut sumienia, przynajmniej z żalem. Przecież tutejsi księża to Hindusi. Na co dzień stykają się z hinduizmem i islamem. Mogliby ten swój kościół zorganizować na podobieństwo meczetu czy świątyni hinduistycznej. Niechby się z ludźmi modlili, niechby z nimi rozbudowali paraliturgię, opartą na kulturze hinduskiej. Symboli, obrzędów, ceremonii jest dość, można by je spokojnie wprowadzać.

Małą próbkę tego pokazał papież Jan Paweł II, gdy odprawiał Mszę świętą w New Delhi. Patrzyłem wtedy – tak zaskoczony, jak zachwycony – że towarzyszy Papieżowi do ołtarza orszak dziewcząt, tańczących taniec religijny. Widziałem, jak jemu, ubranemu w ornat, z infułą na głowie, dziewczyna z orszaku maluje na czole „trzecie oko Sziwy”. Jak on sam zapala przed Mszą świętą kaganki na specjalnym, sześcioramiennym świeczniku (element wzięty z obrzędów hinduistycznych). A więc można. Wobec tego należy iść za ciosem i wprowadzać do Mszy świętej elementy specyficzne dla kultury tego kraju. Niech tutejsi katolicy powiedzą: To jest nasza Msza święta, a nie rzymska czy łacińska.

Wszedłem na plebanię. Jeszcze wzrok nie oswoił się z półmrokiem mieszkania. Pomyliłem drzwi, wkroczyłem do ciemnego pokoju, w którym był włączony kolorowy telewizor. Zorientowałem się, że zgromadzeni są tutejsi zakonnicy. Popatrzyłem na ekran, myślałem, że to jakaś pobożna audycja. Przyglądnąłem się bliżej: mecz w krykieta. To mnie tak zamurowało, że nawet nie miałem siły rozzłościć się.

     2. Ale potem przyszła refleksja. Pojawiło się pytanie: Dlaczego? Czy jedyną odpowiedzią jest: czyste lenistwo? Myślę, że to jeszcze coś gorszego! Powraca mi jak refren: „chrześcijaństwo to nie religia”. I trzeba konsekwentnie postawić sprawę: Niedobrze, gdy ksiądz przestaje być księdzem: liturgiem, teologiem, nauczycielem, a staje się menadżerem, społecznikiem, politykiem, organizatorem, biznesmenem, ekonomistą, handlowcem, przemysłowcem – można jeszcze dodać parę podobnych określeń. Nie, nie przeczę: jest bezinteresowny, żyje dla tych, których mu powierzono. Ale właśnie dlatego z nimi się powinien przede wszystkim modlić. Dobrze, niech będzie tym społecznikiem czy biznesmenem. Ale w tej litanii jako najważniejszą funkcję powinien postawić modlitwę. A gdy odprawia Mszę świętą, to niech będzie odprawiana w jak najpiękniejszy sposób. A więc najpierw w czystym kościele. Nie bogatym, ale czystym, gdzie żaden element wystroju tego wnętrza nie będzie przypadkowy, ale każdy do końca przemyślany i piękny.

Myślę, że jest to po prostu herezja działania, ta sama herezja, która wybuchnęła po Soborze Watykańskim II. Wtedy wydawało się, jakby chrześcijanie po raz pierwszy odczytali tekst Ewangelii o sądzie ostatecznym, gdzie Pan Jezus zbawionym mówi: „Byłem głodny, a daliście mi jeść”, a potępionym: „Byłem głodny, a nie daliście mi jeść”. To wtedy ta herezja wymiotła z klasztorów i plebanii dziesiątki tysięcy zakonnic, zakonników i księży.

Miałem wtedy w Münsterze takich czterech kolegów, Holendrów i Belgów, którzy studiowali u J. B. Metza. Wynajęli sobie pięterko w jakimś wolno stojącym domu: cztery pokoje i jedno pomieszczenie wspólne na jadalnię i przyjmowanie gości. Wszyscy zrzucili habity zakonne i poszli w świat.

– Pożenili się? – spytasz.

– Nie zrozumiałeś mnie. To nie o to chodzi. Chodzi o to, że szkoda czasu i energii na działania ściśle religijne, które można określić jednym słowem: modlitwa, a należy zająć się działaniem, czyli pomaganiem ludziom.

Może zainteresujesz się:

– A co z tymi Holendrami?

– Jednego spotkałem na jakimś kongresie jako dziennikarza, drugiego będąc w Belgii wywołałem telefonicznie na kawę i pogadanie – jest pracownikiem radia, a dwóch innych pojechało na misje – jeden do Afryki, a drugi chyba do Ameryki Południowej.

– To też dobrze – odpowiesz.

-Zgoda, też dobrze. Ale nie o to teraz chodzi. Widzisz, ta herezja działania wymiotła również z kościołów boczne ołtarze, drogi krzyżowe, ba! Konfesjonały! Pozostawiła czy raczej wstawiła stół ołtarza, i to wszystko. Innymi słowy: szkoda czasu na modlitwy. Można zostawić tylko chrzest i niedzielną Mszę świętą. A tę tylko dlatego, że pomaga tworzyć społeczność, nawiązywać kontakty, znajomości, a w ten sposób poznawać, komu w czym należy pomóc. Ta tendencja niekiedy powodowała zamykanie kościołów – bo w końcu Msza święta jest najlepiej przeżywana, gdy nie ma charakteru masówki, ale jest spełniana w warunkach kameralnych.

– I co dalej? – spytasz.

– Zachód trochę się już spostrzegł, że stało się głupstwo, że bez modlitwy wszystko powoli traci sens. Są oznaki powrotu. Choćby w Notre Dame w Paryżu w bocznej nawie zobaczyłem, że kaplica – jedna z kaplic – zamknięta jest płytą szkła, a wewnątrz stoi stół i dwa krzesła: na jednym siedział ksiądz w sutannie (!), a na drugim jakiś mężczyzna. Tak wyglądać ma spowiedź.

– No to ja już wolę iść do naszego, tradycyjnego konfesjonału.

– A gdyby ci sprawiało kłopot iść do konfesjonału, to zawsze możesz poprosić o spowiedź przy stole. Muszę cię pocieszyć, że spowiadałem w rozmaitych okolicznościach. Nawet w kawiarni przy kawie, nawet w samochodzie. Ale sakrament pokuty to może nietypowy przykład modlitwy. Chociaż to też modlitwa.

Ci, którzy zlikwidowali spowiedź, nabożeństwa majowe, czerwcowe, październikowe, nieszpory, wyjęli różaniec z rąk modlących się, rozwiązali bractwa, stowarzyszenia czy zrzeszenia o charakterze ściśle religijnym – zachowywali się tak, jakby nie widzieli, że ten Jezus, który powiedział: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci moich najmniejszych – mnieście uczynili”, często odchodził od apostołów, aby się modlić całą noc. Że udawał się na święta do Jerozolimy, by brać udział w uroczystościach. A herezja działania dlatego jest herezją, bo działanie w duchu miłości, bez oparcia w modlitwie, po prostu skończy się. Z bezinteresownego przemieni się w interesowne – straci sens.

      3. Ale trzeba powiedzieć, że w wypadku opisywanych Hindusów zaistniał jeszcze jeden błąd. Ci katolicy, i to w dodatku księża, działają na zasadzie „być bardziej papieskim niż sam papież”: zerwali z całą tradycją nie tylko religijną, ale i kulturową Indii i przestawili się na tak zwaną pełną europeizację. I ten błąd jest w tym wypadku nawet bardziej niebezpieczny niż pierwszy. Chrześcijaństwo, gdy przychodzi w pogański świat, nie może przysłowiowo wycinać świętych dębów i równać z ziemią dawnych świątyń. Musi akceptować wszystkie autentyczne wartości, które stanowi pogańska religia.

I powracając do mojego nieszczęsnego kościoła, czy do kościołów, które odwiedziłem na mojej drodze przez Indie – jeżeli to są Hindusi, to po co ławki? Że to po katolicku? Niechże siedzą na ziemi, tak jak ich obyczaj nakazuje. I dlaczego Matka Boska, Pan Jezus i św. Józef mają twarze w kolorze różowym? Po pierwsze – byli Semitami, a po drugie – tu są Hindusi. A gdy już Msza święta to nie o 4.30. Jeżeli mogą modlić się mahometanie i hinduiści w ciągu dnia, to dlaczego nagle katolicy stali się tacy wrażliwi na temperatury?

Innymi słowy: chrześcijaństwo wchodzić powinno do innych religii – i to jako conditio sine qua non – w charakterze uzupełnienia czy zwieńczenia zastanych wartości religijnych i etycznych, a nie na zasadzie spalonej ziemi: najpierw trzeba wypalić starą, poganską religię do korzenia, a na zaoranej ziemi stawiać świątynie katolickie (najchętniej w stylu neogotyckim), a Mszę świętą – choćby na początek – odprawiać w albach i ornatach kroju baroku (oczywiście europejskiego). A tymczasem należy postąpić przeciwnie: należy „poganom” pozostawić wszystko, co pozytywne, a dawać im czy uzupełniać to, czego im brakuje, by mogli osiągnąć pełnię człowieczeństwa – by stali się prawdziwie synami Bożymi.

Może spytasz z wątpliwościami w głosie:

– Czy to kto potrafi tak poprowadzić?

– A więc tak, i to nawet nie jakiś współczesny rewolucjonista. Nazywał się ksiądz Roberto de Nobili, jak sama nazwa wskazuje – Włoch. Przybył do Goa w 1605 roku. Zorientował się z łatwością, że nauczanie Ewangelii w obrządku łacińskim nie ma żadnych szans – to po pierwsze, a po drugie, że trzeba iść pomiędzy najwyższe kasty, a nie do pariasów, którzy we wszystko uwierzą, byle ktoś im pomógł uratować się od śmierci głodowej. Udał się do Madurai w pobliżu Madrasu, nauczył się sanskrytu, poznał język, księgi święte, systemy filozoficzno-religijne tego kraju. Zamiast sutanny wsadził na siebie szatę nauczyciela, guru, ogolił głowę, w jedną rękę wziął kij bambusowy, w drugą naczynie z wodą – jak to oni, wokół szyi święty sznur i miał sukcesy niebywałe. Umarł, niestety, wcześnie, w 1656 roku.

Na szczęście miał naśladowców, do nich należał święty ksiądz Jan de Britto – Portugalczyk. Przybył do Madurai w 1673 roku, mając zaledwie 26 lat. Zaczął żyć jak Hindus – tak mieszkał, ubierał się, jadł. Uznawał wszystko, co w hinduizmie prawdziwe i dobre. Mszę świętą odprawiał w języku miejscowym, choć na świecie wciąż obowiązywała łacina, i przywdziewał do celebry uroczyste szaty tutejszych kapłanów. I znowu: powodzenie miał niebywałe. I znowu wywołał – jak tamten – falę zazdrości. Zginął 4 lutego 1693 roku.

– Nie było więcej naśladowców? – spytasz.

– Całe rzesze – odpowiem. – Ale zazdrośnicy oskarżyli ich, jak poprzedników, że zafałszowali Ewangelię i Watykan zakazał tej drogi. Tak sprawa się skończyła.

– I co dalej? – spytasz.

– Dopiero po Soborze Watykańskim II Episkopat Indii opracował nowy rytuał. Zatwierdzony przez watykańską Kongregację Kultu Bożego w 1969 roku. Parę przepisów zapamiętałem. I tak: Zamiast alby i ornatu – prosta tunika z kolorową stułą. Zamiast świec – kaganki oliwne. Zamiast przyklękania – głęboki skłon. W czasie aktu pokuty – postawa klęcząca, z dotknięciem ziemi czołem. Na znak pokoju – złożone dłonie podniesione do twarzy. Zamiast „w górę serca” – „skoncentrujcie wasze umysły na Bogu”. I tych zmian jest znacznie więcej.

Powiesz:

– Szkoda, że tak późno. Trzeba było przyjąć z entuzjazmem i poprzeć ze wszystkich sił inicjatywy księdza Roberta de Nobili i świętego księdza Jana de Britto, a do tego czasu cały kontynent indyjski byłby chrześcijański.

– Pewnie, że szkoda, ale lepiej późno niż wcale. Na „pociechę” dodam: Przejechałem przez kontynent indyjski i w żadnym kościele nie widziałem nic z tych rzeczy. Wszyscy odprawiali po europejsku. A przecież to Hindusi! Czy miałem zwyczajnego pecha?