Biblioteka


ZANIM UDERZY DZWON



ZANIM UDERZY DZWON
Droga Krzyżowa dla dorosłych

 

ZANIM UDERZY DZWON

Droga Krzyżowa dla dorosłych

_______________________________________

STACJA I

Jesteś skazany na śmierć. Albo lepiej powiedziawszy jesteś zaproszony do wiecznego życia. Ale na razie nie umarłeś. Nie zginąłeś, choć okazji po temu była nieskończona ilość. Masz na swoim koncie choroby. I to poważne. Wiesz, co to wysoka gorączka, wiesz, co szpitalne łóżko. Bywało, że obok ciebie zastawiano parawanem zmarłych, przykrywano ich białym prześcieradłem. W tym czasie śmierć ci spowszedniała. Czekałeś – już bez zdziwienia czy zaskoczenia – kiedy będziesz następny w kolejności. Gdy wyzdrowiałeś i wyszedłeś ze szpitala, czułeś się jak nowo narodzone dziecko i trochę nie dowierzałeś rzeczywistości.

Również sytuacji, w których mogłeś zginąć, a jakimś trafem – sam się dziwisz jakim – nie zginąłeś, też mógłbyś zebrać cały kosz.

Teraz, gdy rozglądasz się wśród swoich kolegów, stwierdzasz, że jesteś jednym z niewielu, który żyje. Reszta poumierała. Często nawet nie wiesz kiedy, w jakich okolicznościach. Nikt cię nie poinformował. Chociaż już od pewnego czasu mówiliście sobie: „Teraz biorą z naszej półki”. Ciebie jakoś nie wzięto.

Teraz już tak z przyzwyczajenia wyszukujesz i przyglądasz się ludziom, którzy powinni być z twojego rocznika, i stwierdzasz z satysfakcją, że jesteś w daleko lepszej formie niż oni. Chociaż nawet młodsi od ciebie. Masz lepszą sylwetkę, lepszą twarz, mniej zmarszczek, lepiej chodzisz, choć przecież nie jak młodzik, ale jesteś sprawniejszy – przynajmniej tak ty uważasz.

Stwierdzasz u siebie taki nawyk, że dopytujesz się, ile kto liczy lat. Tak gdy chodzi o zdrowych, jak gdy chodzi o chorych. Również gdy chodzi o ciężko chorych. Również o zmarłych. Weszło ci w zwyczaj to pytanie: „Ile ma lat? Ile miał lat?” – na to, żeby usłyszawszy odpowiedź, powiedzieć sobie z satysfakcją: „A ja żyję, choć jestem starszy” – trochę radośnie, a trochę nostalgicznie.

Masz swoje metody na długowieczność. Specjalne diety, pożywienie zdrowe, które nie tylko nie szkodzi, ale zabezpiecza od rozmaitych chorób. Znasz się na witaminach, minerałach, mikroelementach. Masz swój sposób na dobre zorganizowanie dnia – ze spacerem porannym, z mini ćwiczeniami gimnastycznymi. Masz pomysł na wakacje spędzane na łonie przyrody. I masz dziecinne zaufanie do medycyny i jej postępu, z którego wynika, że na twoją chorobę, na którą zapadniesz, do tego czasu wymyślą lekarstwo nowatorskie, zabieg chirurgiczny czy jakąś dotąd nieznaną terapię.

To i wiele innych przesłanek utwierdza cię w paradoksalnym przekonaniu, że ty nie umrzesz, że śmierć ciebie nie dotyczy. Oczywiście, gdy się nad tym zastanowisz poważnie, to upominasz siebie, jak możesz tak głupio myśleć, że to złudzenie prawie optyczne, że to śmieszne, niepoważne. I niech się nie wydurniam. Przecież kiedyś każdy musi umrzeć.

Ale już to sformułowanie: „kiedyś, każdy” daje ci margines manewru. Gdy odchodzisz od poważnego myślenia w codzienność, to „każdy, kiedyś” pomaga ci odsuwać ewentualność twojej śmierci w nieskończoność, w nieskończenie odległy termin. Tak odległy, że możesz spokojnie udać się na spoczynek.

A wytłumaczeniem tego twojego błądzenia jest właśnie to złudzenie: każdy człowiek ma poczucie wieczności, nieskończonego trwania. I to jest prawidłowe, ale dotyczy ducha. My jesteśmy faktycznie jako duch wieczni, nieograniczeni kategorią czasu. Ale tylko jako dusza. A bezwiednie przenosimy tę wieczność na ciało. Właściwie nie przerzucamy a interpolujemy, czyli zagarniamy ciało do wymiaru wiecznego naszego ducha.

Tu jest błąd. Tego nie wolno stosować. Bo takie fatalne uproszczenie może przysporzyć nam wiele kłopotów, a przynajmniej prowadzi do wielu nieporozumień. Bo nagle i niespodziewanie możesz znaleźć się na drugim brzegu jak ryba wyrzucona z wody.

Chociaż i tu kryje się jakaś cząstka prawdy. Przecież po śmierci będziemy egzystować nie jako duchy, na podobieństwo aniołów, ale w ciele uwielbionym. Co to oznacza, to osobne opowiadanie, osobna tajemnica. Niemniej, będziemy rozpoznawani w swojej inności, w swoim niepowtarzalnym kształcie. Ale to po śmierci. Póki co – umrzesz.

_______________________________________

 STACJA II

  Wziąć krzyż starości na swoje ramiona. Oczywiście, każdy etap naszego życia można określić jako niesienie krzyża. Ale przecież inaczej się idzie z krzyżem swoich lat, gdy się jest dzieckiem. Inaczej, gdy się jest młodym człowiekiem. Inaczej, gdy się jest człowiekiem dojrzałym. A inaczej się z krzyżem idzie, gdy się jest człowiekiem starym.

Niby za każdym razem jest to krzyż. Dziecko na ogół narzeka, że jest małe, młode, nie takie jak kolega, koleżanka, która już uczęszcza w przedszkolu do starszaków. Chociaż są wyjątki. A może nawet nie wyjątki, tylko momenty, kiedy dziecko przeżyje, choćby na jedną sekundę, dramat upływającego życia. Kiedyś w rozmowie powiedziałem do dziecka: „A za dwa miesiące będziesz miał pięć lat”. Myślałem, że ono ten fakt przyjmie z radością, a tymczasem reakcja była odwrotna – dziecko wybuchnęło płaczem, wołając: „Ja nie chcę mieć pięciu lat”.

Wziąć krzyż na swoje ramiona – krzyż swojej starości. Bez paniki, bez rozpaczy, bez przerażenia, bez nostalgicznego spoglądania w przeszłość – w swoje młode lata, wtedy gdy wiosna trwała, kwitły jabłonie, świeciło słońce na bezchmurnym niebie, kiedy było w tobie tyle siły, prężności, że czasem zdawało ci się, że nie pomieścisz się w sobie.

W którym momencie odkryłeś tajemnicę starości? To chyba było wtedy, gdy spostrzegłeś, że nie nadążasz z postępem świata. Nie nadążasz – jak mówisz – za rozmachem, tempem, za lawiną. Nie jesteś w stanie towarzyszyć jej. Lawina grzmi, biegnie w dół, a ty stoisz i patrzysz przerażony czy zauroczony, a nawet bardziej zdziwiony i zdezorientowany.

Choćby sprawa komputerów. Przecież nie są ci obce.

Potrafisz się nimi posługiwać. Ale to, co się dzieje w tej branży, to przerasta twoje możliwości. „Tacie to już niepotrzebne” – pociesza cię twój syn. – „My musimy to wiedzieć. Tego uczą nas w szkole, świat w końcu idzie naprzód” – dodaje filozoficznie. A ty musisz przyznać, że nie tylko nie orientujesz się w tym świecie, ale nawet nie rozumiesz, co oni mówią między sobą. To już nowa mowa. Zalew obcych słów, których nikt nie usiłuje tłumaczyć na język polski. Bo ich tak dużo. Bo zresztą wszyscy się nimi posługują. Bo inaczej nie można by się było porozumiewać ze światem. A przez internet właściwie runęły granice państw i kontynentów. I przepływ informacji jest nieograniczony. „Wobec tego po co sobie życie utrudniać tłumaczeniami” – jak mówią synowie i córki.

Już nie znasz najnowszych filmów, aktorów, reżyserów. Bo i nie oglądasz. Tłumaczysz się: „Tyle ich, że nie wiadomo, na co się zdecydować. Zresztą, po mieście wieczorem niebezpiecznie jest chodzić, a o zaparkowaniu samochodu nie ma mowy”.

Jeszcze gorzej jest, gdy chodzi o teatr. Sztuki teatralne – te najnowsze albo nawet te dawne czy wręcz klasyczne – teraz w nowej inscenizacji, w nowej reżyserii – są ci obce, nawet śmieszne, a na pewno nienaturalne. Rażą cię sceny obsceniczne jak i wydumane, na twój gust nie do przyjęcia. Chociaż przyznajesz, że Kantora „Umarła klasa” zrobiła na tobie wrażenie. Również „Wielopole, Wielopole” – choć ją oceniłeś jako reminiscencję „Umarłej klasy”. Tylko że to już nie taka nowoczesność.

Książek tyle się pojawia, że gdzie, kiedy można je przeczytać. Wciąż jakieś nowe nazwiska – w reportażu, w esejach, w powieściach, w poezji, w literaturze młodzieżowej. A do tego zalew tłumaczeń. Już nie tylko z literatury francuskiej czy angielskiej, ale południowoamerykańskiej czy norweskiej, czeskiej, rosyjskiej.

Nie mówiąc o muzyce – tak klasycznej jak współczesnej. Zdecydowanie opowiadasz się za muzyką klasyczną. Choć już z Szymanowskim miałeś kłopoty, a na pewno Lutosławski był dla ciebie udziwniony. Na pociechę Penderecki – przecież współczesny – a imponuje ci i lubisz go słuchać, przynajmniej niektóre utwory.

Podobnie gdy chodzi o muzykę rozrywkową. Zalew nowych gatunków, nowych nazwisk. Sam się dziwisz, jak przedtem na wszystko miałeś czas, orientowałeś się znakomicie w tym, co się działo w kulturze.

Choć musisz sobie przyznać, że inaczej już jest, gdy chodzi o malarstwo. Może ze wszystkich sztuk zawsze najbardziej cię interesowało, to fakt. Beksiński cię fascynuje – choć cię i przeraża. Podobnie Duda-Gracz. Również ze sztuką abstrakcyjną wcale nie miałeś nigdy trudności, a nawet za niektórymi kompozycjami przepadasz.

„A więc nie jest tak najgorzej” – pocieszasz się. „Zresztą – tłumaczysz sobie – trzeba coś za coś”. Nie można sobie pozwolić na to, żeby wszędzie być, wszystko oglądać, słuchać, czytać. Nie da się być w każdej dziedzinie kultury na bieżąco, jeżeli ma się swoją robotę i chce się ją uczciwie wykonywać. Trzeba być dobrym fachowcem w swojej dziedzinie.

_______________________________________

STACJA III

Upadłeś. I to była chyba ta chwila, kiedy poczułeś swoją starość jak upadek. Choć to niekoniecznie musiał być upadek fizyczny. Ale tak się stało. Niezgrabność, niesprawność, brak szybkiego refleksu. I to, co się dotąd nigdy nie zdarzyło – zdarzyło się, że upadłeś. Nie zdążyłeś do tramwaju – wobec tego zacząłeś biec, tak jak tyle razy. Biegnąc, po prostu potknąłeś się – co może by się nie stało, gdybyś był młodszy – i rąbnąłeś o bruk.

I może to nie było najgorsze. To jeszcze mógłbyś sobie wytłumaczyć, mógłbyś się usprawiedliwić: winne ciasne buty, winny nierówny bruk. Ale trudno ci było pozbierać się. I to było najgorsze. Grzebałeś się niezgrabnie, nie wiedząc, czy najpierw noga, czy najpierw ręka, nie będąc pewny czy sobie czegoś nie złamałeś, a nade wszystko wstydząc się swojej niezgrabności, żeś upadł, a teraz nie możesz się dźwignąć, stanąć prosto na nogi. I musiałeś przyznać się do tego, że to winna jest twoja starość, nie buty, nie bruk, ale starość rzuciła cię na ziemię.

Chyba podobnie pomylił się Zbyszek Cybulski, który nie zdołał wskoczyć do pociągu, gdy ten już był w biegu. Tyle razy wskakiwał i za każdym razem się udawało – musiało się udać. Ale wtedy miał mniej lat.

A teraz fizycznie już czujesz, jak ci tych sił ubyło, chociaż przecież jeszcze biegasz – ale tylko na krótki dystans, chociaż maszerujesz żwawo – ale nie pod górkę.

A na dobrą sprawę, wcale się nie czujesz stary. Jesteś wciąż tym samym młodym człowiekiem. A nawet bardziej młody niż człowiekiem. Ale przecież trzeba słuchać, co ludzie myślą o tobie i co mówią – choćby dla samej kontroli – jakie jest zdanie otoczenia na twój temat.

A więc usłyszałeś – zresztą dość dawno – określenie, którym cię nazwano, a było nim „wujek”. Obca młodzież żartobliwie określiła cię tym słowem. Drgnąłeś: „Wujek? To ja już dla nich jestem wujek? Taka przepaść fizyczna, pokoleniowa, duchowa?” A czułeś się razem z nimi jak z kolegami. A ty usłyszałaś analogiczne określenie od swoich dziewcząt: „Ciotka”. Nie powiedziały ci tego wprost w oczy, dobiegło cię to słowo ponad świergotem głosów. Zaczęłaś się nad tym zastanawiać: co to jest starość? Zwiotczenie mięśni, skóry, zmarszczek na twarzy, na szyi, na rękach. Zmarszczek, które się nie cofają. Brak dynamiki, energii. Może nie brak, tylko mniej niż było. Ale przecież nie o ten brak chodzi, ale o skutki, jakie powoduje.

Teraz jesteś już na emeryturze. I to cię pogrąża. Bo kiedyś przyrzekałeś sobie, że gdy pójdziesz na emeryturę, to nadrobisz wszystkie zaległości. Nawet kupowałeś książki i, składając je nieprzeczytane na półce, obiecywałeś sobie: „Zabiorę się do nich, gdy będę już na emeryturze”. Układałeś plany podróży, któe podejmiesz. I co? I nic z tego. Stało się coś bardzo dziwnego. Oklapłeś jak przekłuty balonik. Gdy poszedłeś na emeryturę, poczułeś się jak wyłączony z obiegu – przestało cię wszystko interesować. Plątałeś się bezproduktywnie po domu.

A przecież planowałeś, że nawiążesz zerwane czy nadwątlone kontakty ze starymi przyjaciółmi. I te kontakty z kolegami i koleżankami zawiodły. Nawet nie to, że oni nie mieli czasu czy ochoty. Ale po prostu nie było o czym gadać. Kilka zdań na temat dawnych czasów, trochę mniej lub bardziej wesołych wspominków, trochę o pracy każdego z was i w zasadzie temat rozmowy się wyczerpał. Wychodziłeś od nich z ulgą, obiecując im, że kiedyś znowu przyjdziesz, ale wiedziałeś, że to tylko zdawkowa uprzejmość.

Wreszcie zająłeś się ogródkiem czy działką. Otoczenie przyjęło ten fakt z entuzjazmem. I ty na początku też. Ale potem widziałeś coraz wyraźniej, że to po prostu ucieczka. I wróciłeś do swoich starych zainteresowań. Nie żebyś całkiem zrezygnował z działki. „Owszem, można i to, ale na czym się znam, na tym się znam – postawiłeś sprawę stanowczo – i nikt mi nie podskoczy. Nawet gdy poszedłem na emeryturę, mogę się ludziom przydać. I niejednemu młodemu mogę pomóc. Oczywiście, nie pracuję na pełnych obrotach, tylko na pół gwizdka. Ale jednak zostaję w swoim świecie”.

_______________________________________

STACJA IV

Mieć matkę, będąc człowiekiem podeszłego wieku, to mieć szczęście. Mieć przy sobie człowieka, który potrafi kochać jak nikt na świecie. To rzadki dar. I powiedzieć do niej serdecznie: „I tak, mamo, postarzałyśmy się”. Patrzysz na nią, która cię wyprzedziła w starości – na jej pomarszczoną twarz, na jej zniekształcone dłonie przez artretyzm. Ty jeszcze masz lepsze palce. Ale wiesz, że gdy sobie jeszcze trochę pożyjesz, to one upodobnią się do matczynych.

Ona jest spostrzegawcza. Złapała twoje spojrzenie. Domyśliła się tego, co ci chodzi po głowie. Teraz mówi: „Nie martw się tym. Z tym można żyć. Choć to czasem przeszkadza. I trochę krępuje. Zwłaszcza gdy ludzie to spostrzegą i próbują ci dawać dobre rady”.

„A zdarza się, że niekiedy ludzie, którzy nas nie znają, uważają, że myśmy siostry” – odpowiadasz jej, wiedząc, że zrobisz jej przyjemność. „Któż to mógłby powiedzieć. Coś podobnego” – słyszysz, jak odpowiada, wyraźnie zawstydzona.

Najchętniej lubi wspominać. To najmilszy jej temat – mówić o twoim dzieciństwie, o latach, kiedyś był jeszcze malutki, a ona uczyła cię życia. Lubi wyciągać fotografie, które przechowuje wśród swoich matczynych skarbów i wtedy ci opowiada, wyciągając kolejne zdjęcie: „Wtedy miałeś roczek. A tu byliśmy na spacerze w parku. Bardzo to lubiłeś. A to wakacje nad morzem. Na początku bałeś się wody, ale potem trudno cię było z niej wyciągnąć. Wyglądało na to, że będziesz marynarzem” – śmieje się.

Teraz, kiedy już umarła, przychodzi do ciebie w snach albo wspominasz ją przy czasem nieoczekiwanych okazjach. Słyszysz, jak mówi do ciebie. Przypominają ci się jej nauki, przestrogi, pouczenia. W miarę jak płyną lata, odkrywasz jej mądrość, podziwiasz jej rady wywodzące się z doświadczenia życiowego, ale i z miłości. Tych nauk potrzeba ci szczególnie teraz, kiedy się ty starzejesz. A tak w ogóle, czujesz, że idziesz jej ścieżkami, że jej towarzyszysz, że ona ci towarzyszy.

Coraz bardziej ją podziwiasz. Jak ona umiała się starzeć z godnością. Jak nie narzekała, nie skarżyła się na nic – że to ją boli, że tamto ją boli, że spać nie może po nocach, bo rwie ją w kolanach, w ramionach, bo tłucze się serce, bo zrywają ją ze snu straszydła, wracają jakieś historie dawno zapomniane. To ty teraz odkrywasz, że nie spała dobrze w nocy – bo ty sama źle sypiasz, bo teraz ciebie rwie w nogach, tłucze się serce, nachodzą cię duszności.

Wymawiała się, gdy pytałeś czy to długo trwały te bezsenne godziny. Wymawiała się, że nie cierpi tak bardzo, że tak bardzo jej nie dokucza, nie przeszkadza, nie dolega – artretyzm, reumatyzm, serce, głowa, naczynia wieńcowe, duszność. „Ale dlaczego mama nie mówi, przecież można by było jakieś lekarstwo wymyślić, coś na to podać. Musimy koniecznie iść do lekarza” – namawiałeś ją. Wykręcała się: „Ty masz dość swoich spraw na głowie, ty masz dość swoich kłopotów w pracy. Nie będę ci zawracała głowy jakimiś moimi niedomaganiami. Na to nie ma lekarstwa. Choroby muszą przyjść. To już z wiekiem. Starość daje znać o sobie”.

Powracają wspomnienia. I coraz bardziej ci jej brak. A myślałeś, że się do jej nieobecności przyzwyczaisz. Do tej nieobecności fizycznej, bo duchowo wciąż ją czujesz wyraźnie. Dopiero teraz naprawdę rozumiesz, jak cię kochała. Tą jedyną miłością „mimo wszystko”. To nie była małpia miłość, która nie jest miłością dzieci a egoizmem, a oplątywaniem ich, jak podwodne rośliny potrafią oplątać i paraliżować ruchy, ograniczać albo nawet zlikwidować wszelkie swobodne poruszanie się. Nie, wprost przeciwnie, dbała o twoją wolność. Nie ingerowała w twoje życie rodzinne. Włączała się tylko na tyle, na ile ją zaprosiłeś, na ile jej na to pozwoliłeś. Zazdrościsz jej – w tym najlepszym sensie – jej bezinteresowności, jej wrażliwości, jej prostoty, jej oddania, poświęcenia. Mówisz: „Ja bym tak nie umiała”. Ale chciałabyś taką być.

Przykro ci teraz, że tyle razy jej nie rozumiałaś, że z twojej strony padały słowa, których się teraz wstydzisz, że zachowywałaś się tyle razy arogancko, na przekór, na złość. „A ona pomimo to mnie kochała. I ja ją kocham”.

_______________________________________

STACJA V

Szymon Cyrenejczyk to jest ten człowiek, który nachylił się nad tobą, gdy potknęłaś się, biegnąc do tramwaju, i upadłaś. Teraz pyta: „Czy się pani coś nie stało?” Patrzy na ciebie zimnym, spokojnym wzrokiem, bez najmniejszego odruchu współczucia w oczach. I gdy ty, zaskoczona jego pytaniem, milczysz, on wtrąca, objaśniając: „Jestem lekarzem. Czy nic się pani nie stało?” „Nie, nic. Przynajmniej tak mi się zdaje”.

Chciałabyś, żeby odszedł. Nie chcesz jego pomocy. Ale on nie odchodzi. „Może pani sobie życzy, żeby wezwać pogotowie? Na pewno nie złamała pani nogi?” Nie cierpisz tych rzeczowych pytań. Chciałabyś, żeby odszedł, ale on, nie pytając się po raz któryś, bierze cię pod ramię i dźwiga ku górze. Orientujesz się dopiero teraz, że z tobą nie jest tak dobrze, jak ci się zdawało. Nie czujesz bólu kości, ale nie czujesz w ogóle nogi. Nie wiesz, czy jest złamana, czy tylko zdrętwiała. On podtrzymuje cię, bo ty faktycznie chwiejesz się i gdyby nie pomagał, runęłabyś jeszcze raz na bruk.

Teraz powoli ido ciebie dochodzi piekący ból kolana, chyba podarły się pończochy i obdarta została skóra. Ale, co najgorsze, czujesz zawrót w głowie, szum w uszach, jest ci niedobrze w ustach i najchętniej byś zwymiotowała. Jesteś tymi objawami zaniepokojona i chcesz już usiąść. Tak, chcesz usiąść, potrzebujesz usiąść.

Ale on, tak jakby czytał w twoich myślach, podprowadza cię pod bramę jakiejś kamienicy. Idziesz obok niego, kuśtykając na drewnianych nogach. Pomaga ci usiąść na schodku. „Proszę tu czekać, ja zawołam taksówkę”. Siedzisz i jesteś szczęśliwa.

Nikogo koło ciebie. Ludzie przechodzą, nie interesując się zupełnie. „Może się odczepi, może odejdzie, dam sobie radę sama” – myślisz.

Obcy człowiek w tramwaju ustępuje ci miejsca – ale bez ciepła, bez cienia radości, że ci chce wyświadczyć przysługę. Z obojętnością wytresowanego kelnera. Tym bardziej jest to ci przykre, że tego nie oczekiwałeś, nie jesteś kobietą, jesteś mężczyzną.

Jakaś nieznajoma dziewczyna podnosi się ze swojego miejsca i odstępuje ci go. Co ją natchnęło. Przecież teraz młodzież odwykła od ustępowania miejsca starszym. „To już jestem taki stary? Czyżby mnie znała? Czyżbym się z nią kiedyś spotkał?” Ale nie przypominasz sobie tej twarzy, choć jej się pilnie przyglądnąłeś. „A może jednak. Bo chyba jeszcze nie widać po mnie, że już jestem taki stary, że mnie ustępują w tramwaju miejsca?”

„Czy może pani pomogę nieść reklamówkę, bo tak napakowana, aż za ciężka?” Obruszasz się. Patrzysz – młody człowiek, nie wygląda na złodzieja. Chce ci pomóc nieść twoją reklamówkę z zakupami. Nic tam właściwie nie ma, gdyby chciał nawet ukraść, niech by ukradł. Ale że przyszedł do mnie człowiek – widać mnie ocenił, że jestem starą kobietą, że nie mogę sobie już poradzić z tą reklamówką”.

I nagle, nieoczekiwanie, ze wspomnień wyłania się postać twojego ojca. Był od święta. Od spraw ważnych. Od decyzji, od postanowień, od rozwiązywania spraw nierozwiązywalnych. I od pracy zawodowej, w czasie której, po której wpadał do domu, żyłaś jego sprawami, jego problemami zawodowymi, jego kłopotami i sukcesami. Pierwsze cię przygnębiały, drugie ci imponowały.

On był ten odważny, ten mądry, ten zdecydowany. Choć umiał płakać. To było chyba raz w twoim życiu, gdyś go na tym przyłapała. I wtedy ci bardziej tym zaimponował niż wszystkimi swoimi sukcesami.

On był tym, któremu się szybko podawało jedzenie, który musiał mieć pod ręką to, owo i tamto, którego rzeczy nie wolno było ruszać, zmieniać, dotykać, przestawiać. Który był na pozór bałaganiarzem, a w gruncie rzeczy bardzo systematycznym, uporządkowanym człowiekiem, wzorem pracowitości jak i luzu, wzorem skupienia, koncentracji jak i śmiechu, odpoczynku.

Bez niego nie byłoby domu, bez niego nie byłoby rodziny, bez niego nie byłoby ciebie – twojej wolności, twojej mądrości, twojego opanowania. Bez niego nie potrafiłabyś tak wychowywać swoich dzieci jak wychowałaś.

_______________________________________

STACJA VI

Weronika nie płacze przy tobie nad tobą. Nie użala się nad twoją starością. A wprost przeciwnie – wpatruje się w ciebie jak w tęczę, gramoli się na twoje kolana, obłapia cię za szyję, przytula swój policzek do twojego policzka, głaszcze cię niezgrabnie po głowie: „Ja cię bardzo a bardzo kocham, wiesz?” Czujesz ciepło jej buzi na swojej twarzy. Patrzysz na tę kruszynę – choć już teraz nie tak całkiem kruszynę. Rośnie to jak na drożdżach. A jakie przemądrzałe. Wszystko wie. Człowiek pojęcia o tym nie ma, a toto trzepie jak z rękawa. I wcale się nie przechwala, i wcale się tym nie wynosi.

Gdy patrzysz na wnuki, gdy słuchasz jak szczebiocą, to budzi się żal, że zaniedbałeś swoje dzieci. Ale faktycznie nie bardzo było czasu, by nimi można było się zajmować. Ciągła praca, praca i jeszcze raz praca. A równocześnie dalsze kształcenie. Coraz bardziej odpowiedzialne stanowiska, wyjazdy. Więcej w drodze niż w domu. A w domu, dopiero późno wieczorem, gdy już dzieci spały. Ze zdziwieniem stwierdzałeś, jak szybko rosną. Dorastały prawie bez ciebie.

Dopiero dzisiaj zdajesz sobie sprawę z tego, że cię potrzebowały. Potrzebowały rozmów z tobą, twojej pomocy, przynajmniej porady. Może inaczej ułożyłyby się ich życia. A przynajmniej byłyby mniej samotne. To teraz czasem zadrży w ich wypowiedziach w chwilach szczerości. Wtedy tego nie rozumiałeś.

Teraz wiesz, że to był błąd. Tak względem nich jak względem siebie. Ty jesteś uboższy o ich dzieciństwo, o ich młodość. Ale co się stało, już się nie odstanie.

Widzisz zresztą, że twój błąd powtarzają twoje dzieci względem swoich dzieci a twoich wnucząt. I ty, który jesteś od nich mądrzejszy, naprawiasz tamtą krzywdę przyjaźnią z wnukami. Kochasz je chyba bardziej niż swoje dzieci. I one odpłacają ci się miłością. Przyjaźń trwa.

Dawniej, gdy były małe, wdrapywały się na twoje kolana, ażeby być bliżej ciebie, gdy będą prowadziły bardzo poważne rozmowy. Teraz przyszedł nowy rzut – teraz prawnuki gramolą się na twoje kolana. A więc znowu są blisko i rozmowy trwają. Jak przypuszczasz, o wiele bardziej szczere niż z rodzicami.

Trochę mają o to pretensje ich rodzice. Zwłaszcza twoja córka. Był nawet czas ograniczeń, nawet zakazów przychodzenia do ciebie. Ale teraz już jest dobrze. A nawet przed przyjściem na świat pierwszego wnuka twoja córka ci oświadczyła: „Nie pozwolę, byś się dotknęła mojego dziecka. Nie wpuszczę cię do domu. Ja sama będę je wychowywać”. Byłaś zszokowana. Nie wiedziałaś, co było powodem, czym sobie zasłużyłaś na takie stanowisko. Ale uspokoił cię mąż: „Zostaw, nie przejmuj się. Jeszcze przyjdzie czas, że poprosi cię o pomoc, bo nie będzie miała go przy kim zostawić”. I spełniły się te słowa.

Twój wnuk przyniósł ci kwiaty. Jak młodej dziewczynie – tobie, starej kobiecie. „Dla mnie te kwiaty?” Ty już kwiatów nie otrzymujesz, to już nie te lata, to już nie te czasy. Przyniósł ci kwiaty.

Przyniósł ci drobny prezent, o imieninach nie zapomniał. „O imieninach jeszcze ktoś moich pamięta”. Przyniósł ci prezent – staremu człowiekowi – na twoje imieniny czy urodziny. Nie mówi ci, ile lat przeżyłaś, jaka stara już jesteś, tylko przyniósł ci drobny prezent na urodziny.

Wnuki tort ci przyniosły na urodziny, każą ci dmuchać – trzy świeczki tylko, żeby nie wymieniać, ile masz lat. „Ja może babci trochę posprzątam”. Bronisz się zaskoczona: „Nie, zostaw, ja sama. Przecież nie mam nic do roboty przez cały dzień”. „Wypiorę babci. Zrobię babci zakupy. Ja wiem, babcia sama, ale to ciężko tak dźwigać, zwłaszcza gdy teraz pogoda byle jaka”.

„Babcia pozwoli?” – jest nagle zdeterminowana do granic ostateczności, patrzy ci głęboko w oczy. Czujesz, że to chwila niezwykła, że twoja wnuczka chce ci coś wyznać, na co się dotąd nigdy nie zdobyła. Mówi stanowczym głosem: „Ja wiem, że za miłość się nie płaci, ale ja nie mogę inaczej” – tłumaczy ci. – „Ty wiesz, jak ci jestem wdzięczna za twoją miłość do mnie. Mama mnie urodziła, ale to tyś mnie wychowała. To ty miałaś dla mnie czas, to tyś się ze mną bawiła. Razem śpiewałyśmy i razem chodziłyśmy na czworakach. Razem tańczyłyśmy i razem przebierałyśmy się za żabki, pajace, zajączki. To tyś mi opowiadała bajki przed snem i nie przed snem. Ja to dopiero teraz widzę i rozumiem, ile tyś mi przekazała czułości i mądrości życiowej. Nie chciałam ci tego opowiadać, ale jeżeli ty się bronisz przed tym, żebym ci pomogła, to wiedz i to”. Udaje, że nie widzi, jak płyną ci łzy po policzkach. I całuje cię w rękę.

_______________________________________

STACJA VII

Upaść ze starości po raz drugi. Po raz dziesiąty, po raz dziesiąty, po raz dwudziesty, po raz pięćdziesiąty. Zapominasz. Przyłapujesz się na tym – zapominasz. Wstydzisz się tego. Nie chcesz się do tego sama przed sobą przyznać. Zapominasz – dat, nazwisk, miejsc. Zapominasz kluczy, okularów, dokumentów, książek – gdzieś położonych przez ciebie. Miałeś je w rękach przed chwilą, zostawiłeś, gdzieś zostawiłeś, gdzieś posiałeś po drodze.

Mówisz, żeś ty taki zawsze był roztargniony, ale wiesz, że się okłamujesz, nie jesteś roztargniony, tylko – skleroza. Zapominasz.

Próbujesz znaleźć metodę na przypominanie sobie. Gdzieś to nawet wyczytałeś – najlepiej iść po alfabecie i na wyczucie, badając każdą kolejną literkę, czy jest przyjazna pierwszej samogłosce. Badając każdą samogłoskę, czy jest przyjazna pierwszej spółgłosce. Czy to połączenie do czegoś prowadzi. Już szereg razy miałeś pozytywne wyniki tej metody. Jest czasochłonna, ale daje szansę, że – jeżeli się nie spieszysz – znajdziesz.

Albo, gdy ci się całkiem nie spieszy, czekać cierpliwie, aż słowo samo z siebie napłynie, samo ci się przypomni.

To wszystko jednak krępuje cię w rozmowie. Wobec tego próbujesz ratować się określeniami: „No wiesz, to ten blondyn, którego spotkaliśmy. No wiesz, pamiętasz, u twojej koleżanki szkolnej, z którą przyjaźniłaś się w szkole podstawowej, siedziałaś z nią w ławce”.

Ale już ci brak dodatkowych szczegółów. Pozostajesz w gmatwaninie, w której twój rozmówca jest równie bezradny jak ty.

„Z pewnością pamiętasz, to ten reżyser filmu, klasyk.

Chyba nawet dostał Oskara za ten film. Grał w nim szeryfa, no jakże się nazywa, ten najprzystojniejszy aktor wszech czasów. No ten sam, który grał w filmie z Audrey Hepburn, pamiętasz go, a widzisz, w filmie Miłość po południu, chwytasz się jak tonący ostatniej deski, z radością, że nie całkiem skompromitowałeś się.

Nawiasem mówiąc, w rozmowach przeszkadza ci to, że nie dosłyszysz. Właściwie byłby czas na to, by używać aparatu. Ale nie chcesz się poddać. Uważasz, że to byłaby totalna klęska.

Wobec tego narzekasz, że ludzie mówią niewyraźnie, że mamlą, że mruczą, że nie wymawiają precyzyjnie poszczególnych głosek.

Wobec tego udajesz, że wszystko słyszysz. Uśmiechasz się tam, gdzie – jak domyślasz się – należy się uśmiechać. Poważniejesz, gdy sądzisz, że przyszedł na to czas.

Ale to wszystko jeszcze „małe piwo”. Są ważniejsze sprawy. Juz od dawna były kłopoty z zębami. Dentysta mówił, że to chyba dziedziczne – słaba kość, szybka próchnica. Nie mogłeś się dogadać z dentystami, zmieniałeś. Zresztą byli nie najlepsi. Wypadały plomby, próchnica się poszerzała, wreszcie łamały się u nasady. Paradontoza. Trzeba było wyrywać. Najgorszy był pierwszy mostek. To była katastrofa. Potem drugi.

Wreszcie wyrok kolejnego dentysty. „Nie ma sensu stosowanie półśrodków. Trzeba usunąć te, słabe już zresztą, zęby, które pozostały, i zróbmy płytkę”. „Co to znaczy płytkę?” „To tak zwana proteza czy – jak niektórzy mówią – sztuczna szczęka. No, my tego teraz tak nie nazywamy. Po prostu proteza. Podobnie jak protezą są okulary”.

Mówił to na wpół żartobliwie, a dla ciebie to była autentyczna tragedia. „Proszę tego nie brać jakoś na smutno. Do tego można się przyzwyczaić. Do wszystkiego zresztą można się przyzwyczaić” – dodał filozoficznie. „Do starości też można się przyzwyczaić?” – przyszło ci do głowy pytanie. I tak zaczęła się nowa epoka twojego życia – z protezą, która udowadniała ci na co dzień, że nie jesteś już młodzieńcem.

Ale jeszcze jedno ci dokucza – siwe włosy. Twój pierwszy siwy włos pojawił się już dawno. Wyrwałeś go. Wyrwałeś, jak się wyrywa chwast z grządki. I czekałeś – co będzie dalej. Było ich coraz więcej. Farbować włosy? Niby można i to byłoby wyjście. Ale to przepis dla kobiet. „Szpakowaty mężczyzna jest bardziej przystojny. Młode dziewczęta szaleją za takimi” – ktoś cię usiłował pocieszać.

Ale przyszła nowa sprawa, która się nazywa łysienie. Bo to już nie proteza. Na włosy nie ma protezy. A peruka? „Nie wygłupiaj się”. A więc – łysiejesz. Pocieszają cię: „Łysina to dowód na mądrość. Tylu ludzi wielkich było i jest łysych. Ale to cię nie satysfakcjonuje. „A miałem tyle włosów na głowie” – patrzysz z podziwem na swoje stare fotografie. „Wszystkiemu winne są szampony. Zawsze ci mówiłem: nie szamponem, ale jajkiem myj sobie włosy”. Teraz już za późno. Niektórzy radzą implantację. Podobnie jak radzili ci z zębami. Ale ani jedno, ani drugie nie znalazło u ciebie uznania.

Wreszcie odkryłeś odpowiedź na swoje problemy. Stare powiedzenie piłkarskie brzmi: „Gra się tak, jak przeciwnik daje. Ale nie wolno rezygnować, należy grać dalej w tych nowych warunkach, jakie zaistniały”.

_______________________________________

STACJA VIII

Słyszysz, jak mówią do ciebie: „Kiepsko wyglądasz. Szanuj się. Nie siedź za długo wieczorami. Nie pracuj tyle. To już nie te lata i nie te siły. Oszczędzaj się. Wyjedź na jakiś odpoczynek. Są przecież uzdrowiska. Stać cię na to. Oderwij się wreszcie na jakiś czas od ludzi, od telefonów, od tej morderczej roboty. Przecież jesteś w wieku emerytalnym, a ty się zaharowujesz na śmierć. Potrzeba cię jeszcze. Nie spiesz się na drugi świat”.

A ty słuchasz tego biadolenia i wszystkimi siłami trzymasz się, żeby nie powiedzieć czegoś niestosownego, żeby nie zachować się jakoś nietaktownie, a już na pewno – żeby nie wybuchnąć protestem. Ty sobie żałujesz każdej minuty, a oni pozwalają sobie na takie bezproduktywne użalanie się nad tobą. Czysta paranoja. Przez tę chwilę mogłabyś jeszcze coś sensownego zrobić i oni też.

Wreszcie nie wytrzymujesz. Nerwowo przerywasz tę gadaninę jakimś niezgrabnym pytaniem.

Ale oni to czują i protestują: „Ty nie zmieniaj tematu. Odpowiedz na pytanie: Kiedy sobie zrobisz przerwę? Nie damy się zbyć”. A ty masz przed oczami stosy twojej zaległej roboty, które na ciebie czekają. Oni jakby się tego domyślali i mówią: „Nie jesteś pierwszy. Byli już tacy. A więc zabierz się za swoje zdrowie. Idź do lekarza, bo faktycznie źle wyglądasz. Nie wyobrażaj sobie, że uratujesz świat”. A ty jeszcze słuchasz, a właściwie już nie słuchasz. Zainteresowało cię to jedno zdanie, to ostatnie zdanie.

Pamiętasz, jak w czasach twojej młodości marzyłeś o świetlanej przyszłości świata, że ludzkość sobie poradzi jakoś z problemami, które domagają się radykalnych rozwiązań. Zostanie zlikwidowana niesprawiedliwość, że jedni mają wszystko – drudzy nie mają nic, jedni opływają we wszystko – drudzy umierają z głodu.

I nie spełniły się te marzenia. Właściwie nie wiesz, czy się poprawiło czy się pogorszyło, ale chyba się pogorszyło.

Choć przyznajesz, że ludzie nie są obojętni na nędzę, nieszczęścia, kataklizmy pogodowe, na powodzie czy susze, wybuchy wulkanów, huragany, wojny międzyplemienne czy wewnątrzpaństwowe. Reagują spontanicznie. Ze wszystkich stron świata idą transporty zboża, mleka, innych środków żywności, śpiwory, skafandry, koce. No i pieniądze.

Ale mimo to ty czujesz katastrofę, ku której świat zmierza. Jeżeli tak wszystko dalej pójdzie, ludzkość zginie. Teraz to wiesz, patrząc z perspektywy twoich lat. Teraz już to widzisz – co prowadzi ku czemu. Widzisz, że ku zniszczeniu zmierza polityka wielkich mocarstw, działalność wielkich koncernów. Jesteś przerażony umierającą z głodu, bezradnością Afryki. Nierozwiązanymi problemami społecznymi Ameryki Południowej. Bombą ludnościową, jaką stanowią Indie. Albo tym, co się dzieje w południowej Azji.

Ale i to, co się dzieje w twoim kraju, wpędza cię w rozpacz – pogłębiające się bezrobocie, rosnąca rzesza bezdomnych i imigrantów, głodujących dzieci, młodzież, która kończąc szkołę zamiast pracy otrzymuje zasiłek bezrobotnego i rzuca się w narkotyki, alkohol.

Widzisz starych ludzi, którzy pozostają bez opieki – bo rodzina odrzuciła, a w domu spokojnej starości nie ma miejsc.

Widzisz nieuleczalnie chorych, którzy nie mają się gdzie podziać. Rodzina nie jest w stanie nimi się zająć, a w szpitalach nie mają prawa pobytu.

Widzisz porozbijane małżeństwa i tragedie dzieci, przy których ci rodzice się wyzywają, biją, procesują.

Rośnie przestępczość. Ulice stają się coraz bardziej niebezpieczne. Już doszliśmy do tego, że wieczorem nie powinno się wychodzić na ulice. I faktycznie, wieczorami pustoszeją ulice naszych miast – przechodniów nie widać, a tylko jadące samochody.

Ludzie się boją. Boją się również klatek schodowych i wind. Jeżeli wychodzić, to w dwójkę, w trójkę, a nie samotnie. Zawsze z kimś. Chociaż i to nie stanowi żadnej gwarancji. Ludzie barykadują się w swoich mieszkaniach.

Ale nie tylko noce są niebezpieczne. Coraz to środki masowego przekazu donoszą o napadach w biały dzień. O rabunkach, kradzieżach – i to z bronią w ręku.

A ty całe lata pracowałeś nad tym, by samemu postępować uczciwie i tak uczyć młode pokolenia. A teraz, pod koniec swojego życia, widzisz, żeś poniósł totalną klęskę. Może kilku, może kilkudziesięciu ludziom potrafiłeś pokazać właściwą drogę, uformować ich, zachwycić dobrem, pięknem, prawdą. Ale co to jest w porównaniu z morzem potrzeb, problemów. Kropla w ludzkim morzu.

Co robić w tym rozgardiaszu? W tym rosnącym śmietnisku zła, które wokół się panoszy, rośnie aż pod sam horyzont?

Już nawet nie wiesz, czy to od kogoś usłyszałeś, czy to sam wymyśliłeś – że Jezus też nie wszystkich słuchaczy nawrócił, nie mówiąc o podstawowych wrogach, takich jak Annasz, Kajfasz, Piłat czy Herod. A więc nie wolno wpadać w rozpacz. Należy robić swoje. I temu jesteś wierny. I wiesz, że temu pozostaniesz wierny do śmierci. Robić swoje. To, co umiesz, na czym się znasz, co uważasz za sensowne, twórcze, pożyteczne dla ludzi i dla siebie. Robić swoje.

_______________________________________

STACJA IX

Może to nie Alzheimer. Może to jeszcze nie Alzheimer. Jeszcze ci się nie zdarzyło, no może raz, a więc – nie, że zostawiasz gaz włączony, a nie zapalony. Częściej tak bywa, że zapominasz, że mleko zostawione na gazie albo woda wygotowała się do końca, no i kolejny garnek do wyrzucenia. Ale to się może każdemu zdarzyć – pocieszali cię domownicy i pocieszałaś się ty sama.

Gubisz wątek w rozmowie. Wchodzisz w dygresję i nie wiesz, po co w nią weszłaś. „Ale o czym ja chciałam wam powiedzieć? Bo się zgubiłam”. „To się każdemu zdarza” – pocieszają cię rozmówcy.

Kupisz, zapłacisz i nie bierzesz towaru ze sobą. „Ale to nagminnie robią klienci” – pociesza cię sprzedawca.

Przyłapujesz się na twoich potknięciach, upadkach. Uśmiechasz się do siebie, do nich. Prosisz o wybaczenie, gdy się orientujesz.

Ale obserwujesz u siebie gorsze, niepokojące objawy. Szybko się męczysz. Ogarnia cię niespodziewane znużenie, senność, przyspieszone uderzenie serca – jak z karabinu maszynowego, potem powolniejszy jego rytm – poniżej 60 na minutę, a nawet 50 na minutę, a nawet poniżej 50 na minutę. Masz zawroty głowy, niepewny krok, czasem się zatoczysz, „Jeszcze kto pomyśli, że z alkoholu”.

Domownicy zwalniają cię z obowiązków, wyręczają, zastępują, zabraniają schylać się, dźwigać, przemęczać. Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie wszczepić rozrusznik. „To nie żadna operacja. Zwyczajny zabieg kosmetyczny. A jak pomaga” – zachęcają cię przyjaźnie.

Nagle budzisz się. Nad sobą widzisz zaniepokojone twarze.

Czujesz na czole wodę z mokrego ręcznika. „Już dobrze?” – dochodzi do ciebie pytanie. „Nic ci nie jest? Słyszysz mnie?” – pytania się nasilają. „Słyszę, słyszę” – usiłujesz odpowiedzieć, ale ledwo z siebie wydobywasz głos. „A co się stało?” Rozglądasz się.

Leżysz na kanapie w swoim pokoju. „Chyba upadłaś. Potknęłaś się?” „Nie przypominam sobie”. „Nic sobie nie zrobiłaś? Nie boli cię coś?” „Nie, nic” – mówisz na wszelki wypadek. „Nie złamałaś nogi albo ręki?” „Nie, skądże” – zapewniasz, choć nie zdążyłaś tego jakoś sprawdzić. „Wezwiemy zaraz lekarza”. „Ale po co nagle lekarz? Widać potknęłam się i upadłam. Nie pamiętam, ale tak przypuszczam”.

Nic nie pomogło. Przyszedł lekarz, nic nie stwierdził oprócz podwyższonego ciśnienia i gorączki. Też nie za wysokiej, ale podwyższonej. Zalecił na wszelki wypadek przeprowadzić badania, a w tym celu położyć się w szpitalu na kilka dni.

Broniłaś się przed jednym i przed drugim, ale nie pomogło. Zagadali, uprosili, przekonali, że tak będzie lepiej. Dla świętej zgody w końcu przystałaś. Bardziej dla nich niż dla siebie.

I tak oto znalazłaś się w szpitalu. Chociaż nigdy nie lubiłaś tej instytucji. Pozwalają ci się poruszać, ale po niewielkim terenie, w żadnym wypadku po schodach, tylko windą. Śmieszy cię to, bo przecież jesteś zdrowa. Wzięłaś ze sobą parę książek do czytania, żeby nie marnować czasu, i trochę papieru dla robienia notatek. Ale jakoś nie zabrałaś się ani do pierwszego, ani do drugiego.

Zwiedzasz ten dziwny przybytek, który nazywa się szpitalem. Częściowo z konieczności – bo przed południem wzywają cię na jakieś badania, a to pobierają krew do analizy, również mocz, a to USG, a to rentgen, a to elektrokardiograf, stacjonarnie i wysiłkowo. Ta pierwsza jest jeszcze pozytywna, ta druga jest negatywna.

Odkryłaś przy okazji kaplicę. Zainteresowałaś się rozkładem Mszy świętych i nabożeństw. Zaczęłaś na nie uczęszczać. Myślałaś, że będą tłumy na rannych Mszach świętych, ale ku twojemu zdziwieniu – jak i zadowoleniu – zastałaś niewielką grupę uczestników. Dla ciebie całe szczęście – nie lubisz tłumu. A te Msze święte w ciszy są twoją wielką radością. Niestety, zabraniają ci tego. Mówią, że pora zbyt wczesna, a dla ciebie wskazana jest pozycja leżąca.

Dobrze, że codziennie możesz przyjmować Komunię świętą. Ksiądz przychodzi dyskretnie, do tych, którzy o to prosili. Nie narzuca l się, nie namawiał. Nawet mu trochę masz to za złe, że taki pasywny. Ale przecież lepiej tak niż miałoby być przeciwnie. Czekasz na to codziennie. Jakoś ten dzień jest inny niż by był bez Komunii świętej. Szkoda ci tego, że nie możesz już chodzić na Mszę świętą do kaplicy szpitalnej, jak to było na początku. A lubiłaś to rozpoczynanie dnia szpitalnianego przez uczestniczenie we Mszy świętej. Przy tej okazji zrozumiałaś – jakby po raz pierwszy – wartość czytań mądrościowych ze Starego Testamentu i tekstów Ewangelii. Teraz ci tego brak. Tak sobie myślisz, że gdy byłaś zdrowa, nie wpadłaś na taki pomysł, aby być codziennie na Mszy świętej. Wiedziałaś, że są tacy i takie, które to robią. Ty się broniłaś, że nie masz czasu, że nie możesz sobie na to pozwalać. Ale przepadło. Przynajmniej tyle ci zostało: codzienna Komunia święta.

_______________________________________

STACJA X

Badają cię na wszystkie sposoby i na wszystkie strony. Dotykają cię palcami, każą ci odwracać się przodem, tyłem, siadać, wstawać, klękać, głęboko oddychać, przestawać oddychać, normalnie oddychać, otwierać oczy i zamykać oczy, otwierać usta, zamykać usta, mówić głośno, mówić cicho, słuchać, nadsłuchiwać. Pytają czy boli w tym miejscu, czy boli w tamtym miejscu, czy jeszcze boli jeszcze w jednym miejscu. Dopytują się, przeszukują twoje wnętrze, twoje ciało, twoją psychikę. Twoją psychikę bardziej przeszukują niż twoje ciało – twoje ciało bardziej przeszukują niż twoją psychikę. Obnażają cię – fizycznie i duchowo. Zawstydzają cię – fizycznie i duchowo.

Jakieś obojętne młode lekarki, jacyś obojętni młodzi lekarze, jakieś brutalne pielęgniarki, jacyś młodzi, brutalni pielęgniarze, a do tego jeszcze studenci medycyny, którzy traktują cię nie jak człowieka, ale jak eksponat potrzebny do wykładów, rzecz, jak przedmiot przeznaczony do wyrzucenia. I to stale powtarzające się pytanie, które cię przybija do ściany: „Ile lat?” I stwierdzenie, jakie słyszysz: „No, w tym wieku nie ma się co dziwić. I tak szczęśliwie, że nie jest gorzej”.

Dwa razy w tygodniu są odwiedziny. Najgorsze godziny w tygodniu. Przychodzą do ciebie rozmaici ludzie, czasem przypadkowi. A ty wiesz, że nie masz umytych włosów ani zwyczajnego makijażu na twarzy. Wiesz, że w tej szpitalnianej bieliźnie wyglądasz śmiesznie, a na pewno żałośnie. A oni patrzą na ciebie. Bezlitosnymi oczami. Może nie bezlitosnymi, ale trochę zaskoczonymi oczami, że takiej ciebie nie znają, nigdy nie widzieli. Prawie nie rozpoznali. Przeszli obok twojego łóżka, myśląc, że się pomylili.

Przychodzą rozmaici. Również pękate paszczaki, poklepujące cię po plecach, którzy rozmawiają tubalnym głosem, rechotają często, są we wspaniałych humorach i powtarzają te same dowcipy jak również – ich zdaniem – śmieszne powiedzonka, w stylu: „Co ty tu jeszcze w tym łóżku leżysz. Lepiej wyglądasz niż my wszyscy razem do kupy wzięci”.

A ty musisz się uśmiechać i odpowiadać na te same pytania po wiele razy – do rozmaitych grup przychodzących do ciebie gości: jak się czujesz, jaką masz temperaturę, co mówi lekarz, jak długo jeszcze zostajesz w szpitalu, jaka obsługa, czy dobre dają jedzenie.

A tobie jest niedobrze. Czujesz, że nie jesteś w stanie dłużej się uśmiechać, omdlewasz z wyczerpania, jesteś cała spocona. A odwiedzający nie szczędzą ci kretyńskich porad: „Powinnaś dużo spać, dobrze się odżywiać. Przynieśliśmy ci właśnie świeżutkie, w domu co dopiero upieczone, specjalnie dla ciebie klopsiki. Zobaczysz, jakie są dobre, jak ci to dobrze zrobi”.

Nie żebyś gardziła odwiedzinami. Bo są inne. Czasem wieczorem przychodzi twoja przyjaciółka – to jedna, to druga. Czasem wpadnie syn, żeby posiedzieć. Prawie nic nie mówi. Rzuci gospodarskim okiem na stolik, zaglądnie do szafki, przyniesie co trzeba, powyrzuca jakieś puste słoiki, uporządkuje. Siądzie, ujmie twoją dłoń w swoją i czujesz, że nie jesteś samotna. Jesteście razem. I tak byś chciała umierać. Potem pocałuje, spyta w czym może jeszcze pomóc, co trzeba załatwić. I odejdzie. Zostawi po sobie zapach serdeczności, której ci najbardziej potrzeba.

Od dawna niepokoiły cię nieuregulowane sprawy finansowe.

Nie jesteś bogata, ale nazbierało się prawie niepostrzeżenie trochę pieniędzy, trochę rzeczy. Trzeba to wszystko rozdysponować. Ujawnić, co dotąd pozostawało twoją trwałą tajemnicą. To musi się ukazać w świetle dziennym, musi zostać wyłożone na stół – komu co i komu ile. Dłużej się z tym nie da ukrywać. Zawsze się tego bałaś – tego ujawniania. Bo zainteresowani zaczną przeliczać. Chociażby – dlaczego on dostał aż tyle, a ja tylko tyle, dlaczego on w ogóle dostał, chociaż stał tak daleko, a ja, który byłem tak bliski, otrzymuję to samo albo nawet mniej.

Wierzysz w ludzką bezinteresowność. Ale wiesz z doświadczenia, że gdy pieniądze znajdą się na stole, wtedy wstępuje w ludzi szatan. I zaczyna się szaleństwo, żałujesz, że nie rozdysponowałaś swojego majątku „ciepłą ręką”. Znowu ten zwrot ze staropolskiej literatury. Nie spodziewałaś się, że będziesz nim operowała na swój użytek. Co jeszcze można, to trzeba rozdać. A resztę trzeba zapisać.

Pełna rozterek zabierasz się do pisania. Tytuł: „Testament”. Nie napisałaś jeszcze tego słowa nigdy w życiu. Owszem, już kiedyś gdzieś spytano cię, czy napisałaś już swój testament. Wzdrygnęłaś się wewnętrznie, że ktoś brutalnie ci zapowiedział twoją śmierć, której nie przyjmujesz. Ale na zewnątrz udawałaś chojraka. Nie pamiętasz dokładnie, co odpowiedziałaś, ale coś w tym sensie: „Gdy umrę, nic nie jest ważne. Ja jestem najważniejsza. Mogą sobie zabrać wszyscy, którzy chcą, to, co po mnie zostanie”. To mogłabyś potraktować jako głupi żart zarozumiałego faceta. Ale teraz żarty się skończyły. Trzeba popatrzyć prawdzie w oczy, a prawda się nazywa: śmierć. Czyli stanięcie przed Bogiem, który nie chciałby, abyś kogoś skrzywdziła. A więc: testament mój.

_______________________________________

STACJA XI

Unieruchomiony. Już ani ręką, ani nogą. Powtykali ci w żyły jakieś dokarmianie dożylne, jakieś robią ci wlewki. Pokłuli twoje nadgarstki, kłują cię zastrzykami – w ramię, w pośladek. Skłuty jesteś cały. Mówią, że tak trzeba, że tak musisz. Wstać ci nie wolno, siąść ci nie wolno, trzeba leżeć, nie ruszać się. Bo to grozi śmiercią. Bo to grozi pogorszeniem. Bo to wszystkim grozi.

Już tak cię boli wszystko, już tak jesteś zmordowany, już tak jesteś gorączką spalony, już tak nic nie możesz – ani pić, ani jeść, usta wyschłe, nie ma co przełykać, bo już nawet śliny nie ma. Już jesteś osłabiony, tracisz przytomność, to wracasz do przytomności, tracisz przytomność, to wracasz do przytomności. Nie zawsze poznajesz ludzi, nie poznajesz lekarza. Ktoś cię czasem budzi, coś się ciebie pyta, coś masz jeszcze trzymać – termometr, już nie wiesz, czy trzymałaś termometr. Coś od ciebie chcą, już nie bardzo wiesz, czego jeszcze od ciebie chcą. Coś masz pić, coś masz jeść. Wciąż cię kłują. Już chcesz wreszcie umrzeć. Chcesz, żeby się ta męka skończyła. Chcesz, żeby się to życie straszne skończyło. Już chcesz umrzeć. Chociaż i nie chcesz, i może masz jeszcze nadzieję, że wrócisz do sił, bo ci ktoś szepta do ucha, że masz być dzielny, że masz się nie poddawać, że masz wierzyć w to, że wrócisz do zdrowia, do sił.

To, co pozostało, to wspomnienia. Uciekasz w lata swojej młodości. Widzisz pod przymkniętymi oczami siebie – młodego chłopca, wiotką dziewczynę z rozwianymi włosami przez wiatr, Biegniesz przez łąkę do domu ukrytego w kwitnących drzewach wiśni, grusz, jabłoni. Już zaczynają pachnąć jaśminy i bez.

Pochylony nad trawą, wypatrujesz pierwszych fiołków. A w domu czekają na ciebie koledzy – paka, ferajna, kumple najwierniejsi, dziewczyny z którymi można było konie kraść. Klasa. Która to klasa? Na pewno średnia szkoła. Bo już mądrale, charaktery. Tacy, którym nikt nie podskoczy. Dziewczęta zadziorne, pyskate.

Ale miałem wspaniałe życie. Tyle pięknych wakacji nad morzem i w górach. Wygwieżdżone niebo, grające świerszcze w krzakach, chłód nocy. Plaża. Szeroka, prawie biała. Czysta plaża – pusta, jak okiem sięgnąć – w jedną i drugą stronę. Jest wcześnie rano. Morze spokojne. Ale słońce już grzeje. Zapach sosnowych drzew rosnących na wydmie. Chłód lasu. Ale świata zobaczyłem. To były krótsze lub dłuższe pobyty, ale jakie intensywne.

No i praca, że mnie też było stać na takie wariactwa – od rana do nocy. I w nocy. Zupełne szaleństwo. Pomysły, pomysły, pomysły. I wskakiwanie w nie jak do głębokiej wody. A potem harówa – żmudna, bez końca. Chłopcy i dziewczęta, które potrafiły się sprężyć i pracowaliśmy wszyscy jak opętani. Fajnie było. Trochę po mnie zostanie na świecie – stwierdzasz z satysfakcją. Jak to mi ktoś na odchodne powiedział: „Odwaliłeś kawał porządnej roboty”. Ale słyszysz i inne zdanie: „Aleś się niczego nie dorobił”. Ano nie. Trzeba by było kraść, oszukiwać, a na to nie mogłem sobie pozwolić. Albo zmienić swoją orientację, zrezygnować z tego, co mi w duszy grało i zająć się robieniem pieniędzy. Co by mi z tego przyszło. Choćby teraz. Jak bym mógł ludziom popatrzeć w twarz. A teraz mogę powiedzieć: „Ale miałem wspaniałe życie”. Pewnie, mogło być lepsze i piękniejsze.

Były błędy, bezdroża. Było niepotrzebne szukanie drogi po manowcach. Też zmyliło mnie zbieranie pieniędzy – pod pozorem, że przydadzą się na dobre cele. Może, gdybym nie był taki ambitny, może miałbym tytuł profesora – tak jak paru moich dawnych kolegów. Może gdybym nie był taki wrażliwy, a raczej obraźliwy, a taki z twardym karkiem, gdybym się ugiął, prosił, nachodził, wydeptywał ścieżkę pokory, to bym dzisiaj był na innym stanowisku.

Otrząsasz się. Nie żałuję. Nie chodzi o żal nad rozlanym mlekiem, ale zostałem tym, kim byłem, jaki byłem. I zostanę takim do końca. Zachowałem prawo do własnego zdania. Mam swoją godność. Zachowuję stosunek do spraw taki, jaki uważam za słuszny. Nie poddałem się cudzym wpływom, naciskom, sugestiom. Obroniłem swoją wolność. A to jest warte wszystkich pieniędzy. Kto to uznał – to uznał. Kto nie uznał – ten nie uznał. Ale to właściwie nie jest ważne.

_______________________________________

STACJA XII

Zapadasz w sen – czy też omdlenie. Na tę chwilę czekasz. Wtedy nic nie czujesz. Nic nie boli, nie gniecie. Ginie ci szpitalny sufit, nie słyszysz uciążliwych rozmów, beztroskich śmiechów – zawsze za głośnych – stukotu obcasów po podłodze, jęków z sąsiedniego łóżka. Nie czujesz potu na ciele, zapachów szpitala, których zawsze nie znosiłeś. Ten sen czy omdlenie to twoja ciemnica, gdzie się kryjesz, która cię kryje. Wprawdzie ostatnio począłeś się jej bać, zaczęła cię prześladować myśl, że już się możesz z niej nie obudzić i w niej utonąć. Choć gdy powraca ten nieszczęśliwy twój ból, ponad możliwość wytrzymania, czekasz z utęsknieniem na swoją ciemnicę, z której wyszarpuje cię skowyt kolejnego ataku bólu. Najgorsze są noce, gdzie nie możesz spać. I męczy cię chrapanie sąsiada i twoje nocne majaki. A majaki są nieraz straszliwe. Świadomość tego, ileś rzeczy pozostawił niezałatwionych, nieskończonych, niedogadanych. Ile trzeba byłoby jeszcze zrobić, zamknąć. Myśl, że mógłbyś nie wrócić już do życia ze szpitala, przeraża cię. „A kto się w tym bałaganie połapie, który zostawię po sobie? Czy to możliwe, że zostanie to wszystko wyrzucone na śmietnik?”

Budzi cię tym razem nie ból, ale jakiś głos: „Czy zgodziłbyś się na namaszczenie olejem świętym?” W mgnieniu oka jesteś przytomny, trzeźwy, rozsądny: „A cóż ty naraz z takim pomysłem? Oczywiście, że bym się zgodził, ale na to jeszcze czas” – przypierasz rozmówcę do ściany tym stanowczym sformułowaniem i czekasz na reakcję. Z trudem dźwigasz powieki, widzisz zmieszanie w oczach rozmówcy. Nie ustępujesz, ale nawet podpierasz to, coś powiedział, następnym zdaniem: „Przecież codziennie przyjmuję Komunię świętą”. Pomieszanie w oczach się wzmaga, ale rozmówca nie ustępuje: „Przecież wiesz, że to nie sakrament dla umierających, ale prośba o uzdrowienie”. „No wiem, masz rację” – ustępujesz. „Powiedz księdzu kapelanowi, żeby kiedyś przy okazji udzielił mi tego sakramentu”. Rozmówca odchodzi, zostajesz sam.

Teraz podejrzewasz, że nadszedł na ciebie czas. Nie pomagają środki farmakologiczne, nie uratuje cię żadna kolejna operacja. Pozostaje Boga prosić, tak jak Jezus prosił w Ogrojcu: „Ojcze, niech odejdzie ode mnie ten kielich. Ale nie moja, ale Twoja wola niech się stanie”.

Przychodzi ksiądz, ten sam, który nosił codziennie Komunię świętą, tylko jakiś bardziej uroczysty. Nie spieszy się. To dla ciebie bardzo ważne. Pytasz: „Czy mam się wyspowiadać z całego życia?” Słyszysz odpowiedź: „Przecież poprzednie spowiedzi były dobre, a więc, jak chcesz się spowiadać, to od ostatniej spowiedzi. Albo, gdy była niedawno, to i bez niej się obejdzie”. Czyta szeptem, czasem półgłosem tekst Starego Testamentu, Nowego Testamentu. Ty się też nie spieszysz. Słuchasz spokojnie. List św. Jakuba: „Choruje kto między wami, niech prosi kapłanów…”. Potem już delikatny dotyk olejem świętym – namaszczenie czoła, rąk, nóg. Jesteś uległy, namaszczony, uświęcony. Prawie dosłownie czujesz miłosierdzie Boże.

To prawie takie samo uczucie miałeś, gdy leciałeś samolotem w daleką drogę. Jeszcze przed chwilą – ludzie, bagaże, paszport, pieniądze, ostatnie polecenia, sprawy do przekazania, do załatwienia, ostatnie adresy, listy. Teraz to wszystko jest już za tobą. Teraz już po odprawie celnej, paszportowej, gdy siedzisz w samolocie, wszystko tamto jest poza tobą. A przed tobą – nieznana, ale przeczuwana cudowna rzeczywistość.

Bieg skończyłeś. Skończyłaś. Próba, na którą zostałaś wystawiona, która się nazywa życiem, skończona. Teraz czeka cię szczęście wieczne.

Teraz już wchodzisz w Rzeczywistość Boga samego. Teraz jesteś prawdziwie szczęśliwy.

Jeszcze oddech ostatni. I wpadasz w ramiona Ojca, który jest Bogiem twoim. W Niebo samo.

_______________________________________

STACJA XIII

Wpadasz z płaczem w Niego, wtulasz się jak dziecko w ramiona matki, zanosisz się szlochem. Jeszcze jesteś rozedrgany, roztrzęsiony, ale już szczęśliwy, bezpieczny – jak tonący, który został wyrwany z topieli, jak spadający w przepaść, a przecież uchwycony w porę, jak skazany na zatracenie, a przecież uratowany do życia.

Czy można tak płakać ze szczęścia? Słyszysz Jego głos: „No już dobrze, już dobrze, uspokój się. Już jest po wszystkim”. Tak jak matka do ciebie mówiła, gdy wracałaś do domu z desperackiej wyprawy. Uspokajasz się, uciszasz. Czujesz Jego obecność przy sobie, Jego miłość.

Mówi do ciebie: „Tylko czemu się tak bałeś? Czemu byłeś czasem taki smutny?”. „Przepraszam” – odpowiadasz. „Przecież nigdy cię nie opuściłem, zawsze byłem z tobą, towarzyszyłem ci na każdym kroku”. „Przepraszam” – powtarzasz. „Pomagałem ci we wszystkich twoich kłopotach”.

„Przepraszam, przepraszam – odpowiadasz – przepraszam”. „Za co?” – słyszysz pytanie Tego, który wie wszystko, ale który czeka, abyś określił się w swoim wyznaniu. „Za to, że nie dowierzałem, że Ty możesz mnie tak kochać”. „Nie czułeś tego?”. „Czułem, a raczej przeczuwałem, ale nie dowierzałem tym przeczuciom”.

„Przecież tego uczył cię Jezus” – słyszysz odpowiedź. „Ale czytałem i słuchałem Jego słów tak, jakbym nie czytał i nie słuchał. Chyba nigdy nie zadrżałem, nigdy nie przeniknęło mnie Jego słowo. Przebacz. Przepraszam”.

„Ale mimo wszystko udało ci się” – słyszysz Go, jak ci tłumaczy i broni cię przed tobą samym. „Ale przecież…” – przerywasz Mu. On jednak kontynuuje: „Podziwiałem cię za twoją dobrą wolę, za determinację, by się nie poddawać klęskom, starości, nieporadności. Za to, że pracowałeś mimo wszystko, nie załamywałeś się”. „Ale przecież – bronisz się zawstydzony – tyle razy zawiodłem, stchórzyłem, uciekłem, nie spisałem się, tyle razy nie sprostałem zadaniu, które mi postawiłeś”. „Już nie mów, nie mów, nie oskarżaj się, wiem to wszystko. Pewnie, że mogło być lepiej”. „Tak – potwierdzasz – tyle razy nie byłem wierny. A przy tym – taki bałaganiarski, niekonsekwentny, nierozsądny, prymitywny, głupi”. „Toteż odcierpiałeś swoje – odpowiada – ale i tak byłeś dzielny”.

Tak przekomarzasz się z Nim jak dziecko z matką, tak On przetłumacza ci jak matka dziecku. Ale najważniejsze, że jesteś w niebie, że jesteś z Bogiem, że jesteś w Bogu. Czujesz Go, Jego obecność. Jest ci dobrze. A do tego – czy to muzyka, czy to kolory, czy to zapachy, czy to wiatr? Czy wszystko razem wzięte? Równocześnie patrzysz z perspektywy, z dystansem na cierpienia, które cię spotykały, na życie, które minęło – jakby trwało tylko chwilę, która była nie dłuższa niż błysk oczu. A przecież ono było jak wielki dar, który otrzymałeś od Boga, aby się ukształtować, aby się sprawdzić. Dopiero teraz to jasno widzisz, co na ziemi zaledwie przeczuwałeś.

Dopiero teraz już wszystko rozumiesz – po co były w twoim życiu tragedie, uderzenia, cierpienia, trudności, problemy. Teraz widzisz je jak scenariusz, który ci przygotował Bóg, abyś doszedł do pełni człowieczeństwa. A tak się awanturowałeś za życia, a tak się buntowałeś przeciwko Bogu, a tak zasypywałeś Go pytaniami, dlaczego tyle cierpienia, dlaczego tyle bólu. Teraz już wszystko wiesz. Myślisz o tym z zawstydzeniem, z zażenowaniem: „Jak mogłem tych prostych prawd nie dostrzegać, nie przyjmować. Jak mogło to przechodzić obok mnie, mimo uszu, mimo oczu”.

I w ogóle same zdziwienia. Przypominasz sobie rozmowy na ziemi, co będzie w niebie, jak będzie w niebie, że może chóry anielskie ze śpiewaniem: „Święty, święty, święty Pan Bóg zastępów”, że będzie po prostu nudno. A ty teraz, wpatrzony w Jego bezmiar, znowu wstydzisz się swojej głupoty, swojego prostactwa, przecież przed tobą rozciąga się cały wszechświat. Bo przecież to wszechświat, ze wszystkimi galaktykami, jest w Nim, a On jest w ustawicznym działaniu, które płynie z Jego miłości do świata. A ty, złączony z Nim, uczestniczysz w Jego twórczości. Czy może być coś wspanialszego?

_______________________________________

STACJA XIV

Teraz również widzisz, co się dzieje na ziemi, patrzysz ze współczuciem na swoje ciało, które porzuciłeś, biedny strzęp ludzki, wypracowany, wychorowany, zniszczony, umęczony latami, pracą i chorobami – po prostu życiem. Jak zniszczony płaszcz, jak znoszone stare buty. Bezwładnie leży na pościeli. Już dłużej nie wytrzymało tego pośpiechu, napięcia, trudu, chociaż nie tak całkiem je opuściłeś. Jesteś jakim byłeś – masz ludzką postać, ludzki kształt: „ciało uwielbione”.

Tylko teraz jesteś ta najpiękniejsza, w tej najpiękniejszej postaci, w jakiej byłaś na ziemi.

Patrzysz na siebie zdumiona, wciąż nie dowierzając temu, co widzisz. Czy to bajka, czy przywidzenie? Ale nie, to rzeczywistość. Ty faktycznie tak wyglądasz.

Zupełnie nieoczekiwanie przypomina ci się opowiadanie z lat dziecinnych o garbatym chłopcu, który kiedyś w lunaparku wszedł do sali luster, takich śmiesznych luster, które powyginane na wszystkie strony, pokazują człowieka powyginanego na wszystkie strony, zdeformowanego, zniekształconego. I nagle, gdy chłopiec garbaty znalazł się przed kolejnym lustrem, zobaczył siebie przepięknego. W lustrze stał odmieniony śliczny chłopiec, szczupły, wyprostowany, dobrze zbudowany, uśmiechnięty.

Przypomniało ci się to opowiadanie, bo coś podobnego stało się teraz z tobą. Tylko to nie lustro, ale rzeczywistość. Patrzysz na siebie i wierzyć ci się nie chce, że to ty jesteś, ale to ty, choć taki piękny, choć taki młody, to twoja twarz. A taka promieniejąca. To twoje ręce, nogi, sylwetka – taka jak w twoich najpiękniejszych latach.

Bo ty nie jesteś aniołem – którzy ciała nie mają. Bo ty masz uwielbione ciało. Ty masz włosy, oczy, dłonie, nogi – swoje własne, najpiękniejsze. Ty jesteś cała taka, jaka byłaś – w najpiękniejszej twojej postaci. Ty jesteś cały taki, jakim byłeś – w najpiękniejszej twojej postaci.

Przypomina ci się Ewangelia czytana na ziemi w czasie wielkanocnym, jak to Maria Magdalena przyszła do grobu Jezusa i gdy się jej ukazał, nie poznała Go. No bo niby jak mogła Go poznać, jeżeli w Wielki Piątek widziała Go – strzęp ludzki, ubiczowany i cierniem ukoronowany, wiszący na trzech gwoździach na krzyżu, a więc nie poznała Go w ogrodzie, taki był piękny.

Równocześnie widzisz wszystko, co się dzieje na ziemi, współczujesz swojej rodzinie – tym kłopotom, jakie mają z twoim ciałem – że trzeba jeszcze je obmyć, ubrać, boś nawet może powiedziała za życia, w jakiej sukience mają cię włożyć do trumny. Jeszcze może sobie życzyłaś za życia, co mają wsadzić do trumny – świecę, pamiątkę z Pierwszej Komunii Świętej przechowywaną pieczołowicie przez ciebie w szufladzie z bielizną, że różańcem mają ci owinąć dłonie. Patrzysz na to i podziwiasz, jak starannie chcą wypełnić wszystkie twoje życzenia, jakie miałaś za życia.

Jeszcze towarzyszysz im w uroczystościach pogrzebowych, patrzysz, kto przyszedł, kto nie przyszedł, kto nie mógł przyjść, kto nie potrafił przyjść, bo tak cię kochał i nie chce zapomnieć o tobie, jaką byłaś w młodych latach. Jeszcze Msza święta za twoje zbawienie, jeszcze kazanie księdza, jeszcze kondukt pogrzebowy, jeszcze przemówienie nad twoją trumną. Trochę śmieszą cię zwroty w stylu: „żegnaj, przyjacielu”. „Przecież oni żegnają moje ciało – myślisz sobie – a ja duchem jestem z nimi, tak jak byłem zawsze, a nawet jeszcze bardziej”.

Jeszcze wkładanie twojej trumny do grobu.

To wszystko widzisz już, jesteś przy tym, jesteś przy nich, będąc zatopionym w Bogu, w szczęściu wiecznym. Towarzyszysz im, jesteś z nimi i będziesz z nimi, bo jesteś w Bogu, a On jest wszędzie. A ty chcesz być ze swoimi ludźmi, bo ich kochasz. Oni ciebie będą wspominać w Dzień Zaduszny, w rocznicę twojej śmierci, a ty będziesz z nimi wciąż. Czasem im się pojawisz w snach, czasem w przeczuciach.